czerwiec w Pirenejach cz5

W Pas de la Casa znalazłam i przyjazny bar z gniazdkiem i sklep. Za miastem musiałam podejść na Port Envalira nartostradami, bo szlak prawie cały czas biegł szosą. Strasznie są strome! Na przełęczy panował chaos, parkingi, stacje benzynowe, jakiś bar. Rozjeżdżone kłębowisko gruntowych dróg. I wszystko to na tle wspaniałych gór. Znalazłam tam piknikowe stoliki, nie było wody i ani odrobiny cienia. Słońce mnie męczyło i truło, każdy kawałek skóry, którego nie zasłoniłam parzył i puchł. Światło piekło jakbym wbijała szpilki. Pilnowałam ronda kapelusza, za długie rękawy sukienki naciągałam tak, żeby zasłaniały dłonie, najgorzej opiekło się miejsce pomiędzy przykrótkimi legginsami (takie lubię), a skarpetką. Zwłaszcza na jednej nodze, tej od południa. Nakrywałam je górą od czyjejś zgubionej skarpety, którą obcięłam i wygotowałam (wiem, obrzydliwe), ale i ona się czasem obsuwała. Długie odsłonięte połoniny, przez które musiałam teraz długo iść trochę mnie przerażały.

Zwłaszcza, że początek był mocno zniszczony przez ludzi. Na stokach pracowały koparki, wznosił się kurz. Jednak już po kilku kilometrach był spokój. Na górach, które z daleka wydawały się suche rosły łany wiosennych kwiatów. Nie znam ich nazw, robiły wielkie wrażenie. I grań też bardzo mi się podobała. Zapędziłam się nawet za daleko i wracałam. Choć było wcześnie zeszłam do schronu Siscaro. Wnętrze było cudownie ciemne i chłodne. Po stromym bardzo skalistym zejściu byłam spocona jak mops, więc korzystając z tego, że nie widziałam ludzi rozebrałam się i wykąpałam w strumieniu. Musiałam do niego brnąć przez kwiaty po pas!. Przed wieczorem odwiedził mnie Niemiec z wielkim plecakiem, ale zajrzał tylko żeby zjeść i poszedł dalej.

Dobrze mi zrobiło to chłodne popołudnie w cieniu.

Rano poszłam jedyną ścieżką, której nie znałam- do Soldeu. Wieczorem zdecydowałam, że do końca zostanę w Andorze. Z Andorra la Vella jest dużo autobusów na lotnisko, a gdybym zabrnęła dalej do Hiszpanii miałabym już tylko jeden z Llavorsi i to nie na lotnisko, a na dworzec Sants. Nie chciało mi się przesiadać w upale. Sama myśl o zatłoczonej Barcelonie mnie brzydziła.

A ścieżka biegła ładnie w zaroślach rododendronów, lasem, wzdłuż doliny i nagle raptownie opadła wprost na łupkowe dachy wsi. Znalazłam bar z wifi, kupiłam bilet, dopakowałam też trochę rzeczy w sklepiku. Ruszyłam szosą, w dół. Miałam zamiar zaraz odbić nad rzekę, ale niemal natychmiast podjechał autobus, a że mijałam właśnie przystanek to wsiadłam. W dolinie dusił się upał, a najbliższe wyjścia w góry już znałam. Z Soldeu do Ransol jest w linii prostej jakieś 1,5 km, ale na szosie było dużo serpentyn i przystanek, więc to wcale nie było tak szybko. Zjechałam przy tym kilkaset metrów i znów czekało mnie mozolne podejście. Miałam nadzieję, że lasem i rzeczywiście trafiały się zalesione fragmenty, choć było i słońce. Początkowo trafiłam na chyba nieistniejący szlak, wyżej dotarłam do znakowanej ścieżki i choć też nie była wydeptana, wdrapałam się nią jakoś do Refugi de la Vall de Riu. Schronu gdzie już kiedyś spałam, ale nic nie wyglądało jak wtedy. Odnowiono go, wstawiono nowe prycze. Pod ścianą szemrał też odświeżony wodopój. Było pusto to nie jest popularne miejsce. Wieczór był piękny, znów miałam dużo czasu na odpoczynek i wykorzystałam go jak nigdy wcześniej- przeleżałam. Z każdym dniem odliczałam tabletki, kiedy się to paskudztwo skończy! Bo, że skończy się słońce, nie było szans.

Wstałam wcześnie. Udało mi się podejść duży kawał jeszcze w cieniu. Na grani ruszyłam na wschód. Z Pic de la Cabaneta zeszłam na Collada de Menners. Początek był upiornie stromy, na niestabilnym piarżysku leżały jeszcze płaty śniegu, nie wszystkie dawało się obejść. Fragment grani prowadzący na przełęcz przypominał mi trochę Liptowskie Mury w okolicach Gładkiej Przełęczy, choć było tam prościej i poza paroma miejscami gdzie musiałam się przytrzymać rękami to była w zasadzie ścieżka. Wąska ze stromiznami po obu stronach. Odetchnęłam z ulgą kiedy już usiadłam na GR-rze.

Share

czerwiec w Pirenejach cz2

Canigou

Musiałam powtórzyć kawałek znanego już szlaku. Przełęcz, której używali uciekinierzy z hiszpańskiej wojny domowej (Col de Lli), suche leśnie ścieżynki i dróżki. Pamiętałam je, ale nie wydawały się identyczne. Może, bo było dopiero początek czerwca, nie koniec? Po drodze zboczyłam na punkt widokowy- skałkę wystającą ponad las. Macanet de Cabrenys z góry wydawało się zupełnie płaskie i odechciało mi się tak daleko schodzić. Zresztą po hiszpańskiej stronie musiał być upał, a część GR11 też znałam. Poszłam prosto. Tym razem zajrzałam do Refugio Salines. Podobało mi się. Było tam chłodno, pełno solidnych prycz. Było źródło. Może kiedyś wdrapię się tu jeszcze raz i przenocuję?

Na przełęczy Col de Pou wróciłam na GR10, ale zaraz coś mnie skusiło i zboczyłam na HRP. Za dużo na tym GR-rze było ludzi, zbyt dużo mapa pokazywała na nim dróg. Zamiast do Arles Ser Tech zeszłam do Amelie les Bains. Ścieżka była potwornie pozarastana, stroma, mylna jakby nikt po niej nie chodził. Do tego wcale tam nie było wody. Nawet przy ruinach domu. Przeszłam przez grań lasem bez żadnej ścieżki zeszłam do zaznaczonej na mapie rzeki. Była sucha. Wróciłam. Dotarłam do szosy spocona i wysuszona na wiór. Byłam skonana. Skręciłam w stronę centrum szukając wody i zajechał mi drogę autobus. Jak to na południu stanął na środku. Obeszłam. Teraz zagrodziła mi drogę starsza kobieta o kulach z palmą w doniczce chybotliwie wciśniętą pod pachę. Chciała wsiąść, ale coś było nie tak, bo kierowca wyszedł na schodki i stali oboje, a dyskusja wydawała się nie mieć końca. Głupio mi było prosić kobietę z kulami żeby mi zeszła z drogi. A przejść obok nie było jak, za wąsko. -Co się stało?_ spytałam w końcu po angielsku- ta pani chce wejść, a nie ma gotówki, kart nie przyjmujemy- stwierdził kierowca, młody chłopak. -ile kosztuje bilet? -spytałam- 1 euro- to ja mam 1 euro, pomogę pani- powiedziałam i weszłam na stopień. Grzebałam w kieszeni i grzebałam, ale moneta, która znalazłam to dwueurówka. Chłopak ją wziął i podał mi dwa bilety- Dokąd ten autobus?- do Arles sur Tech -powiedział więc klapnęłam na siedzenie i tam zostałam. Widać tak miało być… Kobieta wysyłała mi całuski, palma stała bezpiecznie obok kul. Jazda trwała około 5 minut. Tyle, że zdążyłam wpaść do spożywczego chwilkę przed jego zamknięciem. Chyba nigdy wcześniej nie wypiłam litra soku cytrynowego na raz.

W sumie to nawet się cieszyłam, bo Amelie było sporym miastem, huczała tam jakaś głośna muzyka, kłębił się tłum. Nie widziałam na mapie kempingu. A tu był i to gdzieś bardzo blisko. Był tylko na mapach.cz.

Ktoś postawił znaczek namiotu na trawniku pod urzędem miejskim. Była tam woda i toaleta. Ba, znalazłam nawet i prąd. Zasilał fontannę na środku skweru, tuż na przeciwko policji. Byłam tak zmęczona, że nie dałam rady się ruszyć. Siadłam przy piknikowym stoliku. Tuż obok jadła kolację rodzina z dziećmi. Babcia, dziadek rodzice i chłopiec z dziewczynką. Wołali żebym się przyłączyła, częstowali jedzeniem, ale na nic nie miałam siły. Podziękowałam, mam nadzieję uprzejmie, a kiedy odeszli postawiłam namiot pod drzewkiem. Nikt się mną nie interesował. Rano na moim skwerku zaczął się rozkładać targ. Zwinęłam się zanim powstał pierwszy stragan i ruszyłam dalej GR10.

Kolejne miejsce do spania zaznaczone na mapy.cz też okazało się nieco dziwne. Bunkier? Opuszczona fabryczna hala? I tak bym się tu nie wdrapała nocą, więc tylko zajrzałam. Podejście było długie i strome. Ponad lasem wyszłam na podmokłe łączki. Wszędzie kwitły łany kwiatów, było pięknie. Minęłam dolmen, niechcący weszłam do jakiejś letniej wsi pełnej skleconych z byle czego domków. Jak na działkach. Potem długo wlokłam się wysoką halą stromo wzdłuż płotu, który reperował elegancko ubrany pasterz z psem. Mężczyzna miał na sobie lnianą koszulkę i takież spodnie tudzież kaszkiet. Pies patrzył na mnie ciekawie, ale nie warczał. Byłam zmęczona i choć oni przypinali drut, długo ich nie mogłam wyprzedzić. W końcu stanęłam na drodze, która prowadziła do schroniska i ku mojej radości była płaska. Prawie.

Refuge de Batere działa w na pół rozsypanym pokopalnianym budynku, w jego ostatnim lepiej zachowanym rogu. Przed jadalnią kłębił się tłumek ogolonych krótko chłopaków. Rozmawiali ze sobą po niemiecku, ale chyba byli Francuzami na jakimś obozie. Pozwolili mi podładować telefon, gniazdka były oczywiście pozajmowane. Pani schroniskowa nie mogła mi nic ugotować, zbyt dużo miała przed nocą do zrobienia. Trochę mi było żal, bo liczyłam na jajecznicę, ale pocieszyły mnie ciastka. Upieczone z samej migdałowej mąki, obsypane z wierzchu orzechami i mało słodkie.

Po dwóch poczułam się dość najedzona i choć było późno ruszyłam w górę i potem za przełęczą w dół do schronu. Ścieżka była kamienista i stroma, szłam lasem, dzikim pięknym, coraz ciemniejszym, przecięłam potok w wąskim skalnym żlebie i jeszcze zanim zapadł zmrok stanęłam na polance z wodopojem. To było leśne schronisko. Duże i chłodne z szerokimi drewnianymi pryczami. Puste, więc się wspaniale wyspałam.

Drugie też fajne choć mniejsze minęłam jeszcze długo przed południem. Był z niego świetny daleki widok w dół. GR prowadził mnie coraz wyżej, hale porastały łany żółto kwitnących żarnowców i płaty czerwonych rododendronów. To chyba musiał być najlepszy czas dla tych gór. Ścieżka była wąska i pusta, kwitły jeszcze asfodele i jarzębiny i już rozkwitały pierwsze róże. Zanim doszłam do schroniska Cortalets nadciągnęła mgła i to wszystko zrobiło się jeszcze piękniejsze.

Tu znów nie udało się zdobyć nic do jedzenia, ale (nie od razu) znalazły się migdałowe ciastka. Wokół tłumy, które się wybierały na Canigou. Niektórzy patrzyli na mnie (żula?) tak nieprzychylnie, że pomyślałam, że ja tam nie idę. Po co mi taki zatłoczony szczyt. GR10 zresztą go obchodził więc znów ruszyłam późnym popołudniem. Było pięknie i poza paroma biegaczami byłam sama. Światło kładło się już kiedy dotarłam do pierwszej cabany. Była stara, dość duża, wcale niezła, ale nie widziałam koło niej wody. Z lekkim żalem, bo był stamtąd wspaniały widok zwlekłam się stromym lasem prosto w dół. Trafiłam na gruntową drogę i za nią na ścieżkę do schronu. Tym razem nie był pusty. Zastałam tam trzech Amerykanów. Początkowo myślałam, że musi ich być ze 40, ale kiedy ogarnęli swoje rzeczy zmieścili się w jednym pokoju, drugi -przedsionek ze stołem i wysoką pryczą został dla mnie. Byłam zadowolona, byli cichutko, jak sami powiedzieli bardzo zmęczeni. Już kończyli, przyjechali pod koniec kwietnia, dużo za wcześnie na cały GR, poza tym zabrali za dużo rzeczy i odcinki, które pokonywali były króciutkie. Nawet po kilka km. I tak im się bardzo podobało, szczególnie dobro, którego nie ma w Stanach- schrony.

Jeszcze spali, kiedy wychodziłam rano i nawet się wahałam czy ich nie obudzić. Doliny zalało morze chmur. Piękne. Choć chyba nie tak spektakularne jak zachód słońca i zmrok. Z Refuge Bonne Aiques jest naprawdę wspaniały widok. Nawet w dzień.

Dalej też było bardzo ładnie. Mgła rzedła powoli. Szlak przecinał trochę lasków, ale często biegł polanami czy halami z otwartym dalekim widokiem. San Martin de Canigou wyglądało z góry jak makieta. Bardzo daleka. W Refuge Mariales byłam na tyle wcześnie, że nie serwowali jeszcze nic do jedzenia. Wspomniałam o ciastkach, ale tu o nich nawet nie słyszeli. Pan schroniskowy się jednak w końcu zlitował i usmażył mi jajecznicę, dodał warzywa i ryż. Kilka razy spytał nerwowo czy wyszło dobre. Przy kawie opowiedziałam mu jak dotarłyśmy tu kilka lat wcześniej w listopadzie, a oni akurat zamykali. Byli już spakowani, chcieli jechać, ale zrobili nam jeszcze po kubku kawy i pokazali gdzie jest cabana, zimowe miejsce do spania. Teraz też do tej cabany zajrzałam. Była pusta, ale i tak poszłam dalej. Za dużo się kręciło ludzi w tym schronisku. Rowerzyści i tacy co przyjechali samochodami, niektórzy biegali z siatkami na motyle. Brodaty siwy mężczyzna szykował się żeby rozbić namiot. Zapamiętałam go, bo powiedział, że zaczeka na obiad. Spać może byle gdzie, ale jeść byle co to już niekoniecznie.

Share
Translate »