Pireneje grudzień – zimowy biwak

W zapadającym zmierzchu wdrapaliśmy się na grań za wcześnie. Zobaczyliśmy jezioro, ale nie znaleźliśmy zejścia. Nie było rady trzeba był znów zejść, minąć kolejne zamarznięte jeziorko, już dawno zgubiliśmy się w ich układzie na mapie, podejść na próg i mieć nadzieję, że to już przełęcz. Było zbyt ciemno, żeby być czegokolwiek pewnym. Jose wyszedł wcześniej, bo ja zamarudziłam na poprzedniej przełączce, mając nadzieję, że da się tam jakoś zejść. Kiedy go dogoniłam mruknął, że znalazł ludzki ślad ale mu zginął…

W ciemnościach niewiele już było widać. Wydawało nam się, że póki widzimy cokolwiek powinniśmy postarać się jak najniżej zejść.  Wielkie bloki na pewno zejściem nie były, dziury poprzykrywał śnieg, na szczęście nocą zmarzł i był bardzo twardy. Złaziliśmy po skomplikowanej stromiźnie na łeb na szyję, niejednokrotnie zeskakując na jakiś nieznany nam przecież śnieżny most. Nie załamał się ani jeden kawałek.  Żadne z nas się nie pośliznęło i nie wywróciło. Żleb wypłaszczył się przy zamarzniętym stawku (prawie kałuży), a potem wpadł w wąski i stromy uskok. W świetle gwiazd zobaczyliśmy kozi czy sarni trop. Szedł trawersem do góry omijając kanion. Poszliśmy śladem. Prowadził do niewielkiego lasku na żebrze grani. Za laskiem stok opadał i udało nam się dość sprawnie zejść. Jezioro otaczało kamienne rumowisko pełne wielkich szczelin i dziur. Wzszedł księżyc i chociaż był dopiero nów, śnieg odbijał światło i  zrobiło się wystarczająco jasno, żeby iść.  W ciągu godziny udało nam się przejść tylko kilkusetmetrowy trawers. Skały były zalodzone i każdy krok wymagał czasu i koncentracji. Próbowaliśmy iść kilkadziesiąt metrów powyżej jeziora, ale zbocze zrobiło się strome i w końcu zeszliśmy niżej.  Gdzieś po siódmej drogę przeciął nam lity lód- zmarznięty, szeroki na kilka metrów strumyczek. Próbowaliśmy podejść wyżej i jakoś to wszystko ominąć, ale nie daliśmy rady. Oblodzone skały pokrywał świeży śnieg. Pod nami straszyło niezamarznięte jeszcze jezioro. Schronisko powinno być tuż tuż, może mniej niż 20 minut, ale tędy chyba nie dało się przejść. Poszliśmy prawą stroną jeziora, zgodnie z mapą, ale drugi, zimą znacznie mniej zaśnieżony brzeg wydawał się znacznie łatwiejszy. Żałowałam, że nie poszliśmy w drugą stronę, teraz było już  za późno, żeby zawracać. Złomowisko oblodzonych bloków nie było ani bezpieczne, ani miłe. Szczerze mówiąc mieliśmy już tego dość. Byliśmy zmęczeni, była już noc.

Nie zabraliśmy namiotu, ale Jose pomimo moich protestów (że ciężko) dopakował swój worek biwakowy. Trochę padało, jednym w miarę nadającym się na biwak miejscem była kępa drzewek wysoko na zboczu.  Podeszliśmy łukiem omijając zalodzony żleb.  Żaden z wielkich kamieni nie nadawał się na kolibę, ale pod gęstymi gałęziami sosen było sucho i jeszcze nie dotarł tam śnieg. W zagłębieniu wśród rododendronów niemal nie wiało, wcale jeśli się leżało płasko przy ziemi. Spięliśmy zamkami nasze przeciwdeszczowe garbate płaszcze, wyszedł „namiot” zasłaniający nogi. Zapakowaliśmy plecaki (prawie puste po wyjęciu karimat, puchowych kurtek i śpiworów) w śmieciowe worki, a sami ubrani we wszystkie ciuchy z trudem wbiliśmy się w niezbyt przestronny biwakowy worek Jose. Na szczęście się dało, chociaż nie zapiął się  kaptur i nocą trochę nam zacinało śniegiem w twarz. Nie było zimno. Byliśmy w kurtkach puchowych. Dobrze się tam wyspałam. Jedną z rzeczy, które sobie w najbliższym czasie kupię na pewno będzie worek biwakowy.

Mieliśmy sporo szczęścia. Osłaniały nas drzewa,  a padało tylko trochę. Mieliśmy wodę, mnóstwo jedzenia i gaz. Już siedząc w śpiworach, żeby się nie wychładzać ugotowaliśmy całkiem normalny posiłek. Herbata pita w tej niezwykłej scenerii wydawała się znacznie lepsza niż w domu. Byliśmy na jakichś 2200 m npm…. całkiem fajnie :)

Obudziłam się chwilę przed świtem. Nawet gdybyśmy wybierali miejsce ze względu na poranny widok, trudno byłoby o lepsze.

Światło oświetlające Estany Airoto miało tak jadowicie pomarańczowy kolor, że teraz trudno uwierzyć, że zdjęcia są prawdziwe.

Na moim aparacie ( film) wyglądało to mniej więcej tak:

Błysk trwał jakieś 20 minut.

Słońce oświetliło na chwilkę wierzchołki gór. Zdążyliśmy tylko ugotować jedzenie i zjeść.

Potem kolorowe światło zgasło, słońce schowało się za chmury i zaczął się grudniowy, szary dzień.

Z daleka widzieliśmy czerwony dach schroniska, ale nie poszliśmy tam. Nie było po drodze. Z miejsca gdzie nocowaliśmy podeszliśmy wprost do góry trafiając chyba na prawdziwy letni szlak. Być może właśnie tam zniknął tajemniczy ślad. Nie spotkaliśmy go, ale dość łatwym zboczem doszliśmy do miejsca w którym szlak mijał przełęcz. Ten fragment HRP nie jest oznakowany, a nawet jeśli ktoś postawił tam jakiś kopczyk, teraz najprawdopodobniej przykrywałby go śnieg. Droga nie idzie dokładnie tak jak na mapie. Idzie wyżej, bliżej centralnej części jeziora. Nie prosto w dół, ale w prawo od razu z góry w kierunku schronu- to na wypadek gdyby ktokolwiek z Was tam był. Trudne orientacyjnie miejsce, ale zupełnie łatwy szlak.

Byłam w tej okolicy już dwa razy, oba błądziłam, w obu przypadkach było ciekawie. Nie żałuję. Tak naprawdę, to lubię biwaki pod chmurką, nie sądziłam tylko, że okażą się równie fajne zimą.

 

 

Share

Pireneje grudzień -dzikość

Wyjeżdżając długo się zastanawiałam co wolę- dzikie, bezludne miejsca, które chyba kocham w Pirenejach najbardziej, czy znane i uczęszczane szlaki wiodące przez najpiękniejsze pirenejskie krajobrazy.

Ten wyjazd sam mi się podzielił  na dwie części- przez pierwsze 4 dni byłam z kumplem, potem sama. Mając  możliwość, zdecydowałam się wybrać oba rozwiązania- niezbyt bezpieczną w warunkach zimowych dzikość- przez pierwsze dni, a potem znane miejsca z nadzieją, że będą w nich jacyś ludzie.

Te pierwsze dni miały być najtrudniejsze. Prognoza pogody pokazywała deszcz, ale przed samym wyjazdem na deszczowych chmurkach serwisów meteorologicznych pojawiły się też słoneczka. Czyli nie najgorzej…

Przyleciałam do Barcelony przed południem, ale połączenia w rejon Esterri d’Aneu są słabe. Zimą jeździ mniej autobusów, poranny już mi uciekł, a wieczorny docierał do Esterri nocą.  Ostatecznie umówiłam się z Jose Antonio w Leridzie. Przy okazji rozgryźliśmy z grubsza katalońskie koleje. Linie regionalne i Catalonian Express (wbrew pozorom raczej powolny pociąg) są tanie. Bilety kosztują nawet mniej niż autobus. Kilkanaście Euro. Inne linie są drogie i bardzo drogie.

Tego dnia już nie wyszliśmy w góry. Zimą bardzo szybko zapada zmrok. Nasz biwak w samochodzie, na pustym parkingu w Sopre- malutkiej miejscowości przy drodze Esterri- Port de Bonaqua, nikomu chyba nie przeszkadzał. Rano poszliśmy w kierunku schronu Airoto nieznanym mi, ale o dziwo (wbrew mapie) oznakowanym szlakiem podchodzącym doliną wzdłuż potoku z opuszczonej wioseczki Areu. Jedyny chyba mieszkaniec Sopre, który rano przyszedł z nami pogadać stanowczo odradzał ta drogę.

– Zabłądzicie, mówił, już niejednego stamtąd zabierał helikopter… mińcie Areu, i idźcie dalej do Isil, dopiero stamtąd jest dobra droga do Airoto…

Wiedziałam, że tamta droga jest dobra, jest też ładna. Pamiętałam ja z lata. Nie była oznakowana, ale poprowadzono ją  logicznie i pewnie nawet pod śniegiem byłaby do odnalezienia…tylko, że już ją znam, a tu czekała jeszcze jedna, nieznana. Świeciło słońce, było ciepło i ładnie, chmury zasłaniały szczyty i na dole trudno się było domyślić jak wysoko w górach jest śnieg.

Areu okazało się opuszczoną, kamienną ruiną. W dość dobrym stanie jest tylko kościółek, w którym, gdyby kogoś dopadła potrzeba, można by dość wygodnie spać. Wnętrze wygląda jak zwykły pirenejski schron.

Droga z Sopre do Areu wiedzie wąskimi półkami przez skaliste zbocze i pomimo tego, że jest bardzo nisko, nie dałaby się przejść gdyby leżał tam śnieg. Te niskie ścieżki są świetnie oznakowane, chociaż chyba niezbyt często używane. Mają swój urok, to stare, pewnie ponad tysiącletnie drogi łączące osady i pola. Ja je lubię.

Za Areu żółto oznakowany szlak skręcił w górę i kontynuował wędrówkę inną starą drogą, dnem osłoniętej od wiatru,  słonecznej dolinki. Było bardzo ciepło.

Bezlistne, ale jak zwykle zielone żarnowce doskonale imitowały letnią zieleń, na stokach pasły się stadka owiec i koni. Z nieba lał się prawdziwy żar.

Podchodziliśmy tylko w wełnianych koszulkach, ze zdziwieniem przyglądając się coraz to bardziej licznym zamarzniętym stawkom i wodospadom.

Zimno zrobiło się dopiero po drugiej. Zachmurzyło się, wyszliśmy na odkryty płaskowyż gdzie mocno wiało. Chwilami padał drobny śnieg.

Minęliśmy pierwsze, zaznaczone na mapie, niezamarznięte jeszcze jeziorko. Wyżej wciąż nieźle oznaczony (na żółto) szlak poszedł inaczej niż ścieżka na mapie. Kierując się znakami przeszliśmy po przeciwnym niż trzeba było brzegu stawu (w skalnym rumowisku nie było widać ani śladu tamtej ścieżki) i minęliśmy kolejne wielkie jezioro. Powierzchnię idealnie przezroczystego lodu pokrywały ogromne lodowe kwiaty, a trawy i kwiaty na brzegu porastała piękna, iglasta szadź. Czysta magia.

Kawałek powyżej jeziora żółty szlak odszedł w górę w lewo w kierunku Port de Bonaqua. Wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, to „skrzyżowanie” z jednym z najbardziej bezludnych odcinków HRP. Kiedyś się tu zgubiłam latem. Nie mogłam sobie w żaden sposób przypomnieć tych miejsc. Wtedy błądząc po podobnych do siebie zboczach i graniach zeszłam niechcący do Isil i potem podeszłam tamtą najwygodniejszą drogą. Tą dolinę musiałam jakoś ominąć. Nie pamiętałam jej.

Oznakowanie znikło i długo szliśmy po skalnych rumowiskach, niemal suchym korytem strumienia, kierując się wyłącznie intuicją i kompasem. Po drodze spotkaliśmy  jeden samotny kopczyk. Poprawiłam kamień wypatrując dalszych oznaczeń, ale niestety dalej nie było już nic.

Wyżej weszliśmy w cienki śnieg i większość szczegółów zaczęła wyglądać dokładnie tak samo. Jedynym wciąż rozpoznawalnym punktem był Tuc de Marinamba na wprost i ciemny, ukryty częściowo w chmurach kontur grani oddzielającej naszą dolinę od tej, która schodziła do Isil. Za granią, powinno być duże jezioro. Nad nim, po drugiej stronie leżał znany mi z lata wygodny schron.  Było już po czwartej i chociaż do zmroku została jeszcze godzina, przy tak dużym zachmurzeniu zrobiło się naprawdę ciemno. Ubraliśmy się niemal we wszystkie ciuchy. Do schronu według mapy powinny prowadzić dwie drogi. Jedna na wprost przez grań, z ostrym zejściem po drugiej stronie i druga przez przełęcz na końcu grani schodząca wzdłuż potoku na przeciwległy koniec jeziora.

Na grani siedziała chmura, wiec zdecydowaliśmy się iść przez przełęcz.  Podeszliśmy kawałek próbując rozpoznać na mapie małe zmarznięte jeziorko, potem znów wspięliśmy się na wyższe piętro, gubiąc się ostatecznie w plątaninie zasypanych już śniegiem stawów, zupełnie nie pasujących do obrazu z mapy. Zapadał zmierzch, wokół nas był tylko dosyć już głęboki śnieg i jasna sylwetka Tuc de Marinamba z obciętym przez chmurę wierzchołkiem na tle granatowego nieba.

Nie wiedzieliśmy jak jeszcze daleko do schronu, nie mieliśmy namiotu. Biegliśmy najszybciej jak się tylko dało. Niemal czuliśmy jak ta piękna i wymarzona przeze mnie dzikość się z nas naśmiewa…

Share
Translate »