Zwijamy się szybko. Presja czasu, jesienią dzień jest bardzo krótki. Niebo zachmurzone, więc długo się nie rozjaśnia, chociaż po stoku, gdzieś na gruzińskiej granicy przesuwa się różowa plama. Wstało słońce. Włączam nawigację w telefonie, nie pokazuje zapamiętanej z netu drogi w dół. Hmm… Może zejdziemy przez las? Żałujemy tego już po kilku minutach, stromo, cierniste krzaki, dużo błota. Owszem jest ścieżka, ale jej użytkownicy nie są wyżsi niż 80 cm- metr. Tunele z cierni, piękny widok w dół, błądzimy, ale dochodzimy do dna. Potok łatwo pokonać po kamieniach, dalej już szosa, asfaltowa, więc skręcamy w bok. Podejście zajmuje chyba z godzinę. Monastyr Haghpat widać z bardzo daleka, ale nie wiemy jak do niego dojść. Wieś jest gęsta, pełna wąskich uliczek na stromym. Szara, jakby przykurzona. Kluczymy, podchodzimy, wracamy. -Idźcie do szosy- podpowiada nam ktoś zza płota. Idziemy i zaraz trafiamy. Pusty parking, jeszcze nie ma turystów. Hotelarka robi nam kawę. Pozwala zostawić plecaki, ale krzywi się kiedy pytam jak podłączyć do ładowania telefon. Przez chwilę jesteśmy w monastyrze sami. Ściany zachowały resztki malowideł. Staramy się wyobrazić je sobie całe. Zrozumieć historie sprzed tysiąca lat i nagle podjeżdża autobus i wokół robi się gwar i tłok. Niemcy, starsi ludzie z przewodnikiem. Za kilka minut podejdą do nas na nagle rozsłonecznionym placu i zafascynowani będą słuchać o pieszej wędrówce.
Pod monastyrem ustawiło się trochę kramów. Robię zdjęcie babci dziergającej serwetkę na szydełku, nawet nie jej, tylko jej dłoniom, serwetce. Druga babcia namawia na kupno orzechów. -Drogie- krzywi się rozsądnie Jose, ale nie umiem odmówić. Szydełkująca babcia patrzy na mnie z wyrzutem. -Ja też przecież mam orzechy, zrobiłaś zdjęcie to i u mnie kup. Wyciągam kolejne 10oo drahm. 2 euro. Siadamy na jedynej ławeczce , na środku placu. Obok ustawił się obwoźny sklep. Warzywa, owoce prosto z wora. Za grosze. Jemy winogrona patrząc jak babcia od szydełka kupuje siaty ziemniaków, maca ogórki, wybiera cukinie. Wszytko to mieści się w tysiącu drahm, więc wraca i bierze jeszcze torbę winogron, uśmiecha się, ale nie patrzy na nas. My też się uśmiechamy. 2 euro, a tyle radości -daj orzecha rozchmurza się nagle Jose.
Pan ze „sklepu” objaśnia nam dalszą drogę. Wodopój, potem mały monastyr. Przez las dalej trzeba skręcić. Za chwilę zapomnimy, w którą stronę… Przy cmentarzu przyłącza się do nas pies. Jose to bawi, mnie martwi. Na szczęście psina zawraca kiedy z lasu niespodziewanie zbiega jakiś człowiek, miejscowy w lekkich butach, zakopany w kupie jesiennych liści. Na podejściu mijamy mężczyznę z koniem, ściąga z góry dwa spore pnie, i drugiego z osiołkiem. Na grani skręcamy w prawo. Dobrze, bo wychodzimy na wieś-Tsghkashat. Na skrzyżowaniu stoi nowoczesny drogowskaz wskazujący drogę do Haghpat… -Co wy tak oglądacie? -odzywa się zza płotu męski głos. -Chodźcie na kawę! Gospodarze suszą wełnę na kołdry dla przyszłych wnucząt. Mieszkają w Alaverdi, a to jest ich letni dom. Kawa, ser, kompot z brzoskwiń, na zagrychę pikantne kiszone ogórki (pyszne) i samogon- pędzony z leśnych jabłek. -Mamy go tu całe beczki- śmieje się mężczyzna w naszym wieku. Przy telewizorze zdjęcie dwóch pięknych dziewczyn i chyba już nieżyjący dziadek. -Córki studiują w Erewaniu- Co?-pytam, ale rodzice nie wiedzą. Wychodzimy obładowani orzechami, jabłkami, od samogonu lekko mi szumi w głowie. W błocie stoi drugi drogowskaz, ale nie wiemy co wskazuje. Nie widzimy takiego miejsca na mapie.
-Wzdłuż rzeki i na południowy zachód, mówi po rosyjsku starszy mężczyzna.-Skąd?- z Polski- odpowiadam, a on recytuje nazwiska sławnych Polaków, bohaterów wojny ojczyźnianej. Nigdy ich nie słyszałam, ale wcale mnie o to nie pyta. Teraz kolej na hiszpańskich poetów. Jose z aprobatą kiwa głową. Dodaje Cervantesa, ale nasz rozmówca nic o nim nie wie. -Czemu to nie rosyjski zrobili międzynarodowym językiem?- pyta. -Angielski jest znacznie prostszy- odpowiadam nie chcąc tłumaczyć, że rosyjskim włada może z ćwierć miliarda ludzi, a angielskim miliard w samych Indiach.
Zostajemy sami, skręcamy w jakąś polną drogę. Słońce opada, krowy wracają z pastwisk. -Nie mamy wody!- uzmysławiamy sobie kiedy robi się szaro. Nawigacja pokazuje w rzece źródło. -„woda mineralna”?- staram się przeczytać malutki napis. Biegniemy w dół, przez błoto i chaszcze. Opuszczamy się stromym wąwozem, trafiamy na zwykłą rzeczkę, bierzemy wodę i wybiegamy z kanionu z drugiej strony. Rozbijamy namiot w ciemności, na skraju lasu. -Jaki niedźwiedź!- denerwuje się nie wiem czemu Jose.- Daj spokój tu nie ma żadnych dzikich zwierząt, widziałaś w lesie małe świnki?- wilki zajmą się najpierw nimi, nie nami… -A ten chłopak, który nas minął i niósł broń?- oj tam, na pewno szedł na przepiórki…
Nocą otula nas mgła i nic nas nie niepokoi.