Wspomnienia z Hiszpanii cz16

Quincoces de Yuso-Redondo

Wodę słyszę z daleka, jest na placu, już na początku wsi. Sklepy dwa, piekarnia gdzie zdobywam ser i warzywnik pełen innych rzeczy, w większości zbyt ciężkich żeby je nieść. Coś tam oczywiście znajduję, tuż przed zamknięciem. Bar nieczynny, przy moście jest restauracja, chłodna, w podziemiach budynku. Dzięki pomocy jednego z klientów udaje mi się zamówić frytki i sałatkę, która okazuje się tłusta. Kiedy wychodzę upał jeszcze nie opadł. Ścieram pot, mylę drogę, wracam. Wokół zboża, cześć jeszcze nieskoszona. Złoto, pyliście, monotonnie. GR85 biegnie gruntowymi drogami. Doprowadza mnie do GR1, szlak łączy malutkie prawie opuszczone wsie, odwieczne, wrośnięte w krajobraz. W każdej jest źródło. To niewątpliwa zasługa tej trasy, ktoś pomyślał. Czuję się tam bezpiecznie ufam jej. Krajobraz jest inny niż w Kraju Basków. Rolniczy, mozaikowy. Malutkie pólka, lasy z poszyciem wyjedzonym przez zwierzęta (jak angielskie parki), łagodne wzgórza. Roślinność też inna, sucholubna, śródziemnomorska. Wszędzie pasą się owce i krowy drogę dzielą dziesiątki płotów. Bramki są przeróżne i zwykle je ciężko otworzyć. Jedna mnie pokonuje. Misterna konstrukcja z ciężkich stalowych prętów wywraca się i nie wiem co zrobić. Tuż obok pasie się 40 krów. Przeżuwają beznamiętnie, oglądają mnie bez żadnych emocji, ale kto wie, może jak odejdę sforsują niedomkniętą bramkę i pójdą w las? Męczę się tam okrutnie, próbuję, ale łańcuch jest zbyt krótki, wymaga mocnego napięcia, i ja tego na pewno nie zrobię. Poddaję się. Wiążę wszystkie kawałki sznurka, znalezione i niesione na wszelki wypadek. Wplątuję w to rosochate gałęzie, uwiązuję luźne reklamówki- podobno krowy się tego boją. 2 km dalej jest wieś. Wydaje się pusta. Nikogo nie spotykam. Głupio mi bardzo, łażę, myślę co zrobić, w końcu pukam do jakiś drzwi. Wygląda bardzo zdziwiona kobieta. Przysadzista, długowłosa. Tłumaczę. Ona idzie zawiadomić właściciela krów. Czekam chwilę, ale nikt mnie o nic nie pyta więc odchodzę. Z nerwów źle, nie w tę stronę co chciałam. Wracam, zapominam o wodzie. Szlak wiedzie lasem, suchym, kolczastym. Pobocza kolorowe od kwiatów, wieś z wyschniętym źródłem więc pukam i proszę, a dalej była mokra pralnia, nie wiedziałam, mogłam tam nabrać…Nocuję na skraju pola słoneczników. Nocą pohukują sowy.

Kolejne wsie wydają się niezmienione od wieków. Błogosławię twórców wiejskich fontann, moczę głowę, polewam koszulkę, przysiadam w każdym skrawku cienia, na ławeczkach z napisem: Calle de Burgos. Każda wieś ma tę samą ulicę, wszędzie powtarza się ten sam adres. W każdej jest upiornie gorąco. I cicho, niemal nie widuję ludzi. Raz mijam nieczynny bar. Przecinam szosę, ale tam też nic nie ma. Łąki, lokalna atrakcja- jeziorko (obrośnięte soczystymi jeżynami), średniowieczne kościoły w środku pól. Zbaczam na północ do Espinosa de los Monteros- to miasteczko, może tam uda się zrobić zakupy. Zamawiam kawę w pierwszym lepszym barze, podłączam ładowarkę i maszeruję do sklepu. Jest tam wszystko, bezglutenowy chleb, dobre sery. Orzeszki bez żadnych przypraw. Owoce. Zabytkowy rynek wypełniają rzesze turystów. Obładowana ruszam pielgrzymkowym szlakiem. Myślałam że będzie nudny, a poprowadzono go ciekawiej niż GR1. To ścieżka, niby biegnie doliną, blisko ludzi, a wydaje mi się wspaniale dzika. Każda wieś ma otwartą świetlicę,  z miejscem do posiedzenia i wodą. Wieczorem, tuż przed zmierzchem zaczynają się w nich gromadzić ludzie. Znoszą jedzenie i wina. W ciemności bawią się dzieci. W jednym z takich miejsc pytam o miejsce pod namiot, czy mogłabym rozbić obok kościoła? Jasne, nie ma żadnego problemu. Jestem wdzięczna. Za płotem leży wiejski cmentarz, jest ławeczka i wyrównany trawiasty podjazd.  Dźwięki imprezy tłumią wysokie drzewa, latarnia lekko rozświetla mrok, szumią kasztany. Chyba nie odważyłabym się spytać gdyby nie Cecile. Mówiła, że pytała, i każdy się zgadzał. Czuję się tam bezpiecznie, choć na widoku. Jak pielgrzym, nie jak włóczęga.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz15

Izarra-Quincoces de Yuso

Wieś nazywa się Izarra. Po drodze była jeszcze malutka osada, kilka domków skupionych wokół kamiennego kościoła. I kilka ruin pozarastanych zielenią. Stado owiec. Łan jeżyn. Krzyk kruka.

Izarra jest pusta, wietrzna, jest wieczór, niebo zaciągnęło się chmurami. Nerwowo przeszukuję sklepiki i bary. Nic, nic ciekawego. Kiełbasa, którą wyrzucę za kilka dni, bo zepsuje się mi i zaśmierdnie. Suchy, kwaśny ser, popcorn w czekoladowych otoczkach. Sardynka w oleju. Zdołowana zaglądam do pustego baru. Tortilla de patatas! Zamawiam jedną, potem drugą, są smaczne chociaż leżały od rana. Zbieram się szybko i uciekam. Muszę do lasu, w chaszcze gdzieś, gdzie da się przenocować. Ścieżka łączy pastwiska, pod granią mijam bukowy lasek, w miarę płaski, ale bez widoków. Już się ściemnia kiedy wychodzę na trawkę wystrzyżoną jak pole golfowe. Nocą słyszę jak huczy pociąg w dolinie. Rano z mgły wyłaniają się wspaniałe skały. Monte Santiago- uskok płaskowyżu obejmujący dużym łukiem Ordunę- miasteczko z podobno lepszym sklepem. Dojdę tam drogą wijącą się po kwitnących wrzosowiskach, skrajem uskoku. W południe przeliczę zapasy i nie zejdę do sklepu. To 500 metrów w pionie, jakoś przeżyję bez chleba, bez owsianki… trudno. Przypominają mi się dwa cukierki, które wręczyła mi sklepowa w Izarra kiedy okazało się, że nie ma nic bezglutenowego. Coś mi zgrzytało w tamtej wsi, coś smutnego, jakby przewaga rzeczy, których nie było, przewaga braku.

Za szosą, która opada do Orduny szlak dalej biegnie brzegiem płaskowyżu. Jest śliczny, martwi mnie tylko brak wody. Nabrałam troszkę w grocie, jeszcze przed obszarem chronionym, przegapiłam źródło, trzeba było do niego zboczyć… nie zeszłam do sklepu… narasta upał. Zaglądam na parking, ale widzę tylko turystę żonglującego pełnymi butelkami. Chyba schował je sobie wcześniej pod krzakiem. Uciekam. Pylista droga dłuży się. Słońce piecze bez cienia litości. Przy kapliczce siedzi kilka osób- piją. Widzę tylko butelki, nic innego nie robi na mnie wrażenia. Kapliczka stoi na samym skraju urwiska. Jest dziwna. Drzwi (zamknięte) prowadzą do wnętrza Matki Boskiej, która zamiast sukni ma drzewo. W zamyśle była to pewnie ciekawa bryła, ale obrosły ją anteny i maszty. Znad zbocza, które już minęłam unosi się balon. Powinnam zejść, ale coś ciągnie mnie dalej na grań. Szlak wznosi się stromo, czoło zalewa mnie pot… w ustach sucho… nie dam rady. Zrzucam plecak i wracam kilkadziesiąt metrów. Nie wiem po co. Kątem oka widziałam tam barierkę. Może skręt. I rzeczywiście drewniany płotek zamyka ścieżkę. Trawers skalistego zbocza. Przechodzę, cieszę się cieniem. Półka prowadzi do zielonego budynku- dawnego schroniska, które z nieznanych powodów zamknięto. Ze ścienny skapuje odrobina wody. Nabieram, ale za budynkiem jest lepsze źródło. Szkoda mi tej wcześniej pobranej wody, z fusami mchów więc zdejmuję ubranie i wylewam ją ostrożnie na siebie. Półtora litra wystarcza na dobry prysznic. To mnie otrzeźwia. Piję ile wlezie na zapas. Wychodzę z pełną butelką. Szlak prowadzi mnie urwiskiem aż do popołudnia. Potem skręca w głąb płaskowyżu. Nabrałabym gdzieś wody, ale nic nie ma. Chmurzy się, wzmaga się wiatr. Woda w poidle dla krów marszczy się, nabieram do garnka, ale jest bardzo brudna, zmulona, obok pełno świeżych kup. Kolejny wodopój podobny. Na wprost mnie pędzi kłębowisko chmur. Na mapie jest zaznaczone schronisko, niedaleko, kilka kilometrów w bok. Skręcam tam już zanurzona w chmurze. We mgle błękitne mikołajki świecą jak neony.  Czuję owce, widzę sylwetki koni. Szlak opada, poidło, które bardziej słyszę niż widzę jest równie błotniste jak poprzednie. Zaglądam, gdyby się uprzeć można sięgnąć do miejsca gdzie wpływa woda. Nie wiem czy czysta. Schronisko powinno być tuż tuż, więc odkładam tą robotę na później. Kiedy podchodzę wśród drzew miga mi sylwetka kobiety. Robi coś w ogrodzie? Nie jestem pewna. To rowerzystka. Z Holandii. Schronisko jest w ruinie. Drzwi pozamykane na klucz, otwarty tylko przedsionek- komórka wyłożona czystą słomą. W sumie nie taka zła. Cecile rozbija namiot, ja rozkładam sobie spanie w  komórce. Mgła gęstnieje, zaczyna padać deszcz. Biegnę jeszcze po brudną wodę, Przegotujemy ją Cecile ma zapas benzyny, i bukłak wypełniony źródlaną. Jedzie już od miesiąca, kluczy widziała więcej północy niż ja. Zostanie do września. Wieczorem siedzimy pod okapem, pijemy herbatę, rano kawę, jemy orzechy, wspaniały luksus.

Wychodzę pierwsza, myślę, że pewnie się znowu spotkamy, jeszcze przez wiele dni przyglądam się każdemu rowerzyście (nie ma ich wielu). Tak mało tu wędrowców, takich jak my (chyba wcale, bo nie widziałam nikogo). Poza nami ani jednej pojedynczej kobiety, a przecież jest środek lata. Już sierpień!

-Co tu robisz? Dziewczyna, tutejsza bez sakw zatrzymuje rower na środku pola. -Idę z Katalonii do Galicji- Tędy? Tu nikt nie chodzi! Sama?- Za moment przejedzie też rowerzystka -śmieję się. Mgła już się rozwiała, jestem w Kastylii. Krajobraz od razu jest inny. Kolor- już nie zielony, tylko złoty. Trawy suche, pola (widzę je chyba pierwszy) już wykoszone. Na miedzach jaskrawe plamy letnich kwiatów. Z granicznych wzgórz spływają ciężkie chmury jak krem z tortu, który oklapł z gorąca. Nacierają z północnym zapałem i znikają w upale, w suchości. Czas siesty.


 

Share
Translate »