<—Zaspaliśmy. Czy może raczej ja spałam jak kamień, a Jose nie chciał mnie budzić. Wiem, że sam lubi długo spać, więc potraktowałam to wyjaśnienie jak wykręt. Miałam plan, a plan jak łatwo było zauważyć poprzedniego dnia wymagał pilnowania czasu. Listopadowe dni są tak krótkie, że żeby choć trochę zbliżyć się do zasięgu możliwego latem, trzeba by wychodzić przed świtem. Wyszliśmy kilka godzin po. Spod wodospadu gdzie przenocowaliśmy opadały dwie słabo widoczne ścieżki. Jedna gwałtownie w dół, do GR11, który na tym odcinku jest średnio ciekawą drogą, druga równolegle wzdłuż doliny, niemal po poziomicy przecinająca zmrożone lekko łąki. Poszliśmy tą drugą ryzykując nieznane i nie wiadomo czy możliwe przejście przez rzekę. Czym niżej tym (wiadomo) trudniej, bo więcej wody.
Ścieżka aż do końca trzymała się cienia. Zgubiliśmy ja raz czy dwa, ale teraz, w dzień błądzenie było o wiele prostsze niż nocą. Rzeka nie była żadnym problemem. Kopczyki doprowadziły nas do brodu. Być może byłby kłopotliwy wiosną, w listopadzie wymagał tylko kilku skoków. Chwilkę dalej wyszliśmy na znakowany szlak i niemal natychmiast spotkaliśmy faceta w adidasach, który wybierał się na Collado Balibierna. Nieśmiało wspomnieliśmy, że lód, ale powiedział, że wie i gdyby się nie dało wróci. Podobno stawy Coronas były już zamrożone. Ktoś schodzący stamtąd pokazywał zdjęcia.
Do Refugio Coronas prowadzi droga. Latem jeździ nią autobus, poza sezonem jest otwarta dla samochodów. W schronie jeszcze dymił żar, na parkinu niżej widzieliśmy kilka aut. Zawsze się zastanawiałam dlaczego nie urządzono tu płatnego schroniska. Nie to, żebym tego chciała. Wcale nie. Lubię to chociaż jest stare i trudno w nim o samotność, ale takie miejsca często padają ofiarą komercji. Gminie łatwo się pokusić o zyski, ludzie lubią wygodę i piwo. Myśląc o tym zrzuciłam na chwilkę plecak i nastawiłam wodę na herbatę. Kto wie ile razy jeszcze mi się to uda w tym miejscu…
W ten sposób straciliśmy kolejne pół godziny. Całkiem przyjemnie. W upale, który dopadł nas wraz ze słońcem (to zabawne rozbierać się na raz z wielu zimowych rzeczy) wyruszyliśmy dość wyraźnym szlakiem wspinającym się spod schroniska nad stawy Coronas. To jedno z miejsc, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Podchodząc zastanawiałam się nad jakimś alternatywnym zejściem, na wypadek gdyby letnia droga Platona Tchihatcheffa okazała się niemożliwa. Myślałam nawet czy by nie „skoczyć” na Aneto, na którym też przecież jeszcze nie byłam. Tylko ten brak czekana. A co jeśli zlodowaciał lodowiec…
Podejście wprost spod schronu jest długie i piękne. Nad pierwszym, płytkim stawem dołącza do niego znakowana ścieżka. W cabanie, która tam stoi w razie załamania pogody można by przenocować. Dalej szlak wspina się na stromy stopień, mija ukryty w zagłębieniu staw i dochodzi do dużej moreny. Chwilkę niżej zaczął się śnieg. Odbiliśmy troszkę w lewo w stronę przełęczy Creguena, ale szybko zawróciliśmy. Była prawie czwarta. Wizja nocnego pokonywania kolejnego, nie wiadomo jak stromego zejścia wcale nas nie pociągała. Postanowiliśmy zmarnować jeszcze więcej czasu i przenocować nad stawem. To miejsce latem musi być wielkim obozowiskiem. Morenę pokrywały kamienne kółka z nieznanych mi przyczyn budowane wokół namiotów. Teraz wszystkie bez wyjątku pod śniegiem. Sprawdziliśmy. Zrzuciliśmy plecaki i połaziliśmy trochę poszukując czegoś płaskiego i suchego. Byliśmy już gotowi na śnieg kiedy przypadkiem szukając trzeciego stawu trafiłam na trawkę. Na samym grzbiecie moreny. Trochę w prawo. Może nie była idealna, ale w porównaniu ze wszystkim innym wokół była rajem. Wyprostowałam się rzuciłam okiem w dół (jakiż to z tej trawki mamy widok) i ujrzałam dyszącego faceta z plecakiem zmierzającego wprost do „mojego” miejsca! Zgroza.
Przyśpieszyłam, zbiegałam nad staw po plecak, zarzuciłam go byle jak i po własnych odbitych w już marznącym zboczu śladach wróciłam do upatrzonej trawki. Facet pędził jęzorem moreny. Uff… Nie macie pojęcia jak się zdziwił. Demonstracyjnie zignorował białe kółka i zaczął się rozkładać obok nas na gruzowisku pełnym ostrych kamyków. Na nasze uprzejme hola tylko skinął głową. Hłe, hłe skwitował to pod nosem Jose.
Ziemia okupowana przez spoconego faceta niczym się nie różniła od ogromu świata wokół nas więc jego bliska obecność nieco mnie uwierała. Jego z kolei uwierały kamyki…
Zapowiadała się męcząca noc, ale niespodziewanie na morenie pojawiły się dwie mniej objuczone panie. Tylko spojrzały na gruzowisko, tylko przystanęły przy facecie (już prawie gołym) i pomachawszy nam miło poszły dalej licząc sama nie wiem na co. Facet postał, pomyślał, ubrał się i podążył za paniami. Nocą widzieliśmy światła ich latarek daleko nad najwyższym stawem. Wszystko tam było już całkiem białe, ale my chyba też wolelibyśmy nietknięty ludzką nogą śnieg od uwierających paskudnie kamyków i naszego niechcianego towarzystwa. Kto by się czegoś takiego spodziewał w środku tygodnia, do tego już niemal zimą! Chyba, że to byli Francuzi i świętowali 11-tego listopada. Hiszpanie nie znają tego święta. Podczas pierwszej wojny utrzymali neutralność.
Widoki z naszej moreny były piękne. Nad Aneto przetoczyło się niebo pełne gwiazd, w dolinach świeciły dwie miejscowości, góry odbijały się w stawach. Nie było lodu. W zakamarkach zaczęły narastać lodowe kwiaty, ale większa część stawów była goła. Gdybym miała obiektyw szerszy niż 28 mm sfotografowałabym to. Tak musicie mi uwierzyć na słowo.—>