Arizona Trail cz15 Flagstaff

Szlak biegł monotonnie lasem i po podmokłych polanach, miejscami pojawiały się już wiosenne kwiaty, ale były też płaty śniegu. Na opuszczonym na zimę kempingu ponownie spotkałam JR, niestety wodę zakręcono. Nie zmartwiłam się bardzo, na mapie przede mną były aż trzy stawki, niestety z żadnego nie miałam ochoty pić. Rude, nieprzezroczyste, zapchałyby mi cały filtr. Minęłam dwa i czułam, że trzeci nie będzie lepszy, został mi tylko litr, marzyłam żeby cokolwiek znaleźć, trochę się już denerwowałam, powinnam była zabrać większy zapas. Mijałam koryta rzeczek, wszystkie suche. I niespodziewanie w trawie zobaczyłam kolorowy śmieć. Jaskrawo różowy, jedyny od dziesiątków mil. Pomyślałam, że koniecznie trzeba go zabrać, weszłam w krzaki, szarpnęłam- był ciężki! Duży dziurawy balon w kształcie serca do połowy wypełniony deszczówkę. Trochę się rozchlapało, większość przelałam do butelki. Nie wypiłam, ale poczułam się lepiej. Balon oczywiście sprasowałam i wcisnęłam do kieszonki na śmieci. Nie doszło do wypicia tej wody. Kilka mil dalej JR którego widziałam z daleka zamachał i wskazał dłonią w las. Sam nie stanął widać nadal miał co pić. To była czysta leśna rzeczka. Kiedy napełniałam butelki zasłuchana w świergot ptaków, ze stopami zanurzonymi w nurt dogoniła mnie grupa z Pine. -Ile robisz mil dziennie?- zagadnął Tramper- nie mam pojęcia- odpowiedziałam zgodnie z prawdą, od dawna już tego nie sprawdzałam- ale chyba tyle co ty, skoro się tak regularnie spotykamy… Nie miałam zamiaru go obrazić, ale najwyraźniej to właśnie się stało. W każdym razie dał mi spokój.

Pod wieczór, za asfaltem prowadzącym do Mormon Lake dotarłam do kolejnego wielkiego stawu, w zasadzie rozlewisk czy bagien. W wodzie taplały się kaczki i gęsi, nigdzie nie widziałam namiotów i pomyślałam nawet, że inni poszli szosą. Nie chcąc znów straszyć zwierzyny wybrałam miejsce nad ostatnim jeziorkiem na suchej grobli, obok krzyża upamiętniającego kogoś kto zmarł w 2017 roku. Pomnik był zespawany z samych podków.

Po drodze do Mormon Lake kilka razy zbłądziłam, ścieżka była ledwo widoczna, las przecinały gruntowe drogi. Zrobiłam nimi kilka niechcianych zygzaków zanim ostatecznie znalazłam szlak. Biegł stokiem, do wsi trzeba było zboczyć 1,5 mili, ścieżka opadała zaśnieżoną dolinką wśród osik jeszcze uśpionych na zimę. Miałam nadzieję na zakupy. Powinnam wysłać tu sobie paczkę, ale na mapie był sklep i myślałam, że to wystarczy. Kiedy przechodziłam przez szosę od stolika na kempingu zamachał do mnie JR. Byli tam wszyscy, odmachnęłam że najpierw zajrzę do sklepu i kiedy wróciłam zastałam już tylko JR i Chłopaka z kamerą. Rozpakowywał paczkę, w której był między innymi nowy filtr. Stary się zapchał. Chwilę pogadaliśmy o obiektywach i zdjęciach.

-Kasia to zdrobnienie od Katarzyna?- spytał JR- ktoś mi powiedział jak byłem ostatnio w domu. Przytaknęłam. Tak często się spotykaliśmy i tak mało wymieniliśmy słow. JR był niepozorny, szczupły, rudawy z jasnymi oczami zmrużonymi od silnego słońca. Lubiłam sobie koło niego posiedzieć w ciszy. Lubiłam sposób w jaki dyskretnie sprawdzał czy wszystko ok nie narzucając się i nie udzielając rad. I to, że słuchał i wystarczyło raz coś powiedzieć. Pamiętał to. – Dałbym ci- powiedział teraz jakby znał moje myśli- pobiegłam za jego wzrokiem, na stole stał sześciopak piwa. -Poczęstowałbym cię, ale dostaniesz wysypki, to tanie piwo, byle co.

Kiedy odszedł żałowałam, że nie zrobiłam mu dobrego zdjęcia. Tylko jedno na samym początku szlaku- tatuaż na łydkach. Wiedzieliśmy, że już się nie zobaczymy, był bardzo szybki, ja miałam jeszcze zamiar wziąć prysznic, poza tym planowałam iść wokół Flagstaff, a on skrótem przez centrum miasta, jak inni.

W kwestii prysznicu udało mi się lepiej niż zakupami. Potrzebne były drobne, za 4 dolary woda lała się chyba z 10 minut. W łazience było bardzo gorąco, grzały kaloryfery i wszystko co uprałam lub miałam mokre wyschło.

Z jedzeniem kiepsko. W sklepiku nie było ani owsianki, ani ryżu, ani orzechów niewymieszanych z czymś sztucznym. Kilka jabłek, ze dwie pomarańcze, jeden jogurt, 3 jajka ugotowane na twardo. Miód i skrobia do zagęszczania sosów (ziemniaczana). Kupiłam ją z nadzieją, że zrobię kisiel (z miodem), i ewentualnie dodam do zupy, i z przyjemnością się jej pozbyłam za kilka dni, kiedy udało się zdobyć coś lepszego. Kisiel wychodził mdły, a zupa z mąką była bez smaku.

Za Mormon Lake, które tak naprawdę nie jest jeziorem tylko zarośniętym trzcinami wielkim bagnem (widać je było z góry kiedy się znów wdrapałam na szlak) szłam mieszanymi lasami, dzikimi i połamanymi przez wiatry, wysoko po zboczach samotnej góry. Niżej przecięłam resztki torowisk, jak wyczytałam pozostałości kolei z czasów Dzikiego Zachodu. Noc była mroźna, w cieniu długo utrzymał się szron, jeszcze przed południem trafiłam na lód w bagiennej rzeczce, gdzie zboczyłam żeby nabrać wody. W tym czasie szlakiem przebiegła Ceci. Nie zauważyła mnie. Było już blisko do Flagstaff myślałam, że spieszy się żeby tam dojść na noc ,więc nie wołałam.

Teren stał się bardziej otwarty. Coraz częściej pojawiał się widok na San Francisco Peaks, wiało i było bardzo przyjemnie. Leśne polany przeszły w rozległe połoniny, więc szłam po płaskim pod wspaniale błękitnym niebem pośród pojedynczych powykręcanych i poschniętych drzew. Ze skraju płaskowyżu widziałam szeroką lesistą dolinę, zalaną błotnistym jeziorem, na wprost mnie rosły piękne białe szczyty.

Według mapy powinnam minąć ciąg jezior, były rezerwatem przyrody, ale wszystkie oprócz jednego były suche, w tym jednym gdzie z trudem dostałam się do resztki wody- kałuży otoczonej wałem błękitnego błota- wypełniłam wprawdzie wszystkie butelki, ale i tak za mało. Był jeszcze ostatni staw, rudy, mętny zbiornik dla krów… nie wiem czemu go beztrosko minęłam. Schodziłam w stronę Walnut Canion i oczami duszy widziałam już rwącą rzekę.

Kiedy zorientowałam się, że będzie sucha (wyczytałam to w komentarzach w nawigacji) byłam już zbyt nisko żeby wracać, więc zagłębiałam się w dopływ Walnut (też suchy), otoczony wspaniałymi skałami. Na skrzyżowaniu szlaków, gdzie odbija skrót do Flagstaff stał namiot. Samotna, starsza kobieta (nie okazała się aż tak stara kiedy ją spotkałam ponownie, przed muzeum) pouczyła mnie, że trzeba nosić dużo wody, a palnik rozpalać na ścieżce, bo trawa sucha i łatwo o pożar. I jeszcze, że namioty tylko przed znakiem. Rozbiłam w takim razie przy samym znaku. W cieniu zachował się jeszcze płat śniegu. Od Pine niosłam dużą butlę z gazem (500g) więc nie było problemu żeby natopić.

Zrobiłam też zapas na rano. I zużyłam go po kilkunastu minutach podejścia. Najpierw poczułam swąd, potem zobaczyłam czarną wypaloną plamę, z której unosił się jeszcze dym. Bałam się trochę o podeszwy butów, musiałam wejść głęboko w pogorzelisko, ale pożar to pożar, trzeba zgasić. Kijkami rozgrzebałam kupkę drewna, co jeszcze się tliła, poczekałam i dla pewności wylałam na nią moją wodę.

Kolejna była dopiero w muzeum. Szlak biegł pięknie, wysoko ponad kanionem. Wychodziłam na wszystkie punkty widokowe, zaglądałam w zakamarki, podziwiałam liczne kwiaty, słuchałam ptaków. Koło południa zaczęli mnie mijać rowerzyści (cóż szlak był bardzo blisko miasta) i co jakiś czas, przy parkingach ludzie z psami. Nie było nikogo z naszych.

Wejście do muzeum kosztowało 15 dolarów. Nie żałowałam. W chłodnym, nowoczesnym budynku była pitna woda (od wejścia zachęcano żeby sobie jej nie żałować), duża łazienka, gdzie umyłam sobie dyskretnie włosy. Schnąc obejrzałam ekspozycję i film. Opowiadał o plemionach, które mieszkały w Walnut Canion zimą, a wracały na wietrzny płaskowyż latem, kiedy tu robiło się zbyt gorąco. Na skalnych półkach uprawiano kukurydzę i juki, trzymano zwierzęta. To było bezpieczne, łatwe do obrony miejsce. Do dziś zachowały się tylko mieszkalne groty i resztki roślin, wszystko co było ruchome, co dało się wynieść rozkradziono w 19 wieku. Ludzie opuścili Walnut po wybuchu pobliskiego wulkanu w 14 wieku, prawdopodobnie z powodu zapylenia.

Do jaskiń prowadzi okrężny szlak, w muzeum można było zostawić plecak. Na odchodnym nabrałam dużo wody i kupiłam pyszną czekoladkę. Przy strażnikach, którzy wpuszczali samochody (i czasem kogoś takiego jak ja) stała kobieta, którą spotkałam wieczorem. – no widzisz, że wcale nie tylko ja!- dobiegła mnie rozmowa z kimś przy okienku- o tam idzie taka sama druga! Miała donośny głos i intonację jakby ciągle krzyczała może dlatego wczoraj wydało mi się, że mnie strofuje. Wędrowała Arizona Trail od 11 lutego, teraz musiała przeczekać weekend, bo do Flagstaff miała przyjść jej paczka. Zamierzała zabiwakować gdzieś przy muzeum. Ciekawa jestem kiedy skończyła szlak.

Ja do nocy doszłam prawie do drogi 66. Doszłabym gdyby nie zakaz biwakowania w przylegającym do szosy rezerwacie, gdzie zachowały się jeszcze petroglify. Zabiwakowałam w takim razie przed nimi. W lasku pełnym znudzonych kojotów.

Po drodze zrobiłam bajkowe zdjęcia kurzu rozświetlonego zachodem słońca. Wiedziałam co to (piaszczysta droga, jakieś roboty czy wysypisko, samochód…), a jednak było to tak piękne, że nie mogłam się powstrzymać od fotografowania.

Share

Arizona Trail cz14-Mogollon Rim

Nic nie zasłaniało świtu i przyjemnie było czuć na twarzy ciepło słońca, to poranne, jeszcze nie prażące bezlitośnie jak w dzień. Zbocze porastało morze kwiatów, czym dalej tym było ich więcej szłam w dół czyli w stronę wiosny. Nad Rio Verde, które Arizona Trail pokonuje płytkim brodem zieleniły się już pierwsze liściaste drzewa. W ich koronach wydzierały się ptaki. Było pusto, spokojnie, pięknie. Wzgórza, które z góry wydawały się niemal płaskie były zasypane gołoborzami, poprzecinane skalistymi kanionami, pozarastane przez jałowce, które jednocześnie kwitły i sypały owocami. Kwiaty żółtawe, jagody błękitne, wielkości borówek czy kozich bobków, tak liczne, że często pod drzewami tworzyły się niebieskie kręgi. Rozgrzana ściółka intensywnie pachniała. Szybko się szło. Byłam kilka mil od Pine kiedy przypomniało mi się, że na stronie Arizona Trail był adres do miejscowego Trail Angela. Usiadłam, nawet złapałam sieć, odszukałam numer. Odezwała się winiarnia, spytałam o miejsce na noc i usłyszałam stek gniewnych bluzgów. Dla pewności wybrałam numer jeszcze raz. – Nie dzwoń tu więcej! Nie dzwoń nigdy!- darł się wkurzony facet-Nie mówię w tym pieprzonym języku! Pieprzony język był całą pewnością angielski (czyli jak mi się wydawało jego rodzimy). Jasne, mówię z akcentem, z lenistwa nigdy się go nie próbowałam pozbyć… przez moment bawiłam się myślą o kolejnym telefonie gdzie mogłabym np zaszprechać, albo wtrecytować coś po rosyjsku, ale przypomniała mi się fejsbukowa afera sprzed miesiąca czy dwóch. Jakiś Trail Angel (czy oby nie był on z Pine?) wywnętrzał się jak to źle go potraktował wredny hiker i on musi zrezygnować z usługi. Hiker odezwał się po kilku postach. Przypomniał, że zapłacił 40 dolarów, pomógł wyszorować lodówkę i aż trzykrotnie poprosił żeby mu nie wchodzić do łóżka. Nie podziałało, więc wyszedł.

Bez żalu rozbiłam namiot w lesie. Rano okazało się, że do pierwszych domów jest mniej niż kilometr. Najpierw wyszłam nad parujący o poranku błotnisty staw, potem na korty tenisowe, sklep żelazny, gdzie wprawdzie był gaz, ale tylko w półkilowych butlach. Zajrzałam do baru, pełnego w porze śniadania. Przy kasie stał Elliott i jak to on natychmiast się zdziwił. Ja z kolei bardzo się ucieszyłam. Spadł mi jak z nieba. Wieczorem coś naklikałam w nawigacji i znikła mi ikonka z pozycją. Elliott, jak zawsze bardzo uprzejmy pomógł mi odinstalować i zainstalować ponownie FarOut. Niepotrzebnie, bo wystarczyło raz kliknąć… teraz zdziwiliśmy się oboje. -Gdzie idziesz?-na pocztę- wyjaśniłam- przecież zamknięta, a ja głupi wysłałam tam sobie paczkę…- ja też- ucieszyłam się- chodź umówiłam się, że otworzą.

Energiczny łomot Elliotta (ja bym delikatnie zastukała!) wywołał z pocztowego budynku długowłosą roześmianą dziewczynę. Odebraliśmy przesyłki (ja dostałam też znaczki na kartkę pocztową do Europy) i rozłożyliśmy się przy kościele Mormonów. Były tam zadaszone stoliki i gniazdka. Szybko dołączyło do nas więcej ludzi, parking pokryły suszące się śpiwory i namioty, a rozmowa zeszła na funty i uncje- ulubiony temat hikerów, na który mam akurat mało do powiedzenia. Więc milczałam. Zaczepili mnie chcąc zobaczyć co jadam. Fajnie było patrzeć na ich miny kiedy wyciągałam kolejno suszoną marchewkę, suche buraczki… kawałki suszonych pomidorów i połamane płatki suchej papryki…

To chyba wtedy Tramper pierwszy raz uparł się, żeby mnie nazwać. Nie wiem skąd wziął słownik, a w zasadzie połówkę słownika i machał nią z zapamiętaniem poszukując odpowiedniego wyrazu.

-Nie chcę!- broniłam się. Mam imię, Kasia mi zupełnie wystarczy. Nie poddał się, ale słownik wylądował w koszu.

Towarzystwo powoli się rozchodziło, spotkałam ich ponownie po południu, w browarze. Wypiłam piwo, umyłam się dyskretnie w łazience, oddałam trochę niepotrzebnych rzeczy do kartonu przeznaczonego dla hikerów i wyrzuciłam Pustynną sukienkę. Specjalnie zabrałam na ten wyjazd starą, już wcześniej poszarpaną i spłowiałą, pomimo tego było mi żal ją zostawiać. Musiałam ważyła pewnie ponad 100g, szlak wdrapywał się teraz na płaskowyż, na 2000 m npm nie spodziewałam się już więcej upału. Tylko raz na dnie Wielkiego Kanionu, ale to zbyt krótko żeby targać sukienkę. W paczce, którą sobie wysłałam do Pine była wełniana koszulka- Brzydkie Kaczątko. Coś doszło, czegoś trzeba się było pozbyć. Trudno.

Szlakowe towarzystwo balowało w najlepsze przy stolikach kiedy pożegnałam się i ruszyłam szukać biwaku. Miałam w planach odejść z 5 mil, zjeść wszystkie świeże zbyt ciężkie rzeczy (w Pine był niezły spożywczy sklep), dobrze się wyspać. Ostatnie dwa dni były szybkie, przeszłam prawie 50 mil, miałam czas. Z godzinę przed upatrzonym miejscem spotkałam Musha. Studenta mykologii. Znał większość nazw drzew i krzewów, sporo kwiatów, były i takie, które znałam ja. Wymieniliśmy mnóstwo informacji, potem Mush przyśpieszył i pognał do kolejnego wodopoju. Spotkałam go ponownie rano ledwo wystawał zza stert zmurszałego drewna gdzie się skrył na noc.

Dogonił mnie i znów szliśmy rozmawiając o roślinach. To było bardzo ciekawe, byłam wdzięczna, wiedziałam że dla mnie zwolnił. Byłam też zadowolona z siebie, bo kiedy trafiliśmy na ślady starych zabudowań pozostawione przez pierwszych osadników, rozpoznałam sporo gatunków przywiezionych tu kiedyś z Europy. U nas pospolitych, ale Mush ich nie znał. Postronna osoba pomyślałaby pewnie, że nam odbiło kiedy co i rusz kucaliśmy w chaszczach (objuczeni plecakami) i przyglądaliśmy się jakimś dziwnym chwastom. Na szczęście nikogo poza nami nie było.

Rozstaliśmy się kiedy usiadłam zjeść, jak to ja, muszę co 3 godziny. Na kolejnym postoju na mój widok tradycyjnie zdziwił się Elliott. I chyba wtedy widziałam go ostatni raz. W szlakowej książce na północnym krańcu Arizona Trail wyczytałam, że obaj z Mushem dotarli tam 4 dni przede mną.

To była bardzo ładna ścieżka. Lasy zielone, bez śladów świeżych pożarów, skały czerwone, za nami szeroki widok na Mazatzal. Co i rusz kępki pustynnych roślin, które towarzyszyły nam od granicy z Meksykiem. Opuncje, juki, coraz rzadsze, coraz mniejsze, za to sporo nowych gatunków. Klękając żeby je sfotografować śmiałam się w myśli wiedząc, że przed chwilką zrobił to Mush.

Wyjście na Mogollon Rim mnie zaskoczyło. Za mną nadal rozpościerał się górzysty krajobraz. Przede mną było płasko jak stół. Blado, monotonnie…Trawa uschła, rozmiękła po zimie, płaty brudnego śniegu, dużo błota. Ludzie którzy zgromadzili się w Pine i teraz szli razem rozeszli się. Ostatnią minęłam A, stawiała namiot w błocie przy samej drodze. Rozbiłam swój na piaszczystej skarpie ponad korytem rzeczki, rano błądząc w poszukiwaniu szlaku widziałam jak pakuje się chłopak z kamerą.

Las wydawał mi się cały czas taki sam. Kilometry mijały niezauważenie. Wiedziałam że po płaskim idę bardzo szybko, ale nie odczuwałam żadnego wysiłku. Nie było upału, drzewa zasłaniały wiatr. Było w tym marszu coś kojącego i z czasem zaczynało mi się podobać.

Pod wieczór jeszcze raz trafiłam na grupę z Pine. Tramper znów próbował nadać mi szlakowe imię. -Po co?- próbowałam się wytłumaczyć- Bo przecież tutaj jesteś kimś innym, wrócisz do domu i będziesz inną osobą. -Ależ skąd!- protestowałam-jestem sobą gdziekolwiek jestem, cokolwiek robię. -Tu robisz co chcesz, a tam co musisz- perorował i nie chciał słuchać, że to nie prawda, że to wybór i wcale nie zależy od miejsca.

JR jak zwykle dyskretnie wymiksował się z tego towarzystwa i poszedł szybciej. Ja puściłam ich przodem. Kiedy podchodziłam do dużego stawu spłoszyłam stado jeleni. Wielkie stado, wybiegły z pluskiem, szybko, ledwo udało mi się zrobić zdjęcia.

-To byłaś ty!- skwitował to rano Tramper. Biwakowałam na górce pod sosnami i już zwijałam namiot kiedy mnie minęli, pewnie skręcili na noc nad staw nie zauważyłam. Przykro mi było, że im wypłoszyłam zwierzęta.

Share
Translate »