Aiguestortes i Estany de Saint Maurici listopad15 cz3

Rano okazało się, że nasze poobijane kolana popuchły. Ruszaliśmy się jak muchy w smole, albo jak para dziadków. Skrótu widocznego na jednej z map oczywiście nie było. Znaleźliśmy za to trawers prowadzący do drugiej, na mapie też kropkowanej ścieżki przekraczającej Sierra de Tumeneja kolejną przełęczą, troszkę bardziej na wschód. Było sporo znaków, ale też mnóstwo lodu. Nieszczęśliwie wyjechałam na jakiejś trawce i bardzo mocno się uderzyłam w łokieć.  Trafiłam nim w kamień. Boli mnie do tej pory, a już minął miesiąc. Możliwe, że był lekko złamany, ale wtedy schodząc po oblodzonych trawkach do podchodzącej od Restanca ścieżki uznałam, że lepiej tego łokcia nie oglądać.  Co by to w sumie zmieniło. Mogłam nim ruszać i to wystarczyło.

Podejście było świetnie oznakowane (kopczykami). Początkowo szliśmy po trawkach wyżej pojawiły się znajome oblodzone bloki i cienki dziurawy śnieg. Przełącz była goła, a zejście trawiaste, upiornie strome i nieokopczykowane. Troszkę kluczyliśmy, ale udało nam się dobrze zejść. Obeszliśmy wysuszony kociołek (może latem stawek), i znów znaleźliśmy kopczyki. Prowadziły pięknie, trawersem dużego jeziora lądując potem na morenie dzielącej dwa stawy. Zeszliśmy nad mniejszy z nich, zjedliśmy i w tym czasie, wcale nie takim długim słoneczna pogoda zmieniła się w bury, wietrzny dzień. Kolory znikły, góry zszarzały. Nie poprawiło się już aż do wieczora. Przed czwartą doczłapaliśmy do schroniska Ventosa Cavell i uznaliśmy, że warto tam zostać. Na przyszły dzień Edward przepowiedział nam załamanie pogody. Wprawdzie nic na to nie wskazywało, chmury były bure i cienkie, wieczorem przerzedziły się nawet i czasem wyglądał zza nich księżyc, ale w Pirenejach pogoda potrafi się zmienić w godzinę, więc woleliśmy schronisko niż namiot.

Ventosa Cavell ma dobrą, ciepłą salę zimową. Niedawno gruntownie odnowioną. Drewniane łóżka, nowe materace, do tego byliśmy sami. Pamiętam, że kilka lat temu w październiku ta  sala była tak zapchana, że w powietrzu można było powiesić siekierę (nie ma tam wentylacji), a ściany aż drżały od chrapania. W sumie nie ma to jak listopad…

Rano okazało się, że jednak nie. Spadł śnieg. Wyła wichura. Zejście do Caldes de Boi zajęło nam cały dzień. Nie dlatego, że na szlaku jest tam coś trudnego, tylko niewiele widzieliśmy, ślizgaliśmy się po zalodzonych szkierach, kluczyliśmy szukając kopczyków czy kołków. Od Estany Cavalliers można by wprawdzie iść drogą, ale szybko nas to znudziło i znów wyszliśmy na szlak. Przysypane śniegiem błoto nie było szybkie. W Caldes wszystko już pozamykano. Schroniliśmy się na chwilkę pod daszkiem jakiegoś hotelu, żeby się czegoś napić i zjeść, a potem długo szliśmy szosą. Głupio, bo po drugiej stronie rzeki jest szlak. Jose storpedował mój pomysł powrotu do samochodu górą. Było mi tej zimowej drogi bardzo żal. Kilka km niżej złapaliśmy stopa. Dojechaliśmy do głównej drogi, znów ktoś nas podrzucił kawałek do dużej wsi. Rozkłady jazdy autobusów pourywano. Ktoś coś wspominał, że jest coś o piątej, potem powiedział,  że jednak nie… Odeszłam kawałek, żeby sfotografować góry. Wcale nie cały czas zakryte mgłą. Śnieżną zadymkę rozjaśniło piękne pomarańczowe światło. Zdążyłam je złapać tylko dwa razy. Jose krzyknął „autobus”! i ruszyliśmy biegiem w dół na opuszczony beztrosko przystanek. Kierowca zdążył już ruszyć, ale się dla nas uprzejmie zatrzymał. Wrzuciliśmy plecaki do bagażu. -Dwa do Espital de la Vielha -poprosiłam kalecząc hiszpański. -Nic z tego- usłyszałam- To pośpieszny, ja tam wcale nie staję…

Przez pół godziny siedząc tuż obok kierowcy zastanawialiśmy się co by tu zrobić. Kierowca stanowczo odmówił zatrzymania się. Podobno nie było już autobusu w dół. -To może zostańmy w Vielha i wrócimy sobie górą przez port de la Vielha -deliberował Jose z coraz mniejszą nadzieją.- Chyba lepiej piechotą tunelem- myślałam patrząc jak narasta wiatr. Dolina Barrabes zwężała się. Nad szosą przelatywały tumany śniegu, autobusem targały huragan. Dziwiłam się, że kierowca wciąż jedzie. Chwilami nic nie widzieliśmy, droga była już całkiem biała. -O to dolina Salenques… dolina Bessiberri gadaliśmy chyba do siebie widząc jak nam to wszystko umyka- to chyba tu – jęknął Jose- widzisz samochód? Nic nie widziałam. -Ukradli go- odparowałam zła. -Przecież nie było nas od kilku dni… -wysiadać- nie wytrzymał tego kierowca. Drzwi otworzyły się , do środka wpadł gęsty śnieg. Wyskoczyliśmy, wyrwaliśmy plecaki z bagażnika. Gracias, Gracias! krzyczeliśmy do wichury i zadymy. Przez szybę ktoś pokiwał głową. Banda frajerów…Z tym mogliśmy się w każdej chwili zgodzić. Kiedy tylko odjechał autobus, troszkę nas zasłaniający przed dujawicą odkryliśmy, że nie ustoimy na nogach. Próbowałam złapać latarnię, ale nie trafiłam, jakoś ta latarnia była szybsza. Jose chwycił się oburącz barierki i przejechał tak kilkanaście metrów jak pociąg. Ja przeskoczyłam na drugą stronę widząc nadjeżdżającą ciężarówkę. Za szosą wbiłam się w zaspę, ale przynajmniej nic mnie nie odrywało od ziemi. Nie wiem kiedy zrobiło się ciemno. Kilkaset metrów, które dzieliło nas od samochodu zajęło nam chyba z godzinę. Znaleźliśmy go oczywiście. Odkopaliśmy i póki jeszcze się dało opuściliśmy coraz głębiej zasypany parking… ale o tym następnym razem.

Teraz znikam. Bawcie się dobrze w Sylwestra i Szczęśliwego Nowego Roku!

pa:)

Share

Aiguestortes i Estany de Saint Maurici listopad 15 cz2

Chociaż wieczorem wydawało się to nieprawdopodobne na naszym pustkowiu spało się nieźle. Kamienie, które pookładałam płasko pod podłogą namiotu ani drgnęły i nic mnie nocą nie uwierało. Doskwierał mi tylko brak wody. Na sucho nie bardzo miałam co jeść, a topienie śniegu w wichurze to straszliwie długa czynność. Pomyślałam, że trudno, zjem później. Przełęcz, przez którą miałam nadzieję zejść nad Lac de Mar była tuż tuż. Kilkaset metrów powyżej nas za polem pełnym wielkich bloków. Widzielibyśmy ją wieczorem gdyby nie mgła. Teraz też nie wyglądała groźnie. Zdobyliśmy ją po godzinie. Kłopot w tym, że nie dało się z niej zejść. Coś pomyliłam. Lac de Mar widzieliśmy doskonale, ale tuż u naszych stóp zaczynał się prawie pionowy żleb wypełniony zlodowaciałym śniegiem. Prawdopodobnie do pokonania latem  (o dziwo znaleźliśmy kopczyk), ale teraz nie do ruszenia. Przeszliśmy cały fragment grani nad naszym kotłem. Nic. Z ostatniego siodełka wypatrzyłam, że na kolejną przełęcz w głównej grani da się dość łatwo wejść. Niestety też nie najkrótszą drogą. Z naszego żebra można było tylko wrócić na dno kotła, tam gdzie spaliśmy. Wróciliśmy oczywiście. Zeszliśmy kilkaset metrów i zewspinaliśmy się do sąsiedniej dolinki prowadzącej na obejrzaną z góry grań. Zeszliśmy głupio, jakimś  zmrożonym kominkiem, z którego niemal nie wyrwał mi się duży głaz. Niezbyt rozsądnie uczepiłam się go obiema rękami i na szczęście w chwili kiedy drgnął zdążyłam uciec. Zdenerwowałam się oczywiście strasznie. Głaz był wielkości dużej lodówki, a spadł by wprost na mnie.

Dno dolinki było zupełnie płaskie wypełnione drobnym żwirem, wymytym przez malutką rzeczkę. Stanęliśmy tam i ugotowaliśmy dużo wody. Zaległe śniadanie i lunch. Było słonecznie, zacisznie, z pięknym widokiem. Pogoda nadal doskonała. Do tego znalazłam kopczyk. Prowadził w górę. Nad Besiberri przetaczały się wały chmur, ale w naszym kociołku panował upał. Dobrze mi się tam siedziało.

Wdrapanie się na grań znów zajęło nam około godziny. Krucho, i stromo, ale nie mieliśmy problemów. Zejście zaśnieżone, nie bardzo strome, nietrudne. Włożyliśmy raki i spokojnie zeszliśmy prawie na przełączkę prowadzącą nad Lac de Mar. Za nami zostało jeszcze nie zamarznięte, błyszczące Estany Tort. Pięknie wyglądało w rudych trawach.

Zejście z Collada de la Mar jest strome. Na szczęście nie było tam ani odrobiny śniegu. Nad wodę z wolna nachodził cień. Nad pięknymi, strzelistymi szczytami Sierra de Tumeneja wzeszedł księżyc. Długo szliśmy wzdłuż wielkiego jeziora. Mocno wiało. Ścieżkę co i rusz przecinały luźne skalne bloki. Dość już miałam tego nieustannego skakania… Szłam coraz wolniej, obite wielokrotnie kolano bolało mnie przy każdym kroku. W końcu znaleźliśmy jakiś w miarę zaciszny kącik wśród szkierów. Dalej nie było już sensu iść. Nie chciało mi się schodzić aż do Restanca. W schronisku mogła się znów kryć jakaś parka. Był piątek, a do parkingu stamtąd blisko. Gdzieś niedaleko miejsca gdzie zabiwakowaliśmy na mapie był zaznaczony skrót. Prowadził na przełęcz w grani Sierra de Tumeneja. Czyli tam gdzie miałam zamiar pójść następnego dnia.

Z naszego trawiastego dołka długo podziwialiśmy wały niskich chmur przetaczających się tuż nad powierzchnią jeziora. Czasem wszystko ginęło we mgle, czasem świeciły gwiazdy i niewidoczny, bo znów schowany za granią księżyc. Był lekki mróz.

Share
Translate »