Rozstajne drogi. Ściana deszczu. Pusta butelka wypada z kieszonki mojego plecaka, sunie po kałuży. Jose próbuje wyciągnąć pelerynę, ja złapać butelkę. Irracjonalnie, bo wokół mnóstwo innych śmieci. Nie chcę przy tym wejść do wody więc latam wokół rozlewiska. Już prawie dosięgam uciekinierki, wiatr skręca i historia zaczynała się od nowa. Wokół rzecz jasna pełno gapiów. -Mogę w czymś pomóc?- mówi kierowca rozklekotanej łady.-Podrzucić was?- Tak, do Sewanu- decyduję bez zastanowienia. -Ile to będzie kosztowało? Po drodze chcielibyśmy zobaczyć klasztor…1000 drahm. Malutko.
Przy klasztorze trochę się baliśmy zostawiać w samochodzie rzeczy, ale nic się nie stało. Padało, wiało, słynny Sewanawank nie robił wielkiego wrażenia. Było mi żal, że nie idziemy piechotą, chociaż przed wyjazdem nie znalazłam alternatywy dla szosy. Teraz po miesiącu bezdroży być może spojrzałabym na to miejsce inaczej, wtedy trzymałam się wyszukanych szlaków, widocznych na nawigacji przejść. Przejechaliśmy koło 30-tu kilometrów. Szybko. Niemal natychmiast. Miasto Sewan wydawało się zimne i bure. Nie wiem czemu nie zrobiłam mu zdjęć. Może z pośpiechu. Sklep, musieliśmy kupić jedzenie. Szewc- zastąpiłam wkładki do butów nowymi, włochatymi, uszytymi z wełny. Restauracja- trzeba było naładować telefon. Zapakować do plecaków zakupy. Też kłopotliwe prezenty od taksówkarza wręczone nic nie rozumiejącemu Jose (ja odmówiłam). Wędzona ryba, paczka rogalików z kremem… Na czym on w zasadzie zarabia- zastanawiał się Jose, a ja martwiłam, bo słuchałam co mi opowiadał po drodze. O dzieciach, które wychowuje sam. O Rosji skąd pochodził jego ojciec i do której by chciał kiedyś wrócić, o Moskwie gdzie miałyby studiować dzieci. -To chyba drogie miejsce- wtrąciłam- Nic nie jest zbyt drogie dla moich dzieci!
Powiedział, że na nas zaczeka przed sklepem, ale kiedy wyszliśmy już go nie było. Może dlatego, że kiedy Jose kupował tony cukierków wybiegłam na chwilę do szewca. Główna ulica, stragany, sklepiki. Jedna restauracja, dziwnie pusta, byliśmy sami. Obsługa jakby nami speszona, czy może zdziwiona błotem, plecakami, zamówieniem- trudno tam było zrozumieć co zjeść. Jose zamówił kurę i dostał całego kurczaka, ja jajecznicę, która pewnie jest na śniadanie (pyszną). Poza tym jedliśmy zupy, piliśmy czaj, który nie był czarną herbatą. Na koniec dostaliśmy torbę pasztecików – w prezencie od szefa kuchni. Ciężkie, tłuste, nadziewane mięsem, podobno smaczne ( jadł Jose) przypominały mi paszteciki szczecińskie według legendy produkowane na pozostawionych przez ruskie wojsko maszynach, ponoć jedyne w swoim rodzaju. Specjalność naszego miasta.
Na chwilkę wyszło słońce. Wzięliśmy taksówkę żeby wyjechać z centrum. To co na mapie wydawało się górską drogą prowadziło do kamieniołomu. Pobocza zasypywały góry śmieci. Wysiadając zawahałam się gdzie wyrzucić chusteczkę- gdziekolwiek poradził taksówkarz ze śmiechem.
Mżawka dopadła nas za kamieniołomem. Wulkaniczne stożki zasnuła chmura. Szliśmy jakąś gruntowa drogą, przez zżółkłe, czasem spalone łąki. Na południe jak zwykle. Deszcz nasilał się, wzmagał się wiatr. Wiało wprost na nas. Skręciliśmy w labirynt niskich pagórków, pomogło tylko na chwilę. Widoczność spadła, drogi rozdzielały się i łączyły. Czasem szliśmy na przełaj po trawach, więc szybko przemokły mi buty. Koło trzeciej podaliśmy się i ustawiliśmy bokiem do wiatru. Na wschód. Inaczej nie dało się iść. Na rozstajach zajrzałam do nawigacji. -Popatrz tuż obok nas coś jest!- powiększyłam, zobaczyłam kościół. Zdjęłam okulary ((mokre, ale lepsze niż wiatr prosto w oczy), podniosłam opuszczony na twarz kaptur. Ze 20 metrów od nas stał kamienny budynek. Był otwarty. Czuliśmy się głupio rozwieszając mokre rzeczy na grobie- bo tym chyba były kamienne płyty na środku kapliczki. Większość zmieściła się na sznurku rozciągniętym już przez kogoś innego, ale ociekaliśmy, było nas dwoje, więc nie wszystko. Pomyśleliśmy, że można by tu przenocować, a jedyny poważny kłopot to woda. Ustawiliśmy garnki tam gdzie spływało z dachu, ale deszcz ustał. Poczekaliśmy chwilę, nie wrócił. Więc wyszliśmy. Nie było już szans na dojście do zaplanowanego wcześniej biwaku z wodą. To słabość trasy, którą znalazłam na stronie Transcaucasian. Kilometry bez źródeł i rzek. Nic dziwnego w wulkanicznym terenie, pewnie niewielki problem latem, przy długim dniu. Teraz nie do nadrobienia. Powinniśmy zostać w Sewan na noc i wyjść dopiero następnego dnia. Dzisiejszy wydawał się w całości błędem. Taksówka, zostawienie psa…
Nawigacja zapowiadała hotel za 10 kilometrów. Doszliśmy tam szybko, nawet przed nocą. W dół do tego pchał nas wiatr. Hotel był luksusowy, naprawdę śliczny. Nazywał się Lavash (jak ormiański chleb). Stylizowane na starą wieś budynki nad jeziorem na cyplu zaraz za Chkalovka. Ładnie, wszystko na swoim miejscu, śliczna łazienka, czyste ręczniki, czajnik, herbata, wifi. Dopiero później nauczyliśmy się cenić takie rzeczy. Tu czuliśmy się troszkę nie na miejscu. Brudni, mokrzy, na śniadaniu najbardziej głodni ze wszystkich.
Z naszego pokoju, z balkonem wychodzącym na piaszczystą plażę był wspaniały widok. I nocą i rano. Jezioro błyszczało i zmieniało kolor. Woda wydawała się kryształowo czysta.