Armenia pieszo cz14 Wedi

-Nie rozumiem jak można tak ryzykować. Co jakby ugryzła żmija? Napadły wilki? Ktoś w ogóle wie gdzie jesteście? – No… jest taki jeden… wysyłamy mu sms-y- próbowałam zatrzeć złe wrażenie. Faktycznie wysłałam kilka do Edwarda, ale tak naprawdę nikt o nas nie wiedział. -No właśnie i jak teraz ten jeden co wie dowie się, że byliście u mnie i zniknęliście to co ja zrobię?

Skręcając teraz w boczną drogę, w poziomym świetle poranka, w szronie patrzyłam tylko na granicę rezerwatu. Nie mieliśmy ochoty znów dać się złapać, a przede wszystkim nie chcieliśmy zawieść Marata. Wiedzieliśmy oczywiście, że granica nie powstrzyma zwierząt, z drugiej strony nie były groźne w świetle dnia. Chyba, że żmije.

-Patrz pod nogi- przypominałam co jakiś czas Jose, zwłaszcza w trawach. -Oj tam, nie wyjdą kiedy tak zimno. Brzmiało sensownie, więc też się nie bałam. Mieliśmy nieprzemakalne spodnie, wysokie buty, idąc stukaliśmy kijkami. Żmije w promieniu kilkuset metrów musiały wiedzieć o naszej obecności i pewnie dlatego żadnej nie spotkaliśmy. W południe wyszliśmy na gruntową drogę, kusiła żeby wrócić w wysokie góry, ale tym razem się oparliśmy. Kończyły nam się ormiańskie pieniądze, pomysł żeby zejść do Wedi miał sens. Można by naładować baterie, zrobić zakupy. Nie wspominając już o prysznicu.

Do tego Ararat, w miarę jak zanurzaliśmy się we mgle coraz bardziej delikatny i mętny, nadal piękny. Do tego łąki, głogi obwieszone owocami, róże ( wszystko to pyszne), góry- niskie, ale ciągle piękne. Potem słońce, upał, stół piknikowy, negocjacje z niezadowolonym żołądkiem, pustynne, kamieniste zbocza… -Popatrz babuszka! Rzeczywiście. Podeszliśmy, staruszka zaprosiła na kawę do jurty. -Tylko wcześniej trzeba przynieść wody- Dobrze, pójdziemy przyniesiemy. Woda była błotnista, całkiem mętna. Kiedy Jose dźwignął dwa kanistry z gór zbiegł chłopak, może zaniepokojony obecnością obcych. Babcia zdążyła nam już opowiedzieć o rodzinie w całości za granicą, o tym że życie w Armenii ciężkie, i że wilki właśnie zjadły malczika. -Zjadły źrebaka, przedwczoraj. Widzisz były trzy, a teraz biegają dwa, uspokoił mnie Bassa. -Dopadły go tuż obok nas przy wzgórzu, było ich pięć, wywróciły i już nie miał szans.

Woda, którą przytachaliśmy była do spryskania podwórka, pitną (czystą) Bassa przywiózł z Erywania. Przyjechali z Babuszką na 3 dni, na zamknięcie pasterskiego sezonu. -Babcia pochodzi sobie, była tu co roku od 60-ciu lat, krowy podoi, a ja sprawdzę przy okazji pracowników. Ten namiot jest właśnie dla nich. O widzisz znów zepsuli latarkę… Bassa miał kilka tysięcy owiec. Pasły się w stadach po 1600 sztuk, wszystkie włochate, czerwone (świetna rasa, nie zmarzną gdyby je zaskoczyła zima). Te które widzieliśmy wczoraj były jego.  Szczęśliwy, zrelaksowany, zadowolony z sukcesów młody człowiek. Mówił po angielsku i po rosyjsku, ale częściej przechodziliśmy na rosyjski, chyba bardziej naturalny dla Ormian. Zanim zaparzyła się kawa usłyszeliśmy historię o niedźwiedziu, który złapał dziadka, ale nie zjadł go, bo interweniował pies, wielka suka z bliznami na pysku leżała teraz przywiązana obok jurty. Inny niedźwiedź zaatakował turystów. -Poszli z namiotem o tam- widzisz kanion? Długo nie wracali więc wziąłem pracownika, luźne konie i pojechaliśmy zobaczyć co się dzieje. Niedźwiedź ich zastał w namiocie. Rozdarł, wyżarł wszystko co znalazł, potracili aparaty, telefony. Uciekli, ale zostali prawie goli. Bassa śmieje się, ale nie czuję szyderstwa. Raczej akceptację natury. Ludzkiej i zwierzęcej.

Idziemy za nim, pokaże nam ciekawe miejsce. Przejście kanionem. Ma wątpliwości, nie wie czy  nas też nie będzie trzeba czasem ratować, czy nie zabłądzimy, nie narobimy głupot, ale też chce się podzielić dumą z tych gór. -Są tu jałowce (rozciera, wąchamy, pięknie pachną)- są takie wyrzeźbione kamienie. Przy okazji przygonię moje krowy, zawsze się pasą same i wiedzą kiedy wrócić na noc, ale teraz odeszły daleko, idą do Wedi. Bassa śmieje się, przypomina żeby patrzeć pod nogi, bo żmije. Wyprzedza nas, zbiega szybciej pomimo lekkich sportowych butów. Potem macha, sprawdza czy wiemy gdzie skręcić. Zostajemy z ręcznie narysowaną mapą i instrukcją jak przenocować.- Wyjdźcie na gładki pagórek, z widokiem na każdą stronę i rozpalcie duże ognisko. Nie żar, musi być płomień. Podsycajcie do rana żeby nie zgasło.  Jakby nie było drewna zbierajcie krowie kupy. Zwierzęta się boją ognia. Nie ruszą was.

Idziemy kanionem. Jest wąsko, skały rude jak w Arizonie, dno rzeki suche podeptane niedźwiedzimi łapami. Strach. Lecimy niemal biegiem. Jose nie wyobraża sobie utrzymywania ognia przez noc. Ja nie nadążam z fotografowaniem. Po godzinie widzimy w korycie ludzki ślad, potem ślad opon, świeży z wyglądu. Kanion rozszerza się, w rzece pojawia się woda, odcisk kół zaczyna przypominać drogę. Szybko poszło, myślimy, że już połowa sukcesu, niemal widzimy cywilizację na końcu, ale prowadząca nas dróżka zanika, pojawiają się za to dwa ślady w bok. Skręcamy w lewo. Przebiegamy dwie niewielkie grańki, nad rzeką znajdujemy drogę wiodącą w dół. Wychodzimy w kopalni niedaleko Urtsadzor. Strażnicy łapią nam stopa do Wedi. Inżynier, który nas wiezie zna jakiś hotel. Pańcia w hotelu robi łaskę, ale się zgadza. Inżynier zabiera nas jeszcze do sklepu. Zmieniamy pieniądze, robimy szybkie zakupy, chłopak (niezwykle uprzejmy) odwozi nas. Opowiada, że szuka pracy na Ukrainie, tu płacą mało, prawie nic.- Pierwszy raz widzę inżyniera w klapkach -kwituje to wydarzenie Jose.

Pańcia zabrania wniesienia toreb z jedzeniem. Odpuszcza, bo obiecujemy zjeść w hotelowej restauracji. W łazience stale leci woda.-Nie myślisz chyba, że będę tego słuchał przez całą noc?- pyta Jose tonem, z którym nie warto wojować. Wołam pańcię, -to tylko woda toaletowa!- burzy się, ale zmieniamy pokój na drugi. Ten jest bez ogrzewania. Potem nie dogadujemy się w sprawie kury. Boję się, że będzie  w niej mąka. Nie ma menu, nie ma nawet gdzie zjeść, dania podają w pokoju. Nie rozumiem aż tak dobrze po rosyjsku. Żarienaja (wybaczcie taką pisownię) kojarzy mi się z opiekaniem w cieście. Jose mówi, że ok, on ją zje. Czeka, ale pańcia już nie przychodzi. Ściemnia się, światło mamy tylko w łazience. Jemy zimne parówki na stylowym marmurowym stoliku. Podejrzliwie oglądamy ręczniki. Rozkładamy namiot na łóżku, tak twardym że równie dobrze można by na podłodze. -Chyba już wiem co to za hotel- mówi Jose podnosząc z krzesełka prezerwatywę w opakowaniu z ozdobnym krzaczastym literami.

Share

Armenia pieszo cz13-Khosrov

Nie powiem, że mnie to zupełnie nie gryzło… Gryzło troszkę, ale też nie widziałam innego wyjścia. Bo wyjścia z kanionu nie wypatrzyliśmy nawet w  porannym świetle. Jeśli nawet, byłoby strome i zalodzone, skryte w cieniu, a przecież nie wzięliśmy raków…

Piękny poranek. Słońce dotyka szczytów coraz bliższych nam, wstaje mgła. Wododajna kałuża zamarznięta, ale woda nabrana do butelek nie. Buty przyjemnie miękkie. Mokre oczywiście, ale co zrobić. Żałowałam, że nie mam więcej kwarkowych woreczków. Wszystkie inne plastikowe torby pękały i wilgoć atakowała kolejne skarpety. Nie miałam już zapasu, pożyczyłam jedną od Jose, teraz była szansa, że wszystkie wyschną. Zapowiadał się piękny dzień. Z zagwozdką. Droga wzdłuż kanionu schodziła do rezerwatu Khosrov, a coś mi się wydawało, że  tam nie wolno wejść. Nie byłam pewna, nie planowałam, że tu przyjdziemy. Słyszałam tylko, że niedźwiedzie, nawet lampart… -Coś ty,  jakie zwierzęta, tu przecież za wysoko, nie ma drzew- uspokajał Jose. W piękny słoneczny dzień brzmiało logicznie. Zwłaszcza kiedy zeszliśmy do miejsc po pasterzach, znaleźliśmy niezamarzniętą wodę, zobaczyliśmy stado i jurtę. Na tle Araratu (pięknego jak fototapeta) przejechało dwóch konnych. Mieliśmy nadzieję ich dogonić, ale byli szybsi.

Jurta pusta, pasterze daleko z krowami- jak nam się wydawało, bo zwierzęta były czerwone. Niżej kolejne stado i tu już bez wątpliwości. To owce. Rude, włochate, całe tysiące. I psy. Przez moment zrobiło się nieco nerwowo, ale pasterze się zorientowali. Psiska odeszły niechętnie, mężczyźni wytłumaczyli nam żeby iść drogą, nigdzie nie schodzić,  w końcu spotkamy ludzi co to nam wszystko powiedzą…

Tak zrobiliśmy. Łąki jak suche bukiety, wspaniałe chociaż bez kolorów. Rozgrzane, rozświergotane, trochę przerażające. Mgiełka (nie smog), śnieg tylko na Araracie, sucho, złoto, wokół rozłożyste krzewy. -Jak Afryka! zachwycał się Jose, nieświadomy moich (formalnych) rozterek.

Najpierw zobaczyliśmy ule. Kilkadziesiąt świeżo malowanych. Budynek wśród owocujących jabłoni. Służbiste psy. Facet w mundurze z bardzo kwaśną miną. Uzbrojony. Inni też dziwnie poważni. Przesłuchanie- po rosyjsku więc wykluczające Jose. Kto, skąd dlaczego, jak długo, ilu nas jest. Przez myśl mimo woli przelatywały mi urywki z Misia, dzielny wojak Szwejk, nawet Kociniak.- Jasne. Oczywiście, że z panem pójdziemy (a mogłabym przy okazji zdjąć buty?). Usiądziemy tu, wielkie dzięki, właśnie chcieliśmy żeby panowie nam pomogli znaleźć dalszą drogę na mapie… zdraswujecie, zdrastwiecie-zdratw… (jak to było?)- wtórował mi błogo uśmiechnięty Jose, aż przesłuchującym nas strażnikom opadały ręce. To jednak Armenia, kraj przyjaznych ludzi. -Nie jesteście głodni?- padło wreszcie- oj bardzo! Po godzinie Jose (niepijący) wciągał z zapałem domową wódkę, zagryzał kiszonym ogórkiem i wyglądał na wniebowziętego. -Wytłumaczyłem szefowi kim jesteście (mina strażnika nie zostawiała wątpliwości jak to zrobił- para niegroźnych dziwaków, puśćmy ich), chciał was widzieć, już od rana o was wiedzieliśmy, ludzie przez lornetkę wypatrzyli. Powiedziałem, że sam to załatwię. Otóż zabieram was na noc do domu, a potem pokażę wam jak stąd wyjść. To ścisły rezerwat przyrody. Zakaz wchodzenia. Nie baliście się niedźwiedzi? Żmij? Lamparta? Groźne zwierzęta łypały na nas z plakatów. Nie wyglądaliśmy chyba na przekonanych, bo po drodze do domu Marat pokazywał nam świeże ślady. Żmija, musiała przejść drogę przed chwilką, miś zbiegł tędy rano, wieczorem na pewno znów przejdzie. Nie boją się podchodzić do wsi. Nas tu niewiele, tylko kilka osób. My z żoną, sąsiedzi  z dziećmi i babuszka- ona już od 60-ciu lat. Kiedyś żyło tu dużo ludzi, była szkoła. W moim ogrodzie do dziś stoi Józef Stalin. Bez głowy, chcecie zobaczyć?

Szliśmy pod górę. Marat opowiadał, Jose domagał się tłumaczenia, a tłusty ser, który zjadłam brudnymi rękami, zmieszany z niemytymi jabłkami podchodził mi coraz bliżej gardła. Uratowała mnie ziołowa herbatka zaparzona przez  Emmę, żonę Marata. Przegadaliśmy z nimi cały wieczór. Nocowaliśmy w opuszczonym domu  sąsiadów (od lat w Ameryce), zjedliśmy razem śniadanie. To były ostatnie dni w tej letniej wsi. Kiedy spadnie śnieg  mieszkańcy i zwierzęta zejdą do większej, z drogą, prądem, nowymi domami. Mieliśmy ją też zobaczyć. Wyszliśmy przyrzekając nie zbaczać z  jezdnej drogi, ale zwiodły nas już pierwsze rozstaje. Skusiły. I nie oparliśmy się im.

Share
Translate »