To był ostatni biwak na otwartej przestrzeni, tak, wysoko, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałyśmy. Skończył się gaz, kuchenka na chrust zapiekła więc ugotowałyśmy wodę na ognisku. Już nie pierwszy raz więc z lekkim strachem, że cienkie blaszane kubeczki tego nie zniosą. Niepotrzebnym, nic się nie stało. Nocowałyśmy na gliniastej wyspie wśród śniegów. Nocą był mróz więc nawet pójście po wodę przypominało jazdę na łyżwach- stromo w dół. Pył, mrówki, niepewność gdzie iść- zwykły andyjski poranek. Ruszyłyśmy późno, ale śnieg zmiękł dopiero po kilku godzinach. Z tego powodu i z niechęci do podchodzenia poszłyśmy dołem, trawersem równolegle do grani, przez skomplikowany, pocięty strumieniami teren z dalekim widokiem w dół. Za rozlewiskiem wypełniającym wysoki balkon wypatrzyłyśmy na horyzoncie linię energetyczną i dążąc do niej- jak sądziłyśmy do cywilizacji dotarłyśmy do zamarzniętego jeziorka- ukrytego w ładnym polodowcowym cyrku. To było na naszym wydruku z netu. Wróciłyśmy kawałek i wynurzonym już spod śniegu żebrem wdrapałyśmy się na grań. Linia przechodziła na drugą stronę, my zostałyśmy w plątaninie skał, nawisów i przecinających je szczelin wywieszonych ponad tym pięknym stawem. Niewykluczone, że można było pość inaczej, ale tak podpowiadał ślad (gpx, który sobie wydrukowałam)- już kiedyś tędy ktoś szedł. Z grani były piękne widoki na obie strony więc fakt, że wymagała skupienia, że trochę ręcznej roboty i ekspozycja jakoś nam umknął. Najwyższe szczyty przetrawersowałyśmy- to ponad godzina w eksponowanym śniegu, na szczęście już odpowiednio miękkim. Potem wąwóz, który musiałyśmy obejść, groźne obrywy. Grań rozszerzyła się na moment, po to żeby opaść do przełączki wąskim, ale nietrudnym grzbietem obklejonym solidnym nawisem. Za przełączką trochę się pogubiłyśmy. Kupy śniegu, który do tego czasu bardzo zmiękł skapywały tam ze wszystkich zboczy, spływały ze skał. Być może gdyby się bardzo zaprzeć dałoby się w tym zejść do ślicznego stawku, z którego prawdopodobnie było zejście nad Laguna del Laja, ale jak widziałyśmy z góry -przez las, a to zwykle nie okazuje się łatwe.
Zostałyśmy wysoko, tuż pod granią. Ostrożnie pokonałyśmy kilkaset metrów trawersu, a kiedy zrobiło się niebezpiecznie- zbyt miękko, zbyt stromo wdrapałyśmy się na grań i zeszłyśmy po drugiej stronie. Brzmi prosto jak się opowiada, rzeczywistość wyglądała dość mozolnie. Wchodziłam i schodziłam, sprawdzałam różne warianty. Przekonywałam Jagodę, że to tu. Wyglądałam kawałek i jak się nie dało kontynuować wracałam. Zwykle nie widziałam całego zbocza więc było to obarczone ryzykiem porażki. Pod wieczór wypatrzyłam ślady- były bez wątpienia ludzkie. To zdecydowało, że zamiast wracać na grań (do śladu Jana) i biwakować nad zamarzniętym stawem, pogrążyłyśmy się w lesie, wprawdzie już widocznym na prawdziwej mapie (dotarłyśmy do skraju – Antuco 1:30000), ale zawalonym zaspami i zagmatwanym. Andyjskie lasy bywają straszne, ten nie okazał się wyjątkiem. Ślady doprowadziły nas do rzeki i znikły. Próbowałyśmy po jednej i po drugiej stronie. Wspinałyśmy się po pionowym błocie, po śniegu, po gałęziach. Zeszłyśmy kawałek rzeką- nic, że buty mokre, byłyśmy zdeterminowane. To też nam się w końcu urwało- w serii wodospadów. Stromo, gęsto tak, że nie ma jak siąść, wokół śnieg, a daleko, na wprost Sierra Velluda i nadciągający nad nią nieuchronnie zmrok. Przed mocno niekomfortową nocą uratował nas chyba przypadek. Uparłam się żeby jeszcze raz przejść przez rzekę – pomiędzy wodospadami. Wokół nieprawdopodobny gąszcz, kupy śniegu. Martwe drzewa. Bardzo stromo. Kiedy dobrze stanęłam na nogach metr przede mną pokazała się wygodna ścieżka- po prostu cud. Znikąd jej nie było widać. Zamieszała nam już tylko raz gubiąc się w rozlewiskach rzek. Topiąc w nurcie i rozmywając w wiosennym błocku. Potem jak gdyby nic znów zamieniła się niemalże w drogę doprowadzając nas przed nocą na kemping. Pusty oczywiście, jeszcze nieczynny, ale bogaty w drewno na opał i w wodę (było tam nawet źródło). Leżała tam też butla z gazem, pewnie sprzed zimy, bo zardzewiała- w sam raz dla nas.