Rano wiało. Bez nadziei na piękną pogodę postanowiliśmy kontynuować przygotowany wcześniej plan- zakamarki Parku Narodowego Aiguestortes i Estany de Saint Maurici. Zanim się wydostaliśmy z Vielhy minęło sporo czasu. Koło 10-tej zaparkowaliśmy pod nieczynnym schroniskiem Conangles, przepakowaliśmy plecaki (każde zejście do cywilizacji zmusza do ponownego przejrzenia ich zawartości, dopakowanie jedzenia, wymiany baterii itp). Jose pedantycznie pozakładał kłódki na kierownicy i sama już nie wiem czym- chroniąc swojego 20-to letniego vana. Samochód ukochany i idealny. Obawiam się, że teraz już takich nie robią.
Znów objuczeni wyruszyliśmy w górę doliny Besiberri planując tylko dojście do schroniska. To niedaleko, sporo podejścia, ale droga jest niemęcząca i ładna. Za plecami widzieliśmy znaną nam już Dolinę Salenques prześwitującą przez bezlistny bukowy las. Gąszcz kończy się na progu doliny. Niemal całe piętro zajmuje wielki staw wciśnięty pomiędzy strome ściany. Mieliśmy szczęście i zastaliśmy go w dość szczególnym momencie. Taflę wody pokrywał cienki, z wierzchu lekko nadtopiony lód. Błyszczący i odbijający góry jak krzywe lustro. Pomimo wichury tafla pozostawała gładka. Idealnie przezroczysta z delikatnym rysunkiem lodowych kwiatów. Nie mogliśmy się od tego widoku oderwać i nawet rozważaliśmy zostanie na noc, tylko po to, żeby zrobić zdjęcia. Ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak iść. Chmurzyło się i bez ruchu szybko zrobiło się nam zimno. Szlak mija jezioro prawym brzegiem i po przejściu płaskiej, pociętej meandrami rzeki łąki, podchodzi na kolejny próg wśród karłowatych, pokręconych sosen. Wyższego stawu ze ścieżki nie widać, szlak odbija w bok do schroniska- białej z daleka widocznej kapsuły. Nie macie pojęcia jak się zdziwiliśmy widząc na morenie tuż przed barakiem jakieś dwie osoby! Nieznani, widoczni tylko jako sylwetki na rozświetlonym niebie ludzie zdziwili się jeszcze bardziej. Zamarli wpół kroku. Zastygli… Przecież to środek tygodnia. Koniec świata. Listopad!
Podeszliśmy do nich też lekko rozczarowani. Przywykliśmy mieć góry tylko dla siebie. To nie to, że nie lubimy ludzi, wiele razy spotykaliśmy w schronach różne ciekawe osoby. Tylko ta ich zdziwiona postawa, ta widoczna już z kilkuset metrów niechęć. Okazali się parą. Podstarzały, długowłosy facet z niechlujnie zamaskowaną siwizną i młoda dziewczyna. Byli uprzejmi, zrobili nam trochę miejsca na stole i ponownie rozłożyli się na morenie przed schronem. Po chwili dziewczyna wróciła po portmonetkę. Sądząc po ilości jedzenia, którego nanieśli zainstalowali się w Refuge de Besiberri co najmniej na kilka dni. Może wydłużony weekend. Był czwartek.
Korzystając z osłony przed wiatrem zagotowaliśmy garnuszek wody i już pół godziny później podchodziliśmy jednym z nieoznakowanych szlaków jak nam się wydawało pozwalającym wyjść z Doliny Besiberri na wschód. Wyjście na zachód opisał na swojej stronie Edward Krzyżak, o tych na wschód nic nam nie było wiadomo. Bardzo szybko pogubiłam się w labiryncie chaotycznie poustawianych kopczyków. W efekcie zanocowaliśmy kilkaset metrów powyżej schronu w kamienistym bezwodnym kotle, topiąc na kolację śnieg. Pomimo niewygody byliśmy zadowoleni. Przed naszymi oczami przetoczyły się wały chmur drących się malowniczo na grani Besiberri, żółknących i czerwieniejących od zachodu, złocących się od księżycowego światła. Drących na strzępy od wichury. Gdybyśmy zostali w schronie przegapilibyśmy to, a poza tym farbowany facet miał w oczach taką ulgę widząc jak odchodzimy…