Szreń, lód, słońce znacznie zimniejsze niż wczoraj, w dolinie. Brak wody. -Roztopmy, mamy mnóstwo gazu – proponowałam co jakiś czas Jose, ale nie chciał. Nawigacja pokazywała kilka źródeł. Zaliczaliśmy te miejsca po kolei bez skutku. Wszystko zmarznięte, jeziora skute lodem. Zrobiłam błąd nie próbując nabrać wody w jednym, które minęliśmy całkiem blisko, może z kilometr. Z góry widzieliśmy potem niezamarznięte miejsce, ale wtedy już nam się nie chciało wracać. -Twoja wina- wypominał mi co 5 minut Jose. -Wcale nie! Mówiłam, że poczekam, chcesz- idź, nabieraj, mam wodę, całą butelkę, podzielę się. Zresztą trafimy na drugie jezioro… Nie trafiliśmy. Coś się stało z naszą nawigacją. Używałam smartfona, działała mi tylko mapa maps.me, w Armenii wyjątkowo dokładna, chociaż płaska, pozbawiona poziomic. Z biegiem dni nauczyłam się sobie z nią radzić, miałam jeszcze wydruki z netu i dużą mapę. Tu też byłam pewna, wiedziałam gdzie jestem, ale smartfon pokazywał inne miejsce. Strzałka (znacząca naszą pozycję) poruszała się z opóźnieniem, nie obracała. Nie wiem z jakiego powodu, może z zimna… Nie mogłam jej śledzić przez cały czas, bo zużyłabym baterie więc zamieniłam telefon na kompas. Przez jakiś czas szliśmy białym płaskowyżem lekko pod górę. Wygodnie, wybrałam optymalną drogą, bez urwisk i bez labiryntu skał, ale jeziorko zostało z boku. Nie trafiłam. Niespecjalnie, pomimo tego Jose miał do mnie żal. Przed nami wynurzył się Ararat. Było pięknie. Wspaniała otwarta przestrzeń co jakiś czas ozdobiona intrygującym kopczykiem- z bliska kopcem. Nie wiemy co te budowle znaczyły, być może granice własności czy pastwisk, nas przyzwyczajonych do tak znakowanych dróg kusiły, sprowadzały na manowce.
Skrzyp śniegu, chlupot w przemoczonych butach, narzekanie Jose, też nie niewinnego, mapy Armenii które załadował na swój GPS znikły. Nie mieliśmy już więcej danych. Bezkres bez znaków i dróg. Rażąca biel. Musiałam być tym zestresowana, bo tego dnia zgubiłam skarpetkę i rękawiczki. Nie znalazłam wody. Po południu zdecydowałam się zejść. Na cieplejszą zachodnią stronę, do Araratu. Jose nie zaprotestował. Mogliśmy oczywiście brnąć dalej w śniegu na południe, najszybciej byłoby zejść na wschód, ale oglądaliśmy Sewan już od kilku dni, a Ararat był dla nas nowy, fascynujący ponad morzem mgieł, w którym -wiedziałam to na pewno z mapy- ukryło się milionowe miasto. Erywań. Nic na to nie wskazywało, mgła była czyściutka i piękna. -To smog- upierał się Jose, nie zgadzałam się, ale nie dyskutowałam. Po co.
Skręciłam do ciemnego punktu na horyzoncie- płotu z kamieni. Ciągnął się od niego ślad drogi, wypukłość na przewianym śniegu. Spod pięknej góry na wprost nas opadał kanion. Zaryzykowaliśmy wędrówkę brzegiem z nadzieją że dolinę uda się jakoś przejść i będziemy mogli kontynuować marsz wzdłuż gór po zachodniej, nieco cieplejszej stronie. Szliśmy tak przez godzinę czy dwie, lekko w dół, skrajem urwiska. O zachodzie Jose znalazł skarb- niezamarzniętą do dna kałużę w kamiennej niecce, niżej była łączka bez śniegu i ostów, idealny biwak.
Nocą mgła opadła, Kotlinę Araracką wypełniło morze świateł. Nie było zimno.