Pireneje listopad 14 cz4 refuge Hillette

Zaplanowałam dojście na noc do Hillette. Nie, żebym miała dość spania na dworze, nawet nie. Tylko już tyle razy planowałam tam przenocować i nigdy mi się to nie udawało. Żeby nie było nudno postanowiłam przejść wokół cyrku Cagateille (górą) oglądając przy okazji Etang Alet. Bezpośrednia droga, wprost do schronu nie zajęłaby prawdopodobnie więcej niż 3 godziny, a mieliśmy przecież cały dzień.

Na początku było bardzo stromo. Długo drapaliśmy się w górę przez las. Ścieżkę oznakowano dyskretnie, troszkę kluczyliśmy. Z pomarańczowego lasu wyszliśmy wprost w jaskrawą biel.  Przez jakieś pół godziny wędrowaliśmy pięknie ośnieżoną halą z porzuconymi resztami górniczych maszyn, dalej weszliśmy w skały. Szlak trawersował cyrk stromym, usłanym głazami urwiskiem. Trudnym, bo ośnieżonym i oblodzonym. Początkowo szliśmy cieniem, za Etang Alet – wysokogórskim stawem wtopionym w stok Pic Certascans- wyszliśmy na słońce co wprawdzie spowodowało, że było mniej lodu, ale śnieg zmiękł i dziury pomiędzy skalnymi blokami zrobiły się bardziej przykre. Chwilę przed zmierzchem wyszliśmy na morenę Etang Hillette. Schron tkwił na środku stawu (w rzeczywistości to półwysep), upiornie daleko. Na szczęście dalej trafiliśmy na ślad. Ktoś podszedł kilka dni temu zwykłą drogą. Dzięki niemu bez problemu przeszliśmy zamarzający już stromy trawers brzegu jeziora. O zmroku zerwał się okrutny wiatr. W schronie gwizdało, fotografowanie na zewnątrz było niemożliwe (wywracało statyw). Jose zdecydował się rozpalić troszkę i wysuszyć nasze przemoczone buty i spodnie. Pomimo tego było bardzo zimno.

Share

Pireneje listopad 14 cz3, Cirque de Cagateille

Nocą, jak na ironię pogoda zmieniła się radykalnie. Mróz, czyste niebo. Zapowiadał się piękny dzień. Być może udałoby się przekroczyć przełęcz… Nie sprawdziliśmy. Po pierwsze, to upiorne 1600 metrów w górę (i ewentualnie znów w dół), po drugie umówiliśmy się z Panią Oberżystką. Tym razem to ona odebrała klucze. Wskoczyliśmy do samochodu szybciutko, śpieszyła się gdzieś. Chyba do Tuluzy, do księgowego. Razem z mężem wyjeżdżali już z Salau na święta, oberża była zamknięta na zimę. Podjechaliśmy jeszcze kawałek w górę doliny oszczędzając część podejścia. Miło. Byliśmy wdzięczni. Samochód zakręcił i zjechał wąską asfaltówką na tle ośnieżonego Mont Valier, a my odszukaliśmy znak GR10 w oszronionych pokrzywach i zaczęliśmy podchodzić przez zacieniony las. Ścieżka prowadziła do Rouze, zamieszkałej, chociaż pozbawionej dojazdu wsi. Jak to we Francji nietkniętej nowoczesnością, przynajmniej z zewnątrz. Kilka starych domów zapadło się już, w jednym urządzono gite, z innego wyskoczyła na chwilkę kobieta w piżamie i na nasz widok szybko uciekła. GR10 przechodził bardzo blisko zabudowań. Latem musiał poważnie zakłócać prywatność.

Dalej dróżka wspinała się lasem na łagodną przełęcz Col de la Serre du Cloth. Z grani pokryty świeżym śniegiem Mont Valier nad morzem ognistych lasów wyglądał jak Himalaje. Usiedliśmy tam na chwilkę, żeby zjeść. Nad nami para kruków zajmowała się odstraszaniem orła. Nie wprost, pewnie ptak był na to zbyt duży. Kruki zniechęciły go bardziej pokrętnie. Latały w kółko kracząc donośnie: drogie myszy i drogie żaby, zwiewajcie, zwiewajcie… szkoda byłoby gdyby zjadł was ktoś inny niż my!

Słońce prażyło. Kolory wibrowały. Topił się śnieg. Żal nam było odchodzić. Koło południa zeszliśmy do St Lizier, przeszliśmy kawałek drogą (szkoda, ale nie zauważyliśmy odejścia GR-u), minęliśmy kilka wioseczek. Portlet, l’Airail, Bidens. Wszystkie wydawały się wyludnione, ale widywaliśmy pojedyncze samochody.  W jednej powinien być sklep. Podobno na kempingu, trafiliśmy jednak na zamknięte drzwi. Może przerwa…

Długo szliśmy szosą lub ścieżkami wzdłuż rzeki Ruisseau de la Hillette obserwując wiejskie domy, kozy, kury… Powoli ogarnął nas cień, za nim mróz. Przenocowaliśmy na dnie Circue de Cagateille. Na końcu drogi był parking,  na nim kamienna wiata z zamkniętymi toaletami i daszkiem. Wystarczyła nam.

Share
Translate »