Planowałam tę wędrówkę od dawna, o ile można planować coś, co z założenia ma być pozbawione planu. Więc może po prostu marzyłam. Wyruszyć z przypadkowego miejsca, iść gdzie się tylko zechce, bez pospiechu, bez wyznaczonego celu, i (koniecznie) bez biletu na powrót.
Kiedy przyszło co do czego, nie wiem czy z przyzwyczajenia czy z niecierpliwości (planowanie to wspaniałe przedłużenie czasu na szlaku- wprzód, ale to w niczym nie szkodzi), wyrysowałam sobie orientacyjny plan. Od morza do morza, od fiordu do fiordu. Ponieważ miał do mnie dołączyć Jose, potrzebny był mi jeszcze jeden stały punkt, lub kilka na wszelki wypadek, tym miejscem (tym kamieniem u nogi) była Alta. Poza tym nie miałam oczekiwań, nie chciałam się przy niczym upierać. Los wybrał mi już niezły początek (najtańszy bilet na Północ był do Narviku, troszkę ponad 100 zł plus bagaż), koniec był tak odległy, że nie było się czym przejmować.
Śledziłam poczynania Agnieszki i to jej doświadczenia zdecydowały, że ruszyłam na północ nie na południe. W stronę suchszego, mniej zaludnionego i oddalonego od najpopularniejszych szlaków Finnmarku, mojego ulubionego miejsca w Norwegii.
Ruszyłam nieśpiesznie, nawet powiedziałabym leniwie. Wieczór tuż po przylocie przesiedziałam beztrosko na miejskiej plaży, gdzie stało już kilka namiotów, więc też się nie krępowałam. Nocą, jeszcze zupełnie jasną (choć minęła już połowa sierpnia), obserwowałam jak pomarańczowa łuna zamiast zgasnąć toczy się po grzbietach gór na północ, na wschód… Pomnik poświęcony polskim marynarzom ze statku Grom zaznaczono na mapie nieprecyzyjnie, i chociaż był blisko i był oznakowany o mało go nie przegapiłam.
4 maja 1940 roku niemiecki samolot niezauważony w porę (bo był pod słońce) trafił polski okręt wojenny dwoma bombami. Wybuchło sprężone powietrze. Statek pękł i zatonął w ciągu kilku minut. Zginęło 59 członków załogi. 154 uratowano, pomogły brytyjskie okręty i poświęcenie dwójki polskich marynarzy. Zginęli wyłączając kotły i zabezpieczając torpedy żeby podwodne wybuchy nie dobiły rozbitków. Pomnik stoi na skraju podmiejskiej zabudowy wtopiony w zieleń. Przypomina bardzo Marynarza z Placu Grunwaldzkiego w Szczecinie, muszę sprawdzić czy to nie ten sam autor.
Narvik też jest skromny, mniejszy niż się spodziewałam. Wystarczyły 2 godziny żeby go zwiedzić, kolejną przesiedziałam w hotelu przy stacji na kawie (można dolewać). Chciałam wyjść znad fiordu, ale nie szosą na południe (to jedyna możliwość bezpośrednio z Narviku). Inna, która mi przyszła do głowy jeszcze w domu to pociąg i stacyjka Katterat, skąd można było ponownie zejść nad ten sam fiord. I tak zrobiłam. Przeczekałam aż odjedzie „Arctic Train” (bo bilet kosztował aż 400 koron) i wsiadłam w osobowy do Lulea. Ciekawił mnie ten kawałek trasy. Kiedyś, jadąc zimą ze Sztokholmu wysiedliśmy kilka stacji przed końcem, teraz miałam obejrzeć wszystkie pozostałe.
Katterat było maleńkie, stacja zamknięta, oprócz mnie wysiadła jedna turystka. Od razu znalazłyśmy się na szlaku. Opadał w gęsty wilgotny las, jeszcze całkiem letni, zielony. Kilkaset metrów za rozgałęzieniem stała zamknięta chatka. Schowałam za nią plecak i zbiegłam tylko z aparatem. Już nad fiordem odkryłam, że można było stamtąd podejść innym szlakiem, ale mapa tego nie widziała, więc musiałam wrócić tak jak przyszłam, po plecak.
To była ładna, gęsto zarośnięta dolina. Nad morzem otwarta chatka, rzeka z serią wodospadów, ciepło, śpiewały ptaki. Potem się zachmurzyło, siąpiło, ale nie tak, żeby to mogło przeszkadzać. Szlak biegł blisko torów, i dopiero teraz zrozumiałam jak głupia była przelotna myśl, że skoro w rozkładzie jest tylko kilka pociągów, może nie trzeba czekać aż do południa tylko przyjść sobie pieszo po szynach…
Tej linii nie zbudowano dla pasażerów, powstała z powodu kopalni. I również teraz kursują nią głównie pociągi z rudą i jest ich mnóstwo. Słyszałam je co kilkadziesiąt minut, też następnego dnia.
Tymczasem ścieżka minęła kraniec doliny trawersem wykutym ponad linią kolejową, wbitą w zbocze, tak że prawie nie było jej widać. Siadłam tam na moment, żeby zjeść i wpadł na mnie rozpędzony lis, strasznie zdzwiony, że kogoś tu zastał.
Za przełączką i szlak i tory wydostały się znów na otwartą przestrzeń, w szeroką polodowcową dolinę, zamieszkaną. Padało, niebo było ciężkie i szare, w niektórych chatkach widziałam ludzi, inne wydawały się już opuszczone na zimę. Pewnie wszystkie były letniskowe, bo malutkie, często bez dojazdu drogą. W ich sąsiedztwie budynki kolejnych stacji kolejowych wydawały się nieproporcjonalne, ogromne, że aż bajkowe. Tylko Riksgransen było nieciekawe. Blaszany tunel, który zimą staje się czysty i biały. I tak go zapamiętałam. Teraz było tu szaro i biednie. Zbiegłam kamienistym nasypem do ICA, którą też pamiętałam z zimy. Teraz wydawała się malutka. Miałam misję, przywiozłam Agnieszce skarpety, bo jej goretexowe już ciekły. Trochę skrępowana wyjaśniłam chłopakowi przy kasie swój problem. Że przyjdzie taka mała z warkoczem, że nie było miejsca gdzieby je wysłać (bo przecież nie do Norwegii), i że oni są zawsze otwarci, więc może… Oczywiście! -usłyszałam od jego szefa, który stał obok, a wzięłam go za kolejnego klienta. -Jutro na odprawie powiem wszystkim gdzie one leżą. Wyszliśmy razem i zdążył mi opowiedzieć, że cała załoga tego sklepu to narciarze, że zimą pracują na stokach, a teraz to na przykład tu, i że oczywiście rozumieją. I po kłopocie, a bałyśmy się już, że trzeba je będzie zakopać pod kamieniem. Agnieszkę i mnie dzieliło wtedy ponad 200 km, liczyłam, że się szybko spotkamy, ale rzecz jasna nie aż tak szybko żeby nieść te skarpety jeszcze dalej.
Szlak Rallaleden towarzyszący linii kolejowej wdrapał się teraz na łysawe wzgórza. Na mapie była tam zaznaczona wiatka, liczyłam na suche schronienie z widokiem, a zastałam dziurawy dach i błoto. Może dobrze, bo tego ciepłego wieczoru kręciło się jeszcze sporo komarów i pewnie by mnie tam doszczętnie pogryzły. Widoku też z wiatki nie było, więc wdrapałam się na stromą górkę, nazbierałam jagód (bo miałam jogurt) i padłam zadowolona. Po dziesiątej obudziły mnie ciekawskie psy, co wyszły na spacer, ale szybko je ktoś zawołał więc znów zasnęłam.
Ranek był mglisty, piękny. Ścieżka wbiegła w las, poniżej pojawiło się jezioro Tornetrask. Nic nadzwyczajnego, zwykła ścieżka przy torach, a tak tam było spokojnie i ładnie. Nawet kiedy nadeszły chmury, las namókł i musiałam zmienić buty na kalosze (zbyt późno, bo już mi strasznie nasiąkły). Kiedy pod wieczór znalazłam się na szosie padał już regularny deszcz. Asfalt błyszczał, samochody pryskały. W mokrej pelerynie wyglądałam tak żałośnie, że nie zatrzymał się żaden, chociaż machałam na nie jak szalona. Kątem oka gapiłam się na odejście szlaku na północ, w stronę Norwegii, ale przecież nie mogłam tam iść bez jedzenia, musiałam najpierw dotrzeć do sklepu. Zdesperowana postanowiłam machać w obie strony (bo przecież można było kupić też w Riksgransen) i wreszcie ktoś się zatrzymał, kobieta jechała prawie do Abisko i była tak uprzejma, że podwiozła mnie do schroniska STF. Gdybym nie była taka mokra, pewnie poszukałabym wiatki, czegokolwiek, ale zapach kawy, ciepło kominka, miękkie fotele spowodowały, że sklapciałam i zdecydowałam się zostać.
Lało jak z cebra, po zakupy poczłapałam bez plecaka, ktoś mnie podrzucił z powrotem, łatwo poszło. Zadowolona, sucha gotowałam w kuchni warzywną mrożonkę i usłyszałam cichą rozmowę od stolika. Po polsku! 3 dziewczyny ze Sztokholmu. Spędziłyśmy razem wspaniały wieczór. Miały wiśniówkę, byłyśmy w saunie. Patrząc na błoto, na strugi na szybach (jak warkocze), na mgłę, aż nie mogłam sobie wyobrazić, że przecież mało co, a leżałabym w moim mikro namiocie. Tym co waży niecałe 400 gramów i sprawdzał się nieźle… na pustyni. Hmm…