Poranek wyglądał mętnie, ale byliśmy bardzo zadowoleni. Bez skrobania namiotu, z dowolną ilością owsianki i gorącej herbaty. Schroniskowy wodopój pokryły sople. Na jeziorze wyrosły lodowe kwiaty. Po szczytach snuły się mgły. Gdyby nie fatalna prognoza pogody poszlibyśmy być może w górę, wracając na główną grań. Zdecydowaliśmy jednak iść wzdłuż niej, tak jak poprzedniego dnia, narażając się na dość duże podejścia i zejścia (1600-2400) ale też trochę bezpieczniej, bliżej dolin. Było też bliżej do schronisk, prawdopodobnie pozamykanych, ale kto to wie… Bardzo szybko tego pożałowaliśmy. Już godzinę po wyjściu ze schroniska zrobiła się piękna pogoda. Na Paso de Rostagno spotkaliśmy 3 panów z psami. Nie rozmawialiśmy, ale spotkaliśmy ich potem jeszcze raz. Dogonili nas w Rifugio Zanoti, też należącym do CAI, ale zamkniętym. Na sali zimowej wisiała kartka wspominająca coś o emergency, a obok kłódka. Dość licha. Jose coraz bardziej pewny swojego włoskiego (to jak z polskim i czeskim, można zrozumieć), zagadnął trzech panów, ciekawy jak to jest. Czemu sale pozamykane i skąd pomysł otwierania dopiero w listopadzie.
Pan wyjaśnił i dla pewności zademonstrował. Otóż system jest bardzo prosty. Jak jest ładna pogoda śpisz pod balkonem, jak brzydka bierzesz kamień i rozwalasz kłódkę. Wtedy sala zimowa robi się otwarta… Włamanie do zimowego pokoju nie jest chyba bardzo honorowe, ale też nie naganne. Do listopada ktoś to na pewno zrobi.
Dalsza trasa była coraz mniej wysokogórska. Na kolejną przełęcz -Passo Soltano prowadzi wojskowa droga. Na grani jest schron z otwartą komórką, chyba należący do leśników. Cała dolina po drugiej stronie to rezerwat przyrody pełen kozic, czy koziorożców. Nie widzieliśmy ich z bliska, ale po dalekich stokach przesuwały się duże stada. Ścieżka schodzi stromo do Valon Pontebernardo. Ponieważ panowie wspominali, że Rifugio Tartero może być jeszcze czynne, Jose zostawił plecak i pobiegł. Mi się nie chciało. I tak szłam sporo wolniej więc pomyślałam, że mnie dogoni. Schronisko było otwarte, Jose dostał kawę i ciastko (podobno pyszne), nie dało się jednak skorzystać z internetu. Potrzebna mu była i sieć i drukarka, zapomniał wydrukować bilet z taniej linii.
Do wieczora zajrzeliśmy jeszcze w górę doliny (troszkę trzeba w tym celu podejść). Była piękna i żałowaliśmy, że nie poszliśmy wyżej, bliżej grani. Prognoza musiała być nieprawdziwa. Pogoda było świetna, trudno było sobie nawet wyobrazić, że miałby nagle spaść śnieg. Rozbiliśmy namiot kilkaset metrów przed Colle de Stau. Zanim tam dotarliśmy nadleciał wał chmur i ostatni fragment szliśmy we mgle. Początkowo mieliśmy nadzieję zabiwakować w bacówce, którą wypatrzyliśmy na mapie, ale była zajęta. Mieszkał w niej pasterz z dużym owczym stadem. Spotkaliśmy go. Jose z nim chwilkę pogadał i pan zaprosił nas do siebie martwiąc się, że sobie nie poradzimy. Zapewniliśmy, że mamy namiot i ochoczo poszliśmy dalej. Potem trochę żałowaliśmy. Jedyne płaskie miejsce odkryliśmy już po zmroku na samym środku drogi. Widoków z niego nie było wcale, ale była muzyka. Wiatr przynosił nam falami dźwięk setek owczych dzwonków zatopiony we mgle.