Tuż przed granicą parku narodowego szlak przecina lesistą dolinkę. Przy drodze leży duży kemping, mapa zapowiadała też restaurację i sklepik, ale wszystko było pozamykane. Skończył się sezon. Udało mi się znaleźć gniazdko (na ścianie gospodarczego budynku), ale nie siedziałam długo. Pobieżny przegląd zapasów pokazał, że zabrałam za mało, lub szłam zbyt wolno, co też bardzo możliwe. Tak naprawdę nie przemyślałam dokładnie dystansów i dni. Nie wiem czemu liczyłam na ten kemping. Lekko zdezorientowana ruszyłam w górę. Las rzedł, świerki ustąpiły miejsca brzózkom. Wyżej rosły już tylko karłowate wierzby z resztkami jaskrawożółtych listków. Otworzyły się dalekie widoki. Bezkresne niebo z ruchliwymi ciemnymi chmurami ponad skalistym płaskowyżem. Na horyzoncie rysował się zarys znanych mi od wielu dni 3 gór. Czasem głaskały go firanki deszczu. To było piękne miejsce i choć wcześniej nie sądziłam, że spotka mnie tu coś niezwykłego, ogromna płaska, wręcz bezkształtna góra… niby nic, miałam wrażenie, że dotykam czegoś pradawnego, odwiecznego. Fulufjallet wydawał mi się żywy. Granity znaczył intrygujący regularny wzór, fale wydrapane przez lodowiec, porosty były kolorowe i gęste, przestrzeń wydawała się nieskończona. Nic dziwnego płaskowyż sięga 1000 metrów nad poziomem morza, a wokół nie ma już innych gór. Do pierwszej chatki było niecałe 10 km. Kiedy podeszłam bliżej ścieżka zrobiła się bagnista i grząska. Musiałam obejść jezioro, gładkie, błękitne i lśniące. Suche już trawy lekko falowały, wydawało mi się, że jestem w tym dziwnym świecie całkiem sama. Choć to musiało być popularne miejsce, na rzece zbudowano solidny wysoki most. Drzwi chatki lekko się zacinały, szarpnęłam. Buchnęło ciepłem i dymem. Zamarłam. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn otoczonych garnuszkami, bidonami, kubeczkami i pojemnikami z jedzeniem.
Domek był dwuosobowy. Pozostało mi tylko iść do kolejnego. Żałowałam potem, że nie wybrałam malutkiej chatki, lekko w bok. Rosjostugorna okazała się prywatna i duża. Trwały w niej jakieś remonty i nadal była otwarta. Otworzyła mi długowłosa kobieta, przypominająca troszeczkę Elfa. Spytałam o kawę, podzieliła się ze mną swoją. Prywatne pokoje były drogie, ale obok stała otwarta chatka Dalarny. Zapłaciłam za nią 200 koron (tym razem nie przelewem jak płaci się w innych, a na miejscu). Ściemniało się już, zdążyłam tylko narąbać i rozpalić. W domku nie było światła, ale był gaz, miękkie materace i koce, i działała ładowarka na usb. Znalazłam też troszkę pozostawionego jedzenia. Po zmroku wyszłam z gorącą wodą za domek i wzięłam prysznic. Miałam nadzieję, że nikt mnie nie widzi.
Obudziłam się przed świtem i niemal natychmiast wybiegłam nad jezioro. W cienkiej chmurze odbijała się poranna zorza. Światło sczerwieniało, a potem długo bladło do pomarańczu i różu. Rozlewiska były idealnie gładkie jak lustra i obie z panią prowadzącą schronisko nie mogłyśmy się oderwać od widoków.
Zanim wyszłam szron na trawach zdążył się już lekko nadtopić, ale brzegi stawów nadal pokrywały lodowe kwiaty. Zostawiłam plecak i poszłam obejrzeć słynny wodospad. Drogowskaz zapowiadał 1,5 godziny, przebiegłam tę trasę znacznie szybciej. Widziałam już to miejsce z dołu, ale w maju, gdy na zboczach zalegał brudny śnieg. Teraz spodzie4wałam się chyba zbyt wiele. Wąska błękitna stróżka w całości chowała się w cieniu. Choć zeszłam do połowy urwiska i tak nie znalazłam dobrego miejsca na zdjęcie. A na sam dół już mi się nie chciało wlec.
Wróciłam. Sodra Kungsleden prowadzi dalej na południe mniej więcej środkiem płaskowyżu. Za kilka kilometrów trafiłam na maleńki schronik. Nieprzytulny. zimny, ze ścianami pobazgranymi węglem z ogniska i długopisem, też po polsku. Ktoś zostawił w piecyku torbę śmieci. Nawet nie była ciężka, a wolnego miejsca w plecaku miałam dość. Zabrałam, choć wkurzało mnie, że muszę ją jeszcze długo nieść. Zanocowałam w kolejnym schronisku. Było puste. Miałam dla siebie cały wieczór. Siedziałam na drewnianym podeście i patrzyłam na bardzo prosty widok. Brązowe wzgórze za stawem i jeden świerk. Pejzaż bez kolorów, z zaledwie kilku kresek. Był taki piękny! Tak bardzo zmieniało go światło. Nie oderwałam się od tego widoku do wieczora. Słońce zaszło złoto, a wzeszło jaskrawoczerwono. Mróz chrzęścił kiedy szłam dalej wzdłuż stawków i skał. Przed południem szlak zaczął troszkę opadać, wraz z potokiem. Na drugie śniadanie zatrzymałam się w niedużej chatce.
Podejście za nią było podmokłe i grząskie. Z grzbietu pojawił się widok na zachód. Norweska strona była troszkę bardziej pofalowana niż szwedzka, ale i tam po horyzont ciągnął się świerkowy las nakryty akurat wielkim halo (cóż najwyraźniej zbliżała się zmiana pogody…). Myślałam przez moment żeby tam zejść. We wsi powinien być mały sklepik, ale ostatecznie mi się odechciało. Mój szlak zbiegł pięknie w lesistą dolinę. Wezbrana rzeka huczała, leśne poszycie było pełne puchatych poduch mchu. Na drzewach widziałam ślady pazurów misiów. W chatce nie było gazu, trudno ją też było ogrzać tak była wielka, więc już nie rąbałam, nie dorzucałam i poszłam spać.
Nie wiem czemu wbiła mi się w pamięć informacja powtarzana na parkowych tablicach i w ciemności wracała jak refren. Zakaz budowania kopczyków. Zakaz odwracania kamieni. Nigdy ich nie odwracałam, w żadnym miejscu, jeśli zdarzało mi się podnieść jakiś żeby umocować namiot, odkładałam go rano tak jak leżał. I teraz pierwszy raz w życiu spotkałam kogoś drugiego kto tak robił. Organizację, pewnie mnóstwo ludzi. „Nie odwracajcie porostów, bo umrą”. Cieszyła mnie taka troska o świat. O drobiazgi. o odwieczny porządek.
Nocą gdzieś bardzo blisko, może na dachu odzywał się jakiś wielki ptak.