Quincoces de Yuso-Redondo
Wodę słyszę z daleka, jest na placu, już na początku wsi. Sklepy dwa, piekarnia gdzie zdobywam ser i warzywnik pełen innych rzeczy, w większości zbyt ciężkich żeby je nieść. Coś tam oczywiście znajduję, tuż przed zamknięciem. Bar nieczynny, przy moście jest restauracja, chłodna, w podziemiach budynku. Dzięki pomocy jednego z klientów udaje mi się zamówić frytki i sałatkę, która okazuje się tłusta. Kiedy wychodzę upał jeszcze nie opadł. Ścieram pot, mylę drogę, wracam. Wokół zboża, cześć jeszcze nieskoszona. Złoto, pyliście, monotonnie. GR85 biegnie gruntowymi drogami. Doprowadza mnie do GR1, szlak łączy malutkie prawie opuszczone wsie, odwieczne, wrośnięte w krajobraz. W każdej jest źródło. To niewątpliwa zasługa tej trasy, ktoś pomyślał. Czuję się tam bezpiecznie ufam jej. Krajobraz jest inny niż w Kraju Basków. Rolniczy, mozaikowy. Malutkie pólka, lasy z poszyciem wyjedzonym przez zwierzęta (jak angielskie parki), łagodne wzgórza. Roślinność też inna, sucholubna, śródziemnomorska. Wszędzie pasą się owce i krowy drogę dzielą dziesiątki płotów. Bramki są przeróżne i zwykle je ciężko otworzyć. Jedna mnie pokonuje. Misterna konstrukcja z ciężkich stalowych prętów wywraca się i nie wiem co zrobić. Tuż obok pasie się 40 krów. Przeżuwają beznamiętnie, oglądają mnie bez żadnych emocji, ale kto wie, może jak odejdę sforsują niedomkniętą bramkę i pójdą w las? Męczę się tam okrutnie, próbuję, ale łańcuch jest zbyt krótki, wymaga mocnego napięcia, i ja tego na pewno nie zrobię. Poddaję się. Wiążę wszystkie kawałki sznurka, znalezione i niesione na wszelki wypadek. Wplątuję w to rosochate gałęzie, uwiązuję luźne reklamówki- podobno krowy się tego boją. 2 km dalej jest wieś. Wydaje się pusta. Nikogo nie spotykam. Głupio mi bardzo, łażę, myślę co zrobić, w końcu pukam do jakiś drzwi. Wygląda bardzo zdziwiona kobieta. Przysadzista, długowłosa. Tłumaczę. Ona idzie zawiadomić właściciela krów. Czekam chwilę, ale nikt mnie o nic nie pyta więc odchodzę. Z nerwów źle, nie w tę stronę co chciałam. Wracam, zapominam o wodzie. Szlak wiedzie lasem, suchym, kolczastym. Pobocza kolorowe od kwiatów, wieś z wyschniętym źródłem więc pukam i proszę, a dalej była mokra pralnia, nie wiedziałam, mogłam tam nabrać…Nocuję na skraju pola słoneczników. Nocą pohukują sowy.
Kolejne wsie wydają się niezmienione od wieków. Błogosławię twórców wiejskich fontann, moczę głowę, polewam koszulkę, przysiadam w każdym skrawku cienia, na ławeczkach z napisem: Calle de Burgos. Każda wieś ma tę samą ulicę, wszędzie powtarza się ten sam adres. W każdej jest upiornie gorąco. I cicho, niemal nie widuję ludzi. Raz mijam nieczynny bar. Przecinam szosę, ale tam też nic nie ma. Łąki, lokalna atrakcja- jeziorko (obrośnięte soczystymi jeżynami), średniowieczne kościoły w środku pól. Zbaczam na północ do Espinosa de los Monteros- to miasteczko, może tam uda się zrobić zakupy. Zamawiam kawę w pierwszym lepszym barze, podłączam ładowarkę i maszeruję do sklepu. Jest tam wszystko, bezglutenowy chleb, dobre sery. Orzeszki bez żadnych przypraw. Owoce. Zabytkowy rynek wypełniają rzesze turystów. Obładowana ruszam pielgrzymkowym szlakiem. Myślałam że będzie nudny, a poprowadzono go ciekawiej niż GR1. To ścieżka, niby biegnie doliną, blisko ludzi, a wydaje mi się wspaniale dzika. Każda wieś ma otwartą świetlicę, z miejscem do posiedzenia i wodą. Wieczorem, tuż przed zmierzchem zaczynają się w nich gromadzić ludzie. Znoszą jedzenie i wina. W ciemności bawią się dzieci. W jednym z takich miejsc pytam o miejsce pod namiot, czy mogłabym rozbić obok kościoła? Jasne, nie ma żadnego problemu. Jestem wdzięczna. Za płotem leży wiejski cmentarz, jest ławeczka i wyrównany trawiasty podjazd. Dźwięki imprezy tłumią wysokie drzewa, latarnia lekko rozświetla mrok, szumią kasztany. Chyba nie odważyłabym się spytać gdyby nie Cecile. Mówiła, że pytała, i każdy się zgadzał. Czuję się tam bezpiecznie, choć na widoku. Jak pielgrzym, nie jak włóczęga.