Armenia pieszo cz8-Sewan

Rozstajne drogi. Ściana deszczu. Pusta butelka wypada z kieszonki mojego plecaka, sunie po kałuży. Jose próbuje wyciągnąć pelerynę, ja złapać butelkę. Irracjonalnie, bo wokół mnóstwo innych śmieci. Nie chcę przy tym wejść do wody więc latam wokół rozlewiska. Już prawie dosięgam uciekinierki,  wiatr skręca i historia zaczynała się od nowa. Wokół rzecz jasna pełno gapiów. -Mogę w czymś pomóc?- mówi  kierowca rozklekotanej łady.-Podrzucić was?- Tak, do Sewanu- decyduję bez zastanowienia. -Ile to będzie kosztowało? Po drodze chcielibyśmy zobaczyć klasztor…1000 drahm. Malutko.

Przy klasztorze trochę się baliśmy zostawiać w samochodzie rzeczy, ale nic się nie stało. Padało, wiało, słynny Sewanawank nie robił wielkiego wrażenia. Było mi żal, że nie idziemy piechotą, chociaż przed wyjazdem nie znalazłam alternatywy dla szosy. Teraz po miesiącu bezdroży być może spojrzałabym na to miejsce inaczej, wtedy trzymałam się wyszukanych szlaków, widocznych na nawigacji przejść. Przejechaliśmy koło 30-tu kilometrów. Szybko. Niemal natychmiast. Miasto Sewan wydawało się zimne i bure. Nie wiem czemu nie zrobiłam mu zdjęć. Może z pośpiechu. Sklep, musieliśmy kupić jedzenie. Szewc- zastąpiłam wkładki do butów nowymi, włochatymi, uszytymi z wełny. Restauracja- trzeba było naładować telefon. Zapakować do plecaków zakupy. Też kłopotliwe prezenty od taksówkarza wręczone nic nie rozumiejącemu Jose (ja odmówiłam). Wędzona ryba, paczka rogalików z kremem… Na czym on w zasadzie zarabia- zastanawiał się Jose, a ja martwiłam, bo słuchałam co mi opowiadał po drodze. O dzieciach, które wychowuje sam. O Rosji skąd pochodził jego ojciec i do której by chciał kiedyś wrócić, o Moskwie gdzie miałyby studiować dzieci. -To chyba drogie miejsce- wtrąciłam- Nic nie jest zbyt drogie dla moich dzieci!

Powiedział, że na nas zaczeka przed sklepem, ale kiedy wyszliśmy już go nie było. Może dlatego, że kiedy Jose kupował tony cukierków wybiegłam na chwilę do szewca. Główna ulica, stragany, sklepiki. Jedna restauracja, dziwnie pusta, byliśmy sami. Obsługa jakby nami speszona, czy może zdziwiona błotem, plecakami, zamówieniem- trudno tam było zrozumieć co zjeść. Jose zamówił kurę i dostał całego kurczaka, ja jajecznicę, która pewnie jest na śniadanie (pyszną). Poza tym jedliśmy zupy, piliśmy czaj, który nie był czarną herbatą. Na koniec dostaliśmy torbę pasztecików – w prezencie od szefa kuchni. Ciężkie, tłuste, nadziewane mięsem, podobno smaczne ( jadł Jose) przypominały mi paszteciki szczecińskie według legendy produkowane na pozostawionych przez ruskie wojsko maszynach, ponoć jedyne w swoim rodzaju. Specjalność naszego miasta.

Na chwilkę wyszło słońce. Wzięliśmy taksówkę żeby wyjechać z centrum. To co na mapie wydawało się górską drogą prowadziło do kamieniołomu. Pobocza zasypywały góry śmieci. Wysiadając zawahałam się gdzie wyrzucić chusteczkę- gdziekolwiek poradził taksówkarz ze śmiechem.

Mżawka dopadła nas za kamieniołomem. Wulkaniczne stożki zasnuła chmura. Szliśmy jakąś gruntowa drogą, przez zżółkłe, czasem spalone łąki. Na południe jak zwykle. Deszcz nasilał się, wzmagał się wiatr. Wiało wprost na nas. Skręciliśmy w labirynt niskich pagórków, pomogło tylko na chwilę. Widoczność spadła, drogi rozdzielały się i łączyły. Czasem szliśmy na przełaj po trawach, więc szybko przemokły mi buty.  Koło trzeciej podaliśmy się i ustawiliśmy bokiem do wiatru. Na wschód. Inaczej nie dało się iść. Na rozstajach zajrzałam do nawigacji. -Popatrz tuż obok nas coś jest!- powiększyłam, zobaczyłam kościół. Zdjęłam okulary ((mokre, ale lepsze niż wiatr prosto w oczy), podniosłam opuszczony na twarz kaptur. Ze 20 metrów od nas stał kamienny budynek. Był otwarty. Czuliśmy się głupio rozwieszając mokre rzeczy na grobie- bo tym chyba były kamienne płyty na środku kapliczki. Większość zmieściła się na sznurku rozciągniętym już przez kogoś innego, ale ociekaliśmy, było nas dwoje, więc nie wszystko. Pomyśleliśmy, że można by tu przenocować, a jedyny poważny kłopot to woda. Ustawiliśmy garnki tam gdzie spływało z dachu, ale deszcz ustał. Poczekaliśmy chwilę, nie wrócił. Więc wyszliśmy. Nie było już szans na dojście do zaplanowanego wcześniej biwaku z wodą. To słabość trasy, którą znalazłam na stronie Transcaucasian. Kilometry  bez źródeł i rzek. Nic dziwnego w wulkanicznym terenie, pewnie niewielki problem latem, przy długim dniu. Teraz nie do nadrobienia. Powinniśmy zostać w Sewan na noc i wyjść dopiero następnego dnia. Dzisiejszy wydawał się w całości błędem. Taksówka, zostawienie psa…

Nawigacja zapowiadała hotel za 10 kilometrów. Doszliśmy tam szybko, nawet przed nocą. W dół do tego pchał nas wiatr. Hotel był luksusowy, naprawdę śliczny. Nazywał się Lavash (jak ormiański chleb). Stylizowane na starą wieś budynki nad jeziorem na cyplu zaraz za Chkalovka. Ładnie, wszystko na swoim miejscu, śliczna łazienka, czyste ręczniki, czajnik, herbata, wifi. Dopiero później nauczyliśmy się cenić takie rzeczy. Tu czuliśmy się troszkę nie na miejscu. Brudni, mokrzy, na śniadaniu najbardziej głodni ze wszystkich.

Z naszego pokoju, z balkonem wychodzącym na piaszczystą plażę był wspaniały widok. I nocą i rano. Jezioro błyszczało i zmieniało kolor. Woda wydawała się kryształowo czysta.

Share

Armenia pieszo cz7-Tsovagyugh

Szaro. Tak to zapamiętałam. Liście porywane w górę przez wiatr, wzburzona tafla jeziora. Pies, mniej entuzjastyczny niż wieczorem, ale zdecydowany nas nie opuścić. Nie pomogło tupanie, hukanie. -To twoja wina- denerwowałam Jose. Uwiodłeś go, mówiłeś mu, że jest piękny, głaskałeś, pewnie myśli, że zostaniesz z nim całe życie -Idź sobie, wracaj do domu, odejdź…. Pies zwalniał, stawał, trzymał dystans, ale szedł. -To na nic. Nie odejdzie. Po co mamy się złościć. Cieszmy się dniem. Pies jest dorosły, sam zdecydował… Jose wygrzebywał jakieś argumenty, próbował znów odstraszyć psa. Nie słuchałam.

Leśne drogi. Kartka z wydrukiem czyjejś trasy z wikiloc, błoto. Nic nie zgadza się z nawigacją, mylę kierunki, zawracamy, idziemy na południe jak zwykle. Potem bardziej otwarta przestrzeń i wiatr. Decydujemy się na wędrówkę granią. Czasem jest tam jakaś polna droga, czasem ta, którą wybieramy kończy się nagle i wdrapujemy się przez trawy czy las w kierunku jaki pokazuje nawigacja. 200 metrów do drogi…50 metrów, 2 metry…Jest? Świeża niedźwiedzia kupa.

Pies jest zadowolony. Rozumieją się idealnie z Jose, trudno mi ich dogonić. Za każdym pagórkiem odsłania się kolejny równie goły. Plan żeby obejść górą całą dolinę traci sens. Zająłby wieki. Schodzimy, najpierw trawą, suchą łąką po pas, potem strumieniem w końcu błotnistą drogą. Cofamy się w dół doliny, bo gdzieś tam powinna być wieś. Okaże się zupełnie pusta. Nie spytamy o drogę, nie nabierzemy wody. Siądziemy tylko w opuszczonym sadzie i zjemy kilka jabłek prosto z ziemi. Pysznych, wielkich i zarumienionych, ale w smaku prawie zupełnie dzikich. Słodko kwaśnych z aromatem leśnych owoców. Twardych jak kamień. Zawsze potem próbowałam takie kupić, ale chyba rosły tylko tam. W Geghatap.

Nie wiemy czy wieś była opuszczona. Kiedy w końcu wdrapaliśmy się na przeciwległe zbocze i nawet udało nam się wyjść na ścieżkę słyszeliśmy w tej wsi jakieś głosy. Jakby wolały się dzieci, szczekał pies.

Przedzieraliśmy się wtedy lasem, po stromym zboczu. Kiedyś musiał tu chyba być  szlak, drzewa znaczyły wyryte w korze napisy głównie rosyjskie, ale było też kilka ormiańskich. Takie jakie wydrapują turyści, nie miejscowi. Tu byłem. Jaś kocha Małgosię, zawsze razem… nigdy nie przestanę się zastanawiać co z tego zostało w prawdziwym życiu. Czy przetrwało tak długo jak rana w korze? Czy zniekształciło się jak na młodych bukach, porozrastało, porozlewało i pogubiło w pęknięciach, w zmarszczkach. Potem pokrzywy, wybujałe po pas. Jakaś łączka i karton po soku. -Ma datę przydatności do września- odczytuje napis Jose -Jesteśmy na szlaku!

Na przeciwległym zboczu błyszczy biała kropka. Nawet przez teleobiektyw nie mogę  dostrzec co to. -Idźcie szybciej- decyduję,  bo już się ściemnia- Może to domek, jakieś dobre miejsce na noc? Lecimy zboczem, Jose coraz dalej ode mnie. Widzę go niemal przez cały czas. Na końcu zwalnia, kręci się w kółko zawraca. Wyszukuję dobre miejsce na namiot- jedyne możliwe w suchym żlebie na samej ścieżce. Zanim Jose do mnie wróci zdążę jeszcze wyzbierać kamienie. Wraz z nocą przychodzi deszcz. Pies próbuje z nami wejść do namiotu. Żal mi go zostawiać na zewnątrz, ale namiot jest mały. Pies bezdomny, pewnie ma pchły. Kiedy po chwili wyciągam rękę żeby wymacać gdzie śpi czuję, że wszedł pod tropik. Wszystko ok, jest suchy. Rano z entuzjazmem zje jamon serrano. Nie mamy jedzenia dla psa.

Biała kropka okazała się cysterną. Dzięki niej mieliśmy czystą wodę, a ugotować było w tym miejscu trudno. Byliśmy wysoko, było bardzo wietrznie.

Świt zastał nas na samej grani. Poprzedniego dnia wychodząc z Gosh myślałam, że zejdziemy nad jezioro. Ale Sewan leży bardzo wysoko i nad to jezioro trzeba wejść. Łyse góry. Ogromna połać wody. Jaskrawy wschód słońca w lekkiej mgle. Wiatr marszczy wodę w stawku. Pies biega zadowolony, bo czuje wieś. Schodzimy stromo, bez drogi. Na wprost. Pod nami stado owiec wśród jakiś gratów. Tsovagyugh. Rozdeptana ulica. Złom. Zamieniamy kilka słów z pasterzem. Idziemy do szosy, błądzimy wśród podwórek. Ogródki, śmietniki. Linia kolejowa nieczynna od lat. Z daleka widać jakieś hotele nad jeziorem.-Chodźmy na kawę- decydujemy, ale znajdujemy tylko stację benzynową i sklep. Hotele to nieukończone ruiny. Wiatr gna drogą torby foliowe. Kupujemy pęto kiełbasy dla psa. Potem drugie. Łyka mięso nawet go nie gryząc. Wydaję kolejne 500 drahm. -Nie je chleba!- dziwi się  pan ze sklepu. Opowiadam mu skąd mamy psa. Mówi, że może go wziąć. Wychodzimy. Idziemy na stację benzynową. Nie ma kawy, ale dostajemy gratis herbatę. Siadamy, pijemy. Za chwilkę znów mamy psa. Jose wraca, pan ze sklepu uwiązuje go cienkim sznureczkiem. Przegryzienie trwa kilka sekund. Pies jest wesoły, zabawny jak wczoraj, ale zdecydowany nas nie opuszczać. -No co wy, nie zostawiajcie mnie… Nie wiemy co zrobić. To nie jest wędrowny pies. Oglądamy łapki, są pościerane do krwi. Jeszcze raz odprowadzamy go do sklepu. Chłopiec w szkolnym wieku mówi, że bardzo chce psa. Tym razem zamykają go w domu. Próbujemy wsiąść do autobusu, ale kierowca nas nie wpuszcza. Łapiemy stopa i odjeżdżamy 3 kilometry. Droga za nami jest pusta, wypatrujemy czarnej kropeczki, ale tym razem nic nas nie goni. – Ma rozum, jak mu się tu nie spodoba wróci do Gosh- próbuje mnie uspokoić Jose.

Share
Translate »