Alpy czerwiec-lipiec 2013, Col du Cheval de Bois- Valonpierre

<— Kiedy tylko wyszło słońce natychmiast zrobiło się ciepło. To wielka zaleta wczesnego lata. Minęliśmy drewnianego konika i zaczęliśmy schodzić wygodną, chociaż miejscami zaśnieżoną ścieżką.

Niżej pojawiło się więcej wydeptanych wariantów, ale nie było żadnych problemów. To bardzo zwykłe, pozbawione pułapek zbocze.

W dolnych partiach bujnie kwitły rododendrony,

a jeszcze niżej mnóstwo innych kwiatów.

Żeby dojść do schroniska musieliśmy  przejść przez dwie rzeki. Na pierwszej w miejscu gdzie dołączył GR54 przerzucono mostek.

Druga, szeroka i podzielona na kilka odnóg wymagała przejścia w bród.

Już później dowiedzieliśmy się, że kilkaset metrów niżej, przy niewidocznej z góry cabanie jest most. Schronisko zadbało tylko o tych, którzy idą z dołu. Od parkingu. To oni przecież zamawiali idiotycznie drogie obiady. My też próbowaliśmy coś kupić, ale bezskutecznie. Bardzo niemiła, niechlujna i wyglądająca na nieświadomą swojej brzydoty (doprawionej absurdalnie przekoloryzowaną fryzurą) baba wrzasnęła tylko, że nie ma nic bezglutenowego, nie ma zamiaru tego przyrządzać, a poza tym nie ma czasu na głupoty i takich jak ja! Stanowczo odmówiła sprzedaży choćby garści suchego ryżu, który przecież moglibyśmy sami ugotować. Żeby mnie dobić dodała jeszcze, że moja choroba, to nie jej problem. Ona sprzedaje tylko gotowe dania i kanapki… Jose wkurzył się i zdecydował, że też nic nie zje. Przykre, bo ta nieprzyjemna i niegórska obsługa zalęgła się w schronisku klubowym.

Stoliki obsiadły chmary dziadków ledwo skubiących wymyślnie podany (ale najwyraźniej niesmaczny) lunch. Do Pre de Chaumette da się łatwo dojść gruntową drogą, przed budynkiem stał drogi osobowy samochód. Odeszliśmy stamtąd z poczuciem niesmaku. Bardzo rozżaleni. Obrzydliwe, skomercjalizowane do wymiarów karykatury miejsce skutecznie zniechęciło nas do zaglądania do jakichkolwiek schronisk. Kiedyś wydawały się punktami pomocy i wymiany doświadczeń ludzi gór, teraz stały się placówkami okupanta. Siedliskiem wroga.

Minęliśmy niegościnne łąki i zaczęliśmy podchodzić dobrze oznakowanym GR54- szlakiem okrążającym cały masyw Ecrins. W zeszłym roku przeszliśmy już fragment od Glacier Blanc do Pas de la Cavale, teraz mieliśmy zamiar dość aż do drogi prowadzącej z Briancon do Grenoble.

Szlak wspinał się na porośnięte rododendronami zbocze, wyżej wszedł w śnieg.

Trawersowaliśmy dolinę przechodząc bardzo wysoko, przez wiszące balkony i kilka niewybitnych przełączek.

Chmurzyło się i kiedy przekroczyliśmy pierwszy grzbiet zaczęło mżyć.

Na kolejnym siodle dopadł nas deszcz. Przed nami szło trzech młodych Francuzów, spotkaliśmy się przechodząc rzekę w bród, a potem zamieniliśmy kilka słów w niegościnnym schronisku. Z daleka widzieliśmy jak wkładają i zdejmują peleryny. Chwilkę później deszcz dopadał i nas, a potem znów się rozwiewał… i tak w kółko.

Trudno było w takich warunkach przyśpieszyć, ale szliśmy spokojnie zachowując równy dystans do poprzedników i tak naprawdę wcale nie myśląc jak biegnie droga. Widoczność pogarszała się nieustanie, a chwile lepszej pogody skracały i w końcu brnęliśmy w niekończącej się mokrej i gęstej mgle.

Nie widać było żadnych szlakowych znaków, zresztą wydawało nam się, że Francuzi dysponujący przewodnikiem po GR54 znajdą drogę.

Coś znaleźli, bo stale szliśmy jakąś ścieżką, niemniej to wcale nie był szlak:). Spotkaliśmy kolegów obłoconych i mokrych (nadal w krótkich spodenkach) jak zawracali. Z ciekawości wyjrzeliśmy jeszcze za grzbiet, może się da strawersować, ale też zawróciliśmy.

Wydeptana chyba przez zwierzęta ścieżka skończyła się koło zamkniętej na głucho cabany.

Prawdziwy szlak odbijał w górę na przerażająco czarne, błotniste zbocze, w praktyce zupełnie nietrudne. Wspięliśmy się tam w jakieś pół godziny. Pomachaliśmy z przełęczy chłopakom pokazując na migi, że jest łatwo, i że da się też zejść. Poddali się jednak i rozbili namioty u podstawy stoku. Tak jak my mieli tylko tropiki na kijkach. Nie wiedzieliśmy czy nas dobrze widzą i czy zrozumieli. Padało i napływała na nas mgła.

Na zdjęciach wygląda to jak filtr zmiękczający, film jest jednak bardziej czuły niż oko. W rzeczywistości powietrze było jeszcze mniej przezroczyste. Siąpiło, a kiedy zeszliśmy niżej i wyszliśmy z chmur zaczął padać regularny deszcz.

Byłam bardzo źle nastawiona do schronisk, ale kiedy podeszliśmy na taras z wnętrza Refuge Valonpierre wyszedł jakiś sympatyczny człowiek i zapytany jak tu jest i czy dadzą nam coś zjeść załatwił z Panią Schroniskową i nocleg i normalny (a dla mnie bezglutenowy obiad). Miło, bo kuchnia była już zamknięta. Jose się uparł, że on zaprasza więc weszłam do cieplutkiego wnętrza i zjadłam, chociaż z tego wszystkiego całkiem odechciało mi się jeść. Facet, który nas zaczepił okazał się górskim przewodnikiem prowadzącym po łatwych szlakach grupę Duńczyków. Wieczorem grał pięknie na flecie. W kominku palił się ogień, a  na dworze szalała burza.

Martwiliśmy się trochę o trzech chłopaków za granią i w sumie byliśmy zadowoleni, że nie śpimy w naszym niezbyt odpornym na wiatr namiocie. Dawno nie widziałam tak silnych wyładowań. Może winna była wysokość i bliskość wierzchołka le Sirac.

Duńczycy troszkę sobie popili i kiedy wieczorem, już z latarką, bo światła zgasły wróciłam z łazienki trudno mi było wyprosić z łóżka sympatycznego przewodnika. Ludzie wiercili się i łazili po nocy. W puchowym śpiworze było mi za gorąco. Facet tuż obok okrutnie chrapał, śmierdziały jakieś skarpety. Rano zupełnie nie mogłam zrozumieć po co nam był tak absurdalny pomysł jak spanie w schronisku….

 

 

Share

Alpy czerwiec-lipiec 2013 Col de Ferssinieres-Col du Cheval de Bois

<—Wyszliśmy dość późno, bo wygodny biwaczek aż kusił do zrobienia prania. O dziwo minęła nas tylko jedna para.

Piękna, pełna wodospadów dolina zakończona przełęczą Fressinieres ciągnie się długo, podnosząc się początkowo bardzo łagodnie.

Jest kilka niezbyt stromych progów, płytkie jeziorko i zamknięta cabana.

Wyżej dolina wypłaszcza się, ale właściwa- przechodnia przełęcz jest dopiero za zakrętem. Przy śniegu dość trudno było się tam wspiąć, wleźliśmy zbyt wysoko w luźne piargi skuszeni widokiem wracającej pary. Tej, która minęła nas rano.

-Jak tam Col de Fressinieres?-zagadnął uprzejmie Jose

-Czy my wyglądamy na wariatów?-usłyszeliśmy w odpowiedzi-Nie poszliśmy tam!

Pamiętałam tę przełęcz sprzed kilkunastu lat. Wiedziałam, że na podejściu pewnie leży śnieg. Kiedyś bardzo się tam bałam, ale pomimo braku czekana i raków i weszłam i zeszłam…

Teraz  śniegu było oczywiście więcej. Wdrapaliśmy się tak daleko jak się dało po piargu i skale. Potem jednak trzeba było wejść w śnieg. Włożyliśmy raki, wyciągnęliśmy czekany. Był ślad, ale bardzo tam stromo. Spadać też jest jak i gdzie… W każdym razie udało się :)

Druga strona troszkę mnie rozczarowała. Wyciągów narciarskich  jakby trochę przybyło (niestety są tam wyciągi, sięgają aż do Orcieres Merlette), a przecież ten teren to rezerwat przyrody Estairs!

Minęliśmy boczkiem pozamarzane jeziora. Nie było śladów, ale zejście z Col De Fressinieres jest łatwe.

Starając się nie tracić wysokości przetrawersowaliśmy zbocze po prawej i wdrapaliśmy się na kolejny próg. Na balkoniku leżała spora lawina.

Wyżej wszystko pokrywał śnieg, w związku z czym poszliśmy źle. Wdrapaliśmy się na grań zbyt wysoko i zbyt wcześnie. Lepiej było trzymać się lewej.

Teoretycznie mogliśmy wrócić i znów podejść, ale było zbyt niepewnie i zbyt stromo. Zdecydowaliśmy, że łatwiejsza jest grań.

Widoki mieliśmy piękne, ale zejście zaznaczone tylko na jednej mapie i tylko mikroskopijnymi kropeczkami (w pesymistycznym czarnym kolorze)… wyglądało co najmniej problematycznie.

Było okrutnie stromo. Na całej prawdopodobnej, bo nieoznakowanej i niewidocznej drodze leżał śnieg. Opuściliśmy się kawałek po kruchych skałkach i z nieznanego mi powodu Jose, który zwykle unika takich miejsc zdecydował, że da się tu zejść. Zostawił plecak, założył raki, opuścił się kawałek w śnieg. Wpadł po kolana, bo było już bardzo miękko. Grubo po południu idiotyczny czas na forsowanie tak mocno nachylonych ścian. Pozostało mi zrobić to samo. Plecaki zakładaliśmy już stojąc w miękkim zboczu. Potem każde  z nas innymi drogami, bo zawsze mamy w takich miejscach inne zdanie, posuwało się krok po kroku w dół, ubijając każdy stopień tak, żeby można było przenieść na niego ciężar. Kilkadziesiąt metrów najbardziej stromego odcinka zajęło nam ponad godzinę.

To jedyne miejsce gdzie odważyłam się wyjąć aparat. Stałam niepewnie, stąd tak niewyważony kadr. Skrót perspektywiczny usunął całą skalną ścianę poniżej nas. Patrząc na to z góry też myśleliśmy, że da się tam zejść. Nie dało się, ale znalazł się kopczyk. Potem drugi. Prowadziły trawersem (ohyda) w prawo wzdłuż urwiska, a potem schodziły po płacie śniegu wprost w dół. Dalej nie było oznakowania, ale łatwo się było domyślić gdzie iść.

Po tym co przeszłam wydawało mi się, że jest tam całkiem płasko! Chciałam nawet schować czekan, ale jakoś nie było gdzie siąść :).

Tak to wyglądało w wielkim skrócie…

A  z większej odległości tak… Kto by pomyślał, że udało nam się tamtędy zejść! Kolejna niespodzianka czekała kawałek dalej.

Ktoś przyozdobił przełęcz Drewnianego Konika (Col du Cheval de Bois), tak jakby się z nas naśmiewał :)

Dla pewności zajrzeliśmy jeszcze na drugą stronę grani. Nie była zła. Tylko, że w międzyczasie zrobił się wieczór i musieliśmy zostać na noc.

Wróciliśmy kawałek na płaską trawkę. Dobrze, że przed nocą nałapaliśmy sączącej się ze śniegu wody. Rano wszystko oczywiście pozamarzało.

Trudność tego odcinka to T6, sama Col de Fressinieres T4-T5, pozostałe fragmenty są łatwe, najwyżej T2-T3. Nie wiem czy bez śniegu zejście do drewnianego konika byłoby łatwiejsze, być może wcale nie. Na zdjęciu z namiotem widać, że „nasza” ściana jest oświetlona przez cały dzień. Bezpieczniej jest pójść tam jak najwcześniej rano. Przydałyby się dwa czekany. —>

 

 

 

 

Share
Translate »