Laponia 22 cz3 Rohkunborri-Ovre Dividal

Noc była wilgotna i wietrzna, ranek mętny. Wyszłam zanim pobudzili się inni wędrowcy i już kilkaset metrów za schroniskiem musiałam zmienić buty na kalosze. Tundrowa roślinność zlana deszczem w ekspresowym tempie moczyła stopy. Kiedy się przebierałam przebiegło stado reniferów i to ostatnie spokojne wspomnienie z tego dnia. Zaczęło padać, dopadł mnie wiatr. Nie zdążyłam już założyć cieplejszych ubrań. Narzuciłam tylko pelerynę na wiatrówkę i łapawice (co miały nie przemakać, a przemokły) na gołe dłonie. Nie wiedziałam, że już mi się nie uda zatrzymać i zostanę tak aż do końca dnia. Wiało w plecy, szlak wznosił się, wichura narastała i jedyne co miałam do zrobienia to trzymać się ścieżki i pionu, i przebierać nogami tak szybko, jak sobie tego zażyczy huragan. Kątem oka zerkałam na bure chmury, na urwiska (dobrze, że w nie wczoraj nie wlazłam), na strzęp lodowca. Nie były ani w ćwierci tak ładne jak część Rohkunborri, którą widziałam poprzedniego dnia. Ale to tędy prowadzi popularny szlak, wyznaczony przez chatki DNT. Tu będą ludzie… Mężczyzna w śniegowcach minął mnie jeszcze przed przełęczą. 3 elegancko ubrane panie, już na zejściu. Wszyscy zataczaliśmy się jak pijani. Było mi zimno.

Minęłam ich ponownie nad rzeką, na dnie szerokiej doliny, gdzie wiatr troszkę mniej szarpał. Próbowali odpocząć skuleni za niepozorną skałą, potem zmieniali buty do przejścia rzeki. Nie musiałam, więc przeszłam przez nurt tak jak stałam. Woda sięgała do pół łydki. Wiatr słabł, chmury się rwały i w końcu i ja się zatrzymałam. Można już było włożyć górskie buty. Zrobiłam to z ulgą, kalosze założone przecież tylko na chwilę, bez wkładki pościągały mi i zrolowały skarpety. Stopa się nie obtarła, ale wszystko było wilgotne (od kondensacji). Na horyzoncie zarysowała się wspaniała tęcza, jedząc znów pomyślałam, że mam za mało. Trzeba było zabrać więcej słodyczy…

Widoczność bardzo się poprawiła. Skończył się park narodowy, szlak wyszedł na gruntową drogę, schodził z niej parę razy (zwykle w błoto), ostatecznie wpadł na szutrówkę i za mostem na asfalt prowadzący do Innset. Wokół pełno było letniskowych domków. Panie nie pojawiły się (pewnie poszły na kemping), pana spotkałam w chatce DNT. Drzwi otwarte na oścież więc zajrzałam. Mogę wejść na chwilę i zjeść? -Tylko jeśli zapłacisz. Zerknęłam na cennik- 150 koron… Za 5 minut? Dziękuję -powiedziałam i wyszłam na deszcz. Pod dachem zmieściła mi się tylko głowa. Cenna ostatnia kromka chleba nie nasiąkła. Delektowałam się nią, a faceta chyba ruszyło sumienie, bo wyjrzał i jak gdyby nigdy nic zaczął konwersację. -Idziesz do Kilpisjarvi?-uhmm- to 5 dni- mimo woli zerknęłam do torby z żarciem i pomyślałam, że raczej 6, pewnie był szybszy. -Masz mało jedzenia?- ożywił się- tu jest taka skrzynka gdzie ludzie wkładają resztki. Znikł na moment i wrócił z białym zawiniątkiem. Uznałam, że to owsianka, więc wzięłam i pognałam dalej. Była dopiero czwarta, a dzień długi i szkoda go było marnować. Do wieczora szłam wzdłuż jeziora (bardzo ładnie), na rzece na szczęście był most (kładka rozpięta w labiryncie głazów), za mostem górka, sucha i równa, ozdobiona wprawdzie nieładnym masztem, ale z widokiem, więc tam zostałam. Maszt zresztą zaraz mi się spodobał. Produkował telefoniczną sieć! Zerknęłam na mapę, tego dnia wiatr przegnał mnie 35 km!

Nocą rozwiała się ostatnia chmura, ranek był jak z pocztówki. Błękit jeziora, jadowita letnia zieleń brzóz, nieco podmokło. Potem długa kamienista dolina, otoczona urwistymi ścianami. Znajomy z Lappjordhytta minął mnie na przełęczy, a ja zwolniłam żeby nie nocować przy chatce. W ładną pogodę nie było żadnego sensu tam iść.

W zamian zabiwakowałam w przepięknym miejscu, w zwężeniu doliny pomiędzy jednym, a drugim urwiskiem. Słońce zaszło pomarańczowo, o świcie obudziło mnie stadko reniferów. Niebo było nieskazitelnie błękitne, góry odbijały się w wielkim jeziorze, szlak wdrapał się na niewysoką przełęcz. Na zejściu spotkałam dwóch Niemców. Zwijali namiot. Ścieżka biegła teraz lasem wzdłuż rzeki (Anjavasselva). Było tak mokro, że włożyłam kalosze, ale było mi w nich za gorąco. We wszystkim było mi za gorąco! Zdziwiona rozebrałam się do najcieńszej koszulki i (bardzo krótkiej) spódniczki. Nie byłam przygotowana na upał.

29 stopni!- powiedziała kobieta w Dividalhytta. Przysiadłam tam na moment na schodku zmęczona tym długim parnym dniem. Szlak był piękny, skaliste kaniony rzek, las dziki i gęsty, wyżej już lekko jesienny. Złotawy. Najadłam się borówek i jagód. Wcześniej myślałam żeby skręcić w dolinę, do leśnej darmowej chatki, ale pogoda była piękna, a czas leciał, więc poszłam dalej. Teraz też nie miałam zamiaru korzystać ze schroniska. Nawet spotkana tam kobieta rozbiła namiot i chociaż stale urzędowała w chatce, widziałam tam jej porozkładane rzeczy, płaciła tylko za użycie w dzień. -Nie stać nas na sypianie w łóżkach- pożartowałyśmy i odeszłam wyżej rozbić namiot. To było strome podejście, ruszyłam troszkę zbyt późno. Już gęstniał zmierzch kiedy szlakiem przeszedł samotny chłopak. Mój namiot stał na drugim brzegu kanionu więc tylko mi z daleka pomachał i na szczęście rozbił swój dużo wyżej. W dole zobaczyłam światła latarek i pomyślałam, że takich jak my jest całe mnóstwo i że robi się tu straszliwy tłok. Tylko facet z Lappjordhytta gdzieś się zgubił -przeszło mi przez myśl więc zajrzałam do podarowanego zawiniątka. To rzeczywiście były płatki, ale nie czyste. Jakaś mieszanka, z bakaliami, kawałkami orzechów i mlekiem. Bardzo słodka. Ostrożnie zjadłam troszkę żeby sprawdzić czy mnie nie dotknie wysypka. I nic się nie stało. A tak mi brakowało słodyczy!

Share

Laponia 22 cz2- Abisko-Sordalselva, Park Narodowy Rohkunborri

Mgliście, wilgotno, kiedy opuszczałam schronisko wszyscy spali. Planowałam wrócić na szlak autostopem, ale w sobotni poranek szosa była beznadziejnie pusta, więc beztrosko skręciłam w ścieżkę prowadzącą nad rzekę i powłóczyłam się trochę po okolicy. W kanionie nie było nikogo poza mną, z górki miałam wspaniały widok na jezioro- całe we mgle. Była tam wiatka, warta noclegu, kiedyś w przyszłości. Z tego miejsca, z tego punktu widzenia szosa i łapanie stopa, co szło tak opornie wieczorem wydawało mi się stratą czasu. O ile przyjemniej byłoby po prostu iść… I tak zrobiłam. Myśl, że wyliczyłam jedzenie na 10 dni, że kolejny sklep dopiero w Kilpisjarvi znikła bez oporu. Ścieżka Rallaleden, którą teraz wędrowałam w przeciwną stronę wynurzała się i kąpała we mgle, las był perłowy, jasny i mokry, grunt nasiąkły, każdy krok wyciskał z bagna brązowy sok (co szkodzi, przecież miałam kalosze). Czasem widziałam szosę, raz nawet musiałam ją przejść, ktoś przejechał, zlekceważyłam to. Chmura ocierała się o taflę jeziora. Było tak ładnie, tak spokojnie… I nagle telefon… Cholera nie wyłączyłam, a szkoda baterii! Gdzie on jest, w plecaku? W kieszeni? Obcy numer, lepiej nie odbierać… szwedzki- przyjrzałam się, zanim zgasł. Hm… Zawahałam się i odzwoniłam. -STF. Chciałem spytać kiedy przyjdziesz się wymeldować?- facet w recepcji miał równie słodki głos jak wczoraj kiedy płaciłam z nocleg (550 koron- haniebnie drogo). Jak lukrecja, lub lukrecja z musztardą, przemknęło mi przez myśl. -Już dawno wyszłam- odpowiedziałam zdziwiona- przeszłam z 10 km. – A gdzie kluczyk?. Kluczyk… zapomniałam na śmierć! Dostałam go kiedy szlam do sklepu, nie wiem po co, bo pokój był pełen ludzi, a drzwi otwarte. – Mam go, ale przecież nie wrócę- wydukałam. -Odeślij z najbliższej poczty, najlepiej jutro- najbliższa poczta będzie za 2 tygodnie i w Finlandii- czułam, że facetowi opada szczęka, w jego tonie pojawia się nutka chrzanu. Kluczyk poleci najpierw do Helsinek, potem do Sztokholmu… -Musisz odesłać- dobrze- zgodziłam się – tak zrobię.

Rozważałam wszystkie możliwości, wrócić, przepadnie cały dzień, złapać stopa, nikt się nie zatrzyma. Usiadłabym gdzieś -pomyślałam i jak na zamówienie w chaszczach zobaczyłam wiatkę, a w niej dwie osoby. Niemcy. Pogadaliśmy, nie wybierali się do Abisko, nie teraz, ale zaproponowali, że podjadą jutro.

Uff, problem z głowy. Chciałam zadzwonić i to wytłumaczyć, ale już było zbyt daleko do sieci. Mili ludzie pomachali mi na pożegnanie i znów zostałam sama z lasem i bagnem. Kiedy przekraczałam szosę mgła się rozwiała. Ścieżka w stronę Parku Narodowego Rohkunborri biegła po szkierach, minęła mnie para z dzieckiem wracająca na parking. Teren był skomplikowany, pofałdowany, kiedyś myślałam, że można by tamtędy iść wzdłuż Tornetrask, ale to by było bardzo mozolne, chyba że zimą. Koło piątej minęłam ostatnią szwedzką chatkę. Palnostugan powinna była być zamknięta. Jednak sprawdziłam i drzwi drgnęły. Wewnątrz nie było nikogo. Rozsądnie było by pójść dalej, ale chatka to zawsze wielka pokusa. Zostałam. Już po zmierzchu usłyszałam pukanie. Młody Niemiec co szedł aż z Nordkapp. Zmordowany. -Mokre buty, stale mokre. Rozumiesz? (mimo woli spojrzałam na swoje kalosze)- deszcz przez cały miesiąc, codziennie, nawet nie można usiąść, popatrzyć na świat. I te rzeki! Bród za brodem. I bagna! -Lubię bagna- wyrwało mi się, a on się skrzywił i powiedział, że niektóre obszedł drogami. Szkoda, zimą ta trasa była taka piękna, myślałam.

Noc w łóżku to skuteczne lekarstwo, więc kiedy już przebrnęliśmy przez nieuniknione -dlaczego masz taki ciężki bagaż? (to do mnie) i taki duży aparat (to też do mnie) i kalosze… Wyciągnął skrzypce (zapewne ultralekkie) i się rozluźnił. Pomyślałam, że kiedy wróci do domu w pamięci zostaną mu same najlepsze chwile i może nawet zatęskni za Północą. Pewnie już tęskni.

Ranek był piękny, słoneczny. Beztrosko minęłam Lappjordhytta (z pewnym obrzydzeniem, jak to chatkę DNT). Wyglądała na pustą, chłopak mówił, że wieczorem chciał wejść, ale jego klucz nie dotarł na czas przed wyjazdem, więc chatki były dla niego niedostępne. Nie spojrzałam ani na drogowskazy, ani na mapę. Na wprost mnie otwierała się piękna dolina. Miałam ogromny zapas jedzenia, nie miałam planu, ani żadnych trosk. Poszłam przed siebie.

Potem oczywiście żałowałam, ale to było już wieczorem, w deszczu, z karkiem zesztywniałym od ciężkiego plecaka i denerwującym przekonaniem, że tracę czas. Że on ucieka. Że z każdym kęsem mam go mniej i mniej. Sordalselva cała w tęczach była najpiękniejszym miejscem jakie widziałam, żałowałabym gdybym ją pominęła, ale przejście bez szlaku przez górę (co na mapie wcale nie wyglądało źle) zbyt strome, zbyt przerażające w deszczu i mgle, a zejście do końca doliną (zarośniętą gęstymi chaszczami) zbyt długie. Przepadłby na to jeszcze jeden dzień. Niezadowolona z siebie wróciłam i zanocowałam w chatce. Przez ostatnie 2 dni przeszłam ponad 40 km, ale posunęłam się do przodu o 8….-Pójdę szlakiem, prosto do celu jak wszyscy- zdecydowałam. Z żalem, bo przecież planowałam nie planować.

Share
Translate »