Pireneje marzec 2012, Col Culaus, Val Cestrede

Jak zwykle w pięknym miejscu, mieliśmy zachwycający poranek.

Niemal żal było opuścić to wygodne schronisko :). Ślad który przyprowadził nas na górę szedł wyżej. Ze schroniskowej książki wynikało, że dzień czy dwa przed nami spały tu dwie osoby, odciski rakiet wcale nie były stare… po prostu zniszczyło je silne słońce.

Nie było widać kopczyków, więc poszliśmy  śladem, chociaż kluczył i niekoniecznie szedł w dobrą stronę. Dwójka naszych poprzedników chyba wchodziła na sąsiedni szczyt.

Nie byliśmy pewni i w końcu wróciliśmy do koryta potoku, tak jak pokazywała mapa. Wśród kamieni było kilka niewyraźnych kopczyków.

Wejście na przełęcz było jednoznaczne i proste. Stromy wydawał się tylko ostatni kawałek. Na stoku rysował się  nadtopiony ślad rakiet i sinusoida nakreślona przez narciarza.

Nie byłam pewna jak będzie więc założyłam raki, Jose z tego samego powodu został w rakietach.  Oboje wyciągnęliśmy na wierzch czekany.  Na samej górze pod cienką warstwą śniegu były zmrożone trawki i piarg. Czekan niewiele na to pomagał, w rakach szło mi się wygodnie i pewnie, wejście w rakietach, nawet uzbrojonych w dodatkowe zęby (Jose Antonio dokręcił swoim po dwie długie listwy) okazało się niezbyt bezpieczne i cokolwiek nerwowe.

Drugą stronę zamykał spory nawis, a w dół nie prowadził żaden ślad.

Kawałek zeszliśmy całkiem wygodnie w miękkim głębokim śniegu,

potem drogę przecięło nam lawinisko. Ażurowe bryły z lekka przeświecające lodowcowym błękitem zawalały cały bardzo stromy uskok. Szło się po tym powoli i bardzo niepewnie. Lawina musiała być świeża. Nie słyszeliśmy jej, wiec najprawdopodobniej zeszła poprzedniego popołudnia. Całe szczęście, że ślad naszych poprzedników nie przekroczył przełęczy. Byliby tu chyba w najmniej odpowiednim czasie.

Dalsze zejście było już łatwe. Długa, olśniewająco biała, rozgrzana jak piekarnik dolina z odległym widokiem. Zimowa mapa nakazywała iść prawym (ocienionym) zboczem. Bardzo szybko zrozumieliśmy dlaczego.

Lewą, wystawioną na południowe słońce stronę pokrywał pas świeżych lawinek. Jedne były małe, inne mogłyby zabić. Większość zatrzymywał dopiero przeciwległy stok.  W niektórych miejscach zbocze oczyściło się aż do gruntu, jednak w kilku żlebach wciąż wisiał roztapiający się w oczach śnieg.

Śnieg zmiękł,  czasem wpadaliśmy po pas, jednak aż do zamarzniętego jeziorka- Lac Cestrede szło nam nieźle.  Na brzegu stawku, nie wiadomo skąd pojawił się kilkudniowy ślad nart.  Trawersował stok i znikał za granią. Wierząc mapie zeszliśmy aż do miejsca gdzie strumień wypływa z jeziora.

Nie chcąc wchodzić na lód (chociaż najwyraźniej wytrzymał nawet lawinę) przebiliśmy się przez głęboki i kopny śnieg. Zapadaliśmy się nawet w rakietach.  Strumień spadał w przepaść pionowym wodospadem. Tu na pewno nie było zejścia. Lekko zdezorientowani, przecież byliśmy już prawie na dole, zaatakowaliśmy z kolei wysoko wycięty przez narciarza trawers, zastanawiając się czy nie zlecimy z nim do jeziora.  Było już kilka minut po drugiej. Śnieg zmienił się w kaszkę i  niemalże sam spływał.  Ślad skończył się wraz ze śniegiem. Na stromym płacie firnu był odciśnięty but.

Hmm… burza mózgów, pośpieszne studiowanie mapy, nawet uprzejma wymiana zdań…  W dole chyba rzeczywiście  rysowała się ścieżka. Widać było cienką linię błota chowającą się w niemal pionowy firn. Narciarz musiał być nadczłowiekiem.

-Może szedł tędy rano?… po jeszcze zmarzniętym? -zastanawiał się Jose Antonio, ale bez wielkiej  nadziei. Jasne było że z ciężkimi plecakami, po południu i nie znając zejścia,  my raczej  tędy nie zejdziemy.

Zrobiło się trochę nerwowo, ale nie poddaliśmy się. Było już za późno, żeby wracać do Refugio Russel.  Znów grzęznąc w miękkim śniegu przeszliśmy znajomym brzegiem jeziorka, zdjęliśmy rakiety żeby przejść przez rzeczkę i poszliśmy dalej trawersem poszukać jakiegoś zejścia z zaznaczonego na mapie i widocznego trochę pod śniegiem, starego akweduktu ciągnącego się po zboczu nad całą doliną i chyba sprowadzającego wodę do wielkiej elektrowni poniżej Gedre. Zaskakujące, ale kilkaset metrów dalej znaleźliśmy odchodzący w dół szlak. Wyraźna ścieżka oznakowana jednym  żółtym plackiem zeszła kilkadziesiąt metrów i zniknęła pod śniegiem. Już jej nie odnaleźliśmy.  Przez ponad godzinę babraliśmy się w gęstwinie wielkich bloków pełnych zarywających się co chwilą dziur. Ślizgaliśmy się po trawkach, kluczyliśmy wśród rododendronów. W końcu porzuciliśmy nadzieję na szlak, przeszliśmy trawersem przez oblepione miękkim śniegiem blokowisko i zeszliśmy wśród poprzerastanych jagodami piargów. Na balkonie, przy śluzie na zwężeniu potoku wyraźnie rysował się narciarski ślad.  Byliśmy zmęczeni, moje buty doszczętnie przemokły, z wolna zaczynał nas zasłaniać cień. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy nie podejść korytem rzeczki po paskudnie wywieszonym nawisie i nie przenocować w cabanie Cestrede, do której nie udało nam się dostać z góry, ale w końcu zdecydowaliśmy się zejść.  Nie mieliśmy aż takich zapasów jedzenia. Już dzisiejszej nocy mieliśmy zamiar dojść do gite na GR10 nad Gedre… wziąć prysznic, coś zjeść…takie tam mrzonki.

Zdołowani trzymaliśmy się śladu narciarza, chociaż prowadził lekko w górę, nie w dół. Za garbem, jak się okazało skałą przysypaną z jednej strony śniegiem, wyszliśmy na wąską i stromą, co jakiś czas zasypaną, a nawet ukrytą pod śniegiem ścieżynkę trawersująca bardzo strome zbocze. Czasami skałki  pod nami urywały się przechodziąc w pion. Na pocieszenie zobaczyliśmy na ścianie jeden znak- czerwony. Chwilkę dalej ścieżka zgubiła się w świeżym lawinisku. Niedawno musiało tu zejść całe zbocze. Jose Antonio dopatrzył się śladu kopczyka po drugiej stronie lawiny, ja postanowiłam iść prosto w dół. Szło mi bardzo powoli. Niejednorodne zlodowaciałe podłoże było upiornie strome, pod cienką warstwą nie wiadomo czego spływała woda. Na wszystko wylazł wieczorny cień. Żadne z nas nie robiło zdjęć.  Modliliśmy się, żeby dostać się  na dół.  Daleko pod nami majaczyły jakieś daszki. Mieliśmy nadzieję, że to cabany.  Jose zaszedł szybciej niż ja, widocznie druga strona była lepsza. Zadowolony zdjął raki i przeszedł kilka metrów po trawie… a potem pojechał. Uczesane po przejściu lawiny zbocze było śliskie jak igielit. Jechał powoli i zatrzymał się kilkanaście metrów niżej. Nie wstając ściągnął plecak i założył raki. Zeszliśmy kilkadziesiąt metrów po zlodowaciałej, bardzo stromej trawie. W rakach. Potem odkryliśmy że nie ma już ścieżki. Zginęła nie wiadomo kiedy. Pod nami piętrzył się kolejny, pionowy pas skał, a w dole kusiły oraz słabiej widoczne  cabany. Ściemniało się. Nad dalekimi górami  unosił się dym z wypalanych traw.

Miałam już dość, ale Jose wypatrzył inną ścieżkę. Zeszliśmy do niej i chociaż co chwila zawalał ją lód i śnieg, wisiały nawisy, zapadały się niewidoczne dziury, a śniegowe mosty nad potokami łamały, zeszliśmy z niemal całego uskoku, a potem ignorując dalszy szlak zjechaliśmy po płacie śniegu prosto w dół i podeszliśmy do widocznego z daleka domku.

Był zamknięty.

Bez gadania rozłożyliśmy nasze przenośne schronisko – płachtę NRC i worki biwakowe. Ugotowaliśmy nędzne resztki jedzenia, znów zużyliśmy go dwa razy więcej niż planowaliśmy i padliśmy okropnie zmęczeni. Wiało, byliśmy w lodowatej Francji, nie naszej słonecznej Hiszpanii, wcale nie zeszliśmy nisko (to było pewnie jakieś 1800m npm) … a jednak i tak było nam ciepło. Mieliśmy naprawdę dobry sprzęt. Nocowanie na dworze powoli wydawało się coraz bardziej normalne. Gwiazdy nad głową świeciły nieprawdopodobnie jaskrawo. Wiało i postawione obok śpiwora buty  wyschły na wiór. Może zawsze powinno się je wystawiać na wiatr?

Jedyną wadą tego noclegu, był ustawiony przez kogoś na piątą i chyba zapomniany w tym letniskowym domku budzik… trochę go było słychać nawet przez 4 kaptury :)

Rano zeszliśmy niżej i chociaż bardzo się staraliśmy, nie znaleźliśmy GR10, którym mieliśmy zamiar iść do Gavarnie.  Jedyny drogowskaz absurdalnie wskazywał dokładnie odwrotny kierunek. Musiał być przestawiony…

Kawałek GR-u znaleziony w lesie był niewiarygodnie trudny do pokonania. Niespodziewanie bo przecież to tylko las. Kopny, głęboki pełen korzeni, gałęzi i dziur śnieg. Kompletny brak oznakowania, mnóstwo nigdy nie wycinanych gałęzi. Jak często w Pirenejach, pozornie łatwe niskie ścieżki zupełnie nie dawały się zimą przejść.

Zniechęceni zeszliśmy do Gedre drogą. Niemal na całej długości pokrywał ją gruby śnieg i szliśmy sobie wygodnie w rakietach. Potem kawałek po asfaltowej szosie, a za ładną malutką wioseczką znaleźliśmy skrót. Starą obudowaną kamiennym murkiem drogę, jedną z tych które bardzo lubię.

Na dole było ciepło jak latem. W lesie kwitły przylaszczki i ciemierniki. Zupełnie inny świat :)

 

 

 

 

 

 

Share

Pireneje marzec 2012, Val Gaube, Val Jeret, Val Lutour

Cały wschodni stok poniżej Cabane Pinet pokrywały małe, świeże lawiniska. Lawinki spadały aż na brzeg jeziora i przecinały szlak prowadzący do górnej stacji kolejki. Na szczęście były małe. Idąc tam zimą rozsądniej jest przejść na drugą stronę jeziora. Teraz to nie miało znaczenia. Ogromna większość śniegu już spadła, a obdarte aż do gruntu  zbocza wyglądały  ponuro i groźnie.

Poniżej Lac de Gaube szlak zaczął szybko schodzić  i piękny widok na północną ścianę Vignemale ostatecznie znikł.

Ścieżka wiła się przez gęsty ośnieżony las, bardzo różny od  hiszpańskiej strony. Dopiero przed  Pont Espagne wyszliśmy z cienia.

Sam Pont Espagne, wysoko zawieszony, łukowaty kamienny most, zdecydowanie ginie w porównaniu z sąsiadującym z nim parkingiem, kolejką linową i restauracją o łudzącej nazwie schronisko, gdzie nikt nawet nie wiedział jak wejść na GR10. Ścieżka wciąż była pod śniegiem, w tym miejscu przybrudzonym i  zdeptanym rakietami. Na parking  podjeżdżały pierwsze samochody. Zaczął działać wyciąg …. i uciekliśmy stamtąd jak najszybciej. W Chalet du Cloth nie było nic do jedzenia. Ciekawi byliśmy jak będzie na drugim końcu Val Jeret.

Szlak, pomimo tego że oznakowany (doliną Jeret biegnie odcinek GR10) był zamknięty. Wejście zagrodzono, a wskazujący Cauterets drogowskaz był odwrócony. Przeleźliśmy przez płot i zaskoczeni przeczytaliśmy wszystko wyjaśniającą  informację: „Ścieżka niebezpieczna dozwolona tylko dla doświadczonych górołazów” (tu nasze polskie, niezgrabne słowo turysta zupełnie nie pasuje:)) .

Co niebezpiecznego było w tym miejscu nadal nie wiemy. Dolina Jeret to wąwóz pełen wodospadów, ale ścieżka jest dość szeroka i wygodnie poprowadzona. Na drugim końcu powieszono informację: „Uwaga lawiny”. To zabrzmiało bardziej logiczne, ale co właściwie mieliby z lawinami zrobić doświadczeni górołazi nadal pozostaje zagadką.  Lawiniska rzeczywiście przecinały ścieżkę w kilku miejscach. Idąc przez las, do tego bardzo nisko położony można było zapomnieć o niebezpieczeństwie. Jednak takie miejsca się  zdarzają. Stok przecinało mnóstwo stromych żlebów, a ponad lasem były przecież wysokie góry.

Śnieg skończył się dopiero na końcu doliny. Malownicza rzeka rozszerzyła się w paśmie pięknych wodospadów… które jednak niespodziewanie zaczęły intensywnie cuchnąć jajkami. Dopiero na dole przeczytaliśmy wyjaśnienie. Odór powodowały naturalne siarkowe źródła. Nad wodospadami stał budynek Centrum Reumatologii, a po drugiej stronie rzeki,  sklepy z pamiątkami i bar. Kupiliśmy wszystkie możliwe jadalne pamiątki (z wyjątkiem pasztetu z gęsich wątróbek, pomijając cenę, nie mieliśmy otwieracza do puszek), zjedliśmy coś w barze, ja nawet zdążyłam umyć włosy i obładowani zapasem sera i domowej roboty landrynek ruszyliśmy do góry Doliną Lutour.

Na dole panowała piękna wiosna. Kwitły leszczyny, w lasku pojawiały się już fiołki.

Droga prowadząca drugą stroną potoku była zasypana i widzieliśmy na niej grupki spacerowiczów w rakietach. Minęła nas też spora grupa Francuzów z plecakami.  Szli z góry i byłam bardzo ciekawa którędy przeszli. Dolinę zalewało słoneczne ciepło.  Ziemia rozmiękła, po stokach spływały setki strumyczków. Rozebrałam się aż do samej wełny :)

Ścieżka wznosiła się łagodnie. Koło czwartej założyliśmy rakiety zaraz potem dosięgnął nas cień.

Koło piątej doszliśmy do miejsca gdzie szlak się rozdzielał. Droga do Refuge Estom była wydeptana, ale na odchodzącej w bok ścieżce do Refuge Russel był tylko bardzo stary pojedynczy ślad. Zakopany niemal po same napisy drogowskaz pokazywał Refuge Russel 1,5 godziny.

Zimą trudno liczyć na wyrobienie się w letnim czasie. O siódmej robiło się już ciemno. Zostały niecałe dwie godziny. Zaczęliśmy się bardzo śpieszyć. Niewidoczna i mocno zasypana ścieżka wspinała się zygzakiem po bardzo stromym zboczu. Miękki śnieg na zawieszonych nad urwiskiem trawersach co chwilę łamał się i zapadał. Próbowaliśmy iść w rakach, rakietach i w butach… Kilkakrotnie gubiliśmy szlak.  Wyżej na otwartej polanie, zerwał się wiatr. Stary ślad, który dotąd ułatwiał nam znalezienie drogi zawiało i już w ostatniej chwili przed zmrokiem wypatrzyliśmy kopczyk na samym skraju lasu. Tam gdzie byśmy się najmniej spodziewali. Do schroniska było stamtąd z 10 minut. Tyle, żeby złapać ostatni słoneczny blask na szczytach gór.

Chwilę później zrobiło się ciemno. Nie znaleźliśmy wody. Być może strumień zasypało. Wrzuciliśmy do skrzynki po 3 Euro (tyle kosztuje nocleg) i rozpaliliśmy ogień. W wielkim garze bardzo szybko topił się śnieg, działały baterie słoneczne, mieliśmy światło.
Na stryszku, również zaopatrzonym w jarzeniówki, położono dwa rzędy dobrych materacy. To samoobsługowe klubowe schronisko oferowało prawdziwy luksus,

do tego z takim pięknym widokiem!

Żałowałam, że spiesząc się na podejściu nie sfotografowałam pogrążających się powoli w mroku gór. Bardzo długo, niemal aż do  końca ścieżki słońce pięknie oświetlało sam czubek grani, a urwiste ośnieżone doliny ginęły w mroku.

To Vignemale o świcie. Jej wierzchołek przewyższa okoliczne szczyty o kilkaset metrów i tam słońce pojawia się najwcześniej. Poniżej widać ocienioną  grań- najprawdopodobniej to odradzana nam Col d’ Arraile. Nie wygląda wcale najgorzej! …Może sprawdzimy następnym razem :)

Share
Translate »