Masyw Maladeta listopad 15 cz3

<—Zaspaliśmy. Czy może raczej ja spałam jak kamień, a Jose nie chciał mnie budzić. Wiem, że sam lubi długo spać, więc potraktowałam to wyjaśnienie jak wykręt. Miałam plan, a plan jak łatwo było zauważyć poprzedniego dnia wymagał pilnowania czasu.  Listopadowe dni są tak krótkie, że żeby choć trochę zbliżyć się do zasięgu możliwego latem, trzeba by wychodzić przed świtem. Wyszliśmy kilka godzin po.  Spod wodospadu gdzie przenocowaliśmy opadały dwie słabo widoczne ścieżki. Jedna gwałtownie w dół, do GR11, który na tym odcinku jest średnio ciekawą drogą, druga równolegle wzdłuż doliny, niemal po poziomicy przecinająca zmrożone lekko łąki. Poszliśmy tą drugą ryzykując nieznane i nie wiadomo czy możliwe przejście przez rzekę. Czym niżej tym (wiadomo) trudniej, bo więcej wody.

Ścieżka aż do końca trzymała się cienia. Zgubiliśmy ja raz czy dwa, ale teraz, w dzień błądzenie było o wiele prostsze niż nocą. Rzeka nie była żadnym problemem. Kopczyki doprowadziły nas do brodu. Być może byłby kłopotliwy wiosną, w listopadzie wymagał tylko kilku skoków. Chwilkę dalej wyszliśmy na znakowany szlak i niemal natychmiast spotkaliśmy faceta w adidasach, który wybierał się na Collado Balibierna. Nieśmiało wspomnieliśmy, że lód, ale powiedział, że wie i gdyby się nie dało wróci. Podobno stawy Coronas były już zamrożone. Ktoś schodzący stamtąd pokazywał zdjęcia.

Do Refugio Coronas prowadzi droga. Latem jeździ nią autobus, poza sezonem jest otwarta dla samochodów. W schronie jeszcze dymił żar, na parkinu niżej widzieliśmy kilka aut. Zawsze się zastanawiałam dlaczego nie urządzono tu płatnego schroniska. Nie to, żebym tego chciała. Wcale nie. Lubię to chociaż jest stare i trudno w nim o samotność, ale takie miejsca często padają ofiarą komercji. Gminie łatwo się pokusić o zyski, ludzie lubią wygodę i piwo. Myśląc o tym zrzuciłam na chwilkę plecak i nastawiłam wodę na herbatę. Kto wie ile razy jeszcze mi się to uda w tym miejscu…

W ten sposób straciliśmy kolejne pół godziny. Całkiem przyjemnie. W upale, który dopadł nas wraz ze słońcem (to zabawne rozbierać się na raz z wielu zimowych rzeczy) wyruszyliśmy dość wyraźnym szlakiem wspinającym się spod schroniska nad stawy Coronas. To jedno z miejsc, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Podchodząc zastanawiałam się nad jakimś alternatywnym zejściem, na wypadek gdyby letnia droga Platona Tchihatcheffa okazała się niemożliwa. Myślałam nawet czy by nie „skoczyć” na Aneto, na którym też przecież jeszcze nie byłam. Tylko ten brak czekana. A co jeśli zlodowaciał lodowiec…

Podejście wprost spod schronu jest długie i piękne. Nad pierwszym, płytkim stawem dołącza do niego znakowana ścieżka. W cabanie, która tam stoi w razie załamania pogody można by przenocować. Dalej szlak wspina się na stromy stopień, mija ukryty w zagłębieniu staw i dochodzi do dużej moreny. Chwilkę niżej zaczął się śnieg. Odbiliśmy troszkę w lewo w stronę przełęczy Creguena, ale szybko zawróciliśmy. Była prawie czwarta. Wizja nocnego pokonywania kolejnego, nie wiadomo jak stromego zejścia wcale nas nie pociągała. Postanowiliśmy zmarnować jeszcze więcej czasu i przenocować nad stawem. To miejsce latem musi być wielkim obozowiskiem. Morenę pokrywały kamienne kółka z nieznanych mi przyczyn budowane wokół namiotów. Teraz wszystkie bez wyjątku pod śniegiem. Sprawdziliśmy. Zrzuciliśmy plecaki i połaziliśmy trochę poszukując czegoś płaskiego i suchego. Byliśmy już gotowi na śnieg kiedy przypadkiem szukając trzeciego stawu trafiłam na trawkę. Na samym grzbiecie moreny.  Trochę w prawo. Może nie była idealna, ale w porównaniu ze wszystkim innym wokół była rajem. Wyprostowałam się rzuciłam okiem w dół (jakiż to z tej trawki mamy widok) i ujrzałam dyszącego faceta z plecakiem zmierzającego wprost do „mojego” miejsca! Zgroza.

Przyśpieszyłam, zbiegałam nad staw po plecak, zarzuciłam go byle jak i po własnych odbitych w już marznącym zboczu śladach wróciłam do upatrzonej trawki. Facet pędził jęzorem moreny. Uff… Nie macie pojęcia jak się zdziwił. Demonstracyjnie zignorował białe kółka i zaczął się rozkładać obok nas na gruzowisku pełnym ostrych kamyków. Na nasze uprzejme hola tylko skinął głową.  Hłe, hłe skwitował to pod nosem Jose.

Ziemia okupowana przez spoconego faceta niczym się nie różniła od ogromu świata wokół nas więc jego bliska obecność nieco mnie uwierała. Jego z kolei uwierały kamyki…

Zapowiadała się męcząca noc, ale niespodziewanie na morenie pojawiły się dwie mniej objuczone panie. Tylko spojrzały na gruzowisko, tylko przystanęły przy facecie (już prawie gołym) i pomachawszy nam miło poszły dalej licząc sama nie wiem na co. Facet postał, pomyślał, ubrał się i podążył za paniami. Nocą widzieliśmy światła ich latarek daleko nad najwyższym stawem. Wszystko tam było już całkiem białe, ale my chyba też wolelibyśmy nietknięty ludzką nogą śnieg od uwierających paskudnie kamyków i naszego niechcianego towarzystwa. Kto by się czegoś takiego spodziewał  w środku tygodnia, do tego już niemal zimą! Chyba, że to byli Francuzi i świętowali 11-tego listopada. Hiszpanie nie znają tego święta. Podczas pierwszej wojny utrzymali neutralność.

Widoki z naszej moreny były piękne. Nad Aneto przetoczyło się niebo pełne gwiazd, w dolinach świeciły dwie miejscowości, góry odbijały się w stawach. Nie było lodu. W zakamarkach zaczęły narastać lodowe kwiaty, ale większa część stawów była goła. Gdybym miała obiektyw szerszy niż 28 mm sfotografowałabym to. Tak musicie mi uwierzyć na słowo.—>

Share

Masyw Maladeta listopad 15 cz2

<— Wstaliśmy wcześnie z zamiarem szybkiego spakowania się, ale pośpiech jakoś nam się wcale nie udał. Selekcja przywiezionych rzeczy była trudna.W efekcie zabraliśmy mnóstwo jedzenia, a zostawiliśmy w samochodzie czekany. Jose proponował też porzucenie raków, ale przez teleobiektyw bardzo dobrze widziałam lód. Wydawało się, że jest go tylko odrobinka. Temperatura była letnia (w dzień, bo nocą oczywiście mróz) słonecznie, bezwietrznie. Ja z kolei sugerowałam zostawienie namiotu. Obie te rzeczy przydawały się nam każdego dnia i wielokrotnie potem śmialiśmy się z myśli, że mały włos, a byśmy ich nie zabrali.  Wyruszyliśmy już po dziesiątej, a potem znów straciliśmy czas, bo ja zapomniałam telefonu. Wcale nas to nie denerwowało. Zaplanowana na ten dzień trasa nie wydawała się trudna czy długa. Żeby zacząć zabawę w odkrywanie historycznego przejścia sprzed 173 lat musieliśmy dostać się do Val de Balibierna, czyli na drugą stronę widocznej nad jeziorem przełęczy pokrytej lekkim śniegiem. Podejście nietrudne, chociaż przydały się raki. Śniegu na tej górze nie było wcale, tylko różnej jakości lód. Świeciło słońce. Pociłam się w moich ciepłych spodniach i w cieniutkiej wełnianej koszulce. Jose pożyczył mi swój kapelusz (zapomniałam), inaczej skóra zlazłaby mi w ciągu jednego dnia. Widok z grani zapierał dech w piersiach. Nad Hiszpanią ciągnęło się morze chmur, góry były pomarańczowe i czyste. Niebo błękitne. Nadal nie patrząc na zegarki postanowiliśmy przejść przez szczyt Balibierna, na oko i na mapie bardzo bliski. Po drugiej stronie było biało. Nie martwiąc się przeszliśmy słabo oznakowanym trawersem (kopczyki)  i wyszliśmy na grań tuż pod gładką ścianą. Jose nadal nieświadomy jak jest późno wdrapał się jakoś na skalny próg, zostawił plecak i poszedł wyżej zobaczyć co nas czeka dalej. Ja zamiast poszukać obejścia gapiłam się na piękne widoki. Na tę skałę na pewno bym nie wylazła z plecakiem, a bez plecaka mi się wcale nie chciało. W sumie po co…

Słońce świeciło już całkiem złoto. Jose wrócił z wiadomością, że dalej lód. Byliśmy tuż pod szczytem Tuca de Les Culebres, troszkę powyżej 3000 m, nadal wyjątkowo zrelaksowani. Zdecydowaliśmy się odpuścić Balibiernę. Pomiędzy nią, a Culebres jest ostry kawałek grani, jak wynikało z relacji Jose nieprzechodni, bo obrośnięty przezroczystym lodem. Jose pogimnastykował się mocno na trudnym zejściu. Dobrze, że mogłam odebrać plecak. Dopiero kilkanaście metrów niżej zauważyliśmy łatwiejsze wejście na szczyt. W dół, na dno doliny Balibierna opadał ślad człowieka w rakach. Solidnie już przetopiony. Popatrzyliśmy na zegarek i zdecydowaliśmy, że trzeba w dół.

Początkowo schodziliśmy ostrożnie. Ściana zlodowaciała, upiornie stroma. Nie mogłam sobie nawet przypomnieć kiedy ostatnio schodziłam tak długi kawał bokiem. Kijki nie chciały się wbijać w lód (czekanów nie zabraliśmy). Każdy krok oznaczał przytup- jeden żeby się wbił rak i drugi po kolei każdą ręką. Kijki wbijały się coraz gorzej. Często ześlizgiwały. Złoto zmieniło się w ognistą czerwień, a tu ani się wycofać ani przyśpieszyć. Jakikolwiek, nawet malutki błąd skończyłby się ogromnym zjazdem. Może i kilkusetmetrowym. Sytuacja mocno patowa. Szłam pierwsza (często schodzę szybciej niż Jose) wypatrując coraz mniej widocznych (bo przetopionych) śladów  poprzednika. Gdyby nie one uznałabym, że tu nie ma zejścia. Ale przecież musiało być….

Szliśmy tak szybko jak się dało. Teraz widzę, że pokonaliśmy na raz 1000 m. Śnieg skończył się dopiero na dole. Już mocno po zmroku. Siedliśmy tylko na krótką chwilkę- żeby zdjąć raki. Nie czekając na Jose pobiegłam dalej wyszukując słabo widoczne kopczyki, czasem tylko ich marne resztki. Jose zagapił się i potem przez kilkanaście minut szukaliśmy się w głuchej ciemności. Poszliśmy jakimiś dwoma wariantami i rozdzieliła nas szumiąca rzeka… Moja wina. Trzeba było czekać.

Od wysokości (wbrew mojemu odwiecznemu zwyczajowi wjechaliśmy na 2300 m samochodem) i od przytupów (musiało ich być kilka tysięcy) potwornie bolała mnie głowa. Aż mnie mdliło. Jeszcze gorzej jak się pochyliłam żeby zawiązać buty. Makabra. Z tego wszystkiego zapomniałam gdzie mam tabletki i dopiero cudownie odnaleziony w mroku Jose podał mi jakieś swoje. Ibuprom. Łyknęłam chociaż nie mieliśmy wody.

To ona zadecydowała gdzie się zatrzymaliśmy. Na łączce tuż pod wodospadem. Strasznie paskudnik hałasował w nocy.—>

Share
Translate »