Pireneje zimą

Ten tekst ukazał się w zeszłym roku w Magazynie Górskim, znalazłam go teraz porządkując komputer. Idzie zima, więc ….będzie jak znalazł :)

Góry zimą, nie narty i ośrodki pełne ludzi, ale prawdziwa, długa, górska włóczęga. Marzyłam o tym od lat. Wiele razy chodziłam w góry wiosną, zwykle w  kwietniu i w maju. Czasem w październiku, a zdarzało się i w listopadzie. Prawdziwą zimą, w wybrałam się w lutym 2010 pierwszy raz.

Przez całe lata nikt ze znajomych nie chciał ze mną iść, a bałam się być zimą sama. Tym razem udało mi się. Umówiłam się z kolegą. Zdecydowaliśmy się na Pireneje, są trochę cieplejsze od Alp. Niestety zima 2010 okazała się bardzo surowa. Nocny pociąg z Paryża, z powodu zasypanych torów, utknął jakieś 30 km przed Luchon. Z opóźnieniem dotarłam na stację autobusem i tego dnia było już za późno, żeby wyjść. Pokręciliśmy się trochę w rakietach po lesie i przespaliśmy noc w otwartej cały rok Honerii.

W schronisku było zimno, kominek ogrzewał tylko jadalnię, na szczęście w prysznicu była  gorąca woda i działał malutki kaloryfer w łazience. Oprócz nas nie było tam nikogo. Nocą padało i następnego dnia był 5 stopień zagrożenia lawinowego. Aleix- właściciel schroniska stanowczo odradził nam wyjście w góry. Wyszliśmy bez plecaków na jeden dzień i  nie udało nam się nawet dotrzeć do niedalekiego jeziora Cumedan. Wyjście na odkryty teren okazało się niemożliwe, zbocza były poryte świeżymi lawiniskami i bardzo wiało. Nie spieszyliśmy się i wróciliśmy do Honerii dopiero o zmroku. Aleix był zły. -Gdzie wy łazicie kto was potem będzie po nocy szukał? -zrzędził.

Następnego dnia w końcu pokazało się słońce. Pełni nadziei wyszliśmy z całym ekwipunkiem. Namiot, jedzenie, zapas gazu, czekany, raki. Plecaki były znacznie cięższe niż latem. Rakiety zapadały się w świeży puch i tempo było raczej mizerne. Do południa udało nam się podejść jakieś 800 metrów. Łatwa w lecia trasa, zimą znikała w plątaninie zasypanych śniegiem krzaków. Wyszliśmy na halę, myśląc, że tam będzie łatwiej. Ścieżka wspinała się powoli długim trawersem poniżej skał. Z góry co chwila sypał się śnieg, całe zbocze było poprzecinane śladami świeżych lawinek. Po stoku samodzielnie staczały się śnieżne kulki, znacząc na śniegu długie kreski. Nie byliśmy tym zachwyceni. Wygadało na to, że całe zbocze czeka na dogodną chwilę, żeby spaść. Przy dużym lawiniastym  żlebie poniżej Bedredy Jose zdecydował, że wracamy.  Nie znałam tej trasy. Powyżej był jeszcze jeden wielki żleb i idąc w górę po południu, kiedy zwykle spada najwięcej lawin  bylibyśmy przez klika godzin w bardzo niebezpiecznym terenie. Zwłaszcza, że zrobiło się ciepło. Śnieg topniał i robił się ciężki. Byliśmy tylko w powerstretchowych koszulkach, potwornie ciężkie plecaki powodowały, że poruszaliśmy się strasznie powoli. Z żalem zeszliśmy przez las  ignorując jego niewątpliwą urodę. Mieliśmy jeszcze jeden poważny powód, żeby zejść. Pies Aleixa- Tuc dogonił nas koło południa i za żadne skarby nie chciał wrócić sam.

Nie mogliśmy go zabrać. Pomijając fakt, że wyżej mogło być zbyt trudno, nie mieliśmy tak dużo jedzenia.

Aleix bardzo się ucieszył, że  wracamy.  Ja byłam rozczarowana, miałam dosyć drapania się pod górę przez krzaki i zaczynałam wątpić czy kilkudniowa wędrówka z noclegami w schronach w ogóle może się udać. Jose i Aleix posiedzieli chwilę przy mapach i następnego ranka wyszliśmy jeszcze raz do Liat, tym razem przez Coma d’Arba. Byliśmy mądrzejsi. Wyrzuciliśmy z plecaków wszystko co się tylko dało. W schronisku został namiot, trochę jedzenia i nawet zapasowy gaz. Poza tym co miałam na sobie, zabrałam tylko kurtkę puchową, dodatkowy komplet powerstretchu na czarną godzinę i ulubiony beret.

Teraz było lepiej, podejście częściowo skryte w cieniu poszło nam bardzo szybko. Śnieg na hali wydawał się bardziej stabilny, a w każdym razie sam z siebie nie spadał. Wyżej w odkrytym szerokim  żlebie zrobiło się bardzo zimno. Koło szóstej wyszliśmy na płaskowyż. W ciepłym świetle zachodzącego słońca udało nam się jeszcze wypatrzyć na przeciwległym zboczu ruiny kopalni i malutki trójkącik schroniska Liat.

Zamarznięte jezioro przekroczyliśmy w niebieskiej poświacie zmierzchu. Do schronu udało nam się dotrzeć po 3 godzinach. Nawet latem trudno się tam połapać.  W pofalowanym terenie nie ma żadnych punktów orientacyjnych, prócz szlaku, teraz ukrytego pod kilkoma metrami śniegu.

Nocą temperatura spadła poniżej -20.  Wiało  tak, że niemal odmroziłam policzki. Kilkakrotnie wyszliśmy na lód i trzeba było po ciemku zakładać raki. Udało nam się bezpiecznie obejść wszystkie zasypane stare szyby, w które niestety można łatwo wpaść (są niezabezpieczone). W końcu chodzenie gęstym zygzakiem przyniosło efekt. Kolejna czarna  plama w ciemności okazała się schronem. Dwumetrowe zaspy otulały schronisko z 3 stron,  na szczęście na frontowej ścianie śnieg był wywiany. Drzwi otworzyły się  bez problemu, ale wnętrze szałasu zaskoczyło nas. Na podłodze leżała metrowa zaspa, śnieg leżał na łóżkach i stole. Nie było wyboru, zabraliśmy się  za szufle i miotły, i po jakimś czasie w środku zrobiło się miejsce i dla nas. Zostawiliśmy w spokoju śnieg zalegający stryszek.  Przy tej temperaturze nie było ryzyka, że się stopi i zacznie kapać. Rozpaliliśmy ogień, Liat ma wielki stalowy kominek, jednak niewiele nam to dało, drewna wystarczyło na chwilę. Sterta, którą sami zostawiliśmy w kącie w październiku została już przez kogoś spalona. Zmarznięte drewno nie bardzo chciało się zapalić, nie mając wyboru wykorzystaliśmy na rozpałkę porzucone tu plastikowe butelki. Przesunęłam swoje łóżko do ognia w nadziei na trochę ciepła. Spałam w kurtce puchowej i czapce, nie zdjęłam z siebie żadnych rzeczy, włożyłam nawet drugie legginsy. Goreteksem okryłam się po wierzchu. Zostawione obok ognia buty zamarzły nocą i rano trudno było je włożyć. Niewielki komfort, ale wyspałam się i było mi ciepło.

Rano odkryliśmy oczywistą prawdę : w żaden sposób nie da się dostać do wody ukrytej pod kilkoma metrami zasp. Z żalem zabraliśmy się go gotowania śniegu.

Zdobycie wody na dużych wysokościach okazało się jednym z poważniejszych zimowych problemów. Topienie ze zmrożonego do -20 stopni śniegu pochłaniało bardzo dużo energii. Na trasie nie było gdzie nabrać wody, ta w plecaku zamarzała już po chwili, a nie w każdym miejscu dało się stanąć i stopić śnieg. W zasadzie to wody brakowało nam najbardziej.

Koło południa pogoda zaczęła się psuć. Zamiast do Urets jak planowaliśmy postanowiliśmy przejść do francuskiego schroniska Etang Arraing. Klubowe schronisko powinno mieć salę zimową, być może byłaby nocą cieplejsza niż schrony, a w każdym razie raczej nie należało się w niej spodziewać zasp.

Pomimo tego, że byliśmy wysoko i podejście poszło nam łatwo, pogubiliśmy się poniżej przełęczy Port Albi.  Zamiast łatwego, latem trawiastego wejścia wbiliśmy się w skałki i bardzo stromy stok.  Próba skrócenia drogi skończyła się kilkugodzinną, przerywaną zmienianiem raków na rakiety i z powrotem walką z lodem i kopnym  śniegiem. Trudno było się zorientować w terenie. Na szczęście po francuskiej stronie, na końcu płaskiego siodła stał ogromny, z daleka widoczny kopczyk . Intuicyjna jak nam się wydawało droga wprowadzała na manowce- wprost na skalne urwisko. Prawdziwe zejście też nie wyglądało najlepiej.  Nawet z kopczykiem trudno było uwierzyć, że właśnie tą wylizaną przez wiatr stromizną trzeba będzie teraz zejść. Na szczęście bardzo stromy żleb był zalodzony tylko na  górze, niżej robiło się dużo łatwiej.

Poniżej przełęczy mapa nakazywała skręcić w lewo, przy brzegu niewielkiego jeziorka. W całej okolicy nie widać było ani jednego płaskiego kawałka, który wyglądałby na staw. Zaspy zupełnie zmieniły topografię terenu. Nie znaleźliśmy stawu i w rezultacie poszliśmy źle.

Minęliśmy ukrytą w chmurze Col d’ Aranig  i nie widząc innej możliwości zeszliśmy wzdłuż słupów  z prądem do widocznych z góry ruin jakiejś opuszczonej kopalni.  Nie umieliśmy umiejscowić ich na mapie, jednak kojarzyły się z cywilizacją,  a na słupach widać było namalowany nieproporcjonalnie nisko, biało- czerwony znak GR-u. Szlak budził złudne przekonanie, że to dobra droga.

Wiało mocno i zaczynało się ściemniać.  Obeszliśmy budynki kopalni w poszukiwaniu miejsca gdzie udałoby się przenocować. Jedyny domek z niezarwanym dachem okazał się zamknięty na klucz i już zniechęceni zdecydowaliśmy się na nocne zejście do Eyne, kiedy z zaspy za zakrętem wyłonił się kawałek ściany z fragmentem zasypanych drzwi. Odkopaliśmy je trochę chcąc przeczytać wyblakły napis. Na drzwiach było napisane Refugio. Chyba byliśmy znacznie niżej niż myślałam.

Zabraliśmy się z zapałem do odkopywania niemal całkowicie zakrytych zmrożonym śniegiem drzwi. Czekany doskonale sprawdziły się jako łomy, jednak to nie zaspa okazała się głównym problemem, Metalowe drzwi zamarzły i pod wpływem mrozu odkształciły się tak mocno, że nawet nie chciały drgnąć. Nie mogliśmy ich ruszyć. Na szczęście otwierały się do wewnątrz i puściły pod wpływem wielokrotnego skakania na nie całym ciałem połączonego z jednoczesnym podważaniem czekanem. Jedna osoba w żaden sposób nie dałaby sobie z nimi rady.

Zrobiło się już ciemnio kiedy w końcu udało nam się dostać do środka. Na podłodze zamiast śniegu straszyło nieskazitelnie gładkie lodowisko. Drewna nie było, a pozostawione przez poprzedników śmieci nie chciały się palić. Zasnęłam we wszystkich ubraniach tym razem roztropnie wkładając buty pod głowę. Gotowaliśmy oszczędnie, martwiąc się o gaz. Przez niedomknięte drzwi wsypywał nam się do środka śnieg. Wypaczone  przez mróz skrzydło nie chciało ponownie wbić się we framugę i pomimo tego, że bardzo się staraliśmy, pozostała dość duża szczelina. Rano zastawiliśmy ją jak mogliśmy materacem i związaliśmy skobel sznurkiem nie chcąc dopuścić do tego, żeby w środku powstała zaspa jak w Liat. Mam nadzieję, że na wiosnę drzwi wróciły do swojego normalnego kształtu i zaczęły działać.

Rano padał śnieg i była gęsta mgła. Zdecydowaliśmy się zapomnieć o zagubionej drodze do Etang Araing. Poszliśmy w dół mając nadzieję, że po południu pogoda się poprawi i uda nam się jeszcze przed nocą podejść do Urets. Brzmi  to łatwo, kiedy się o tym  pisze. W rzeczywistości przez trzy, czy cztery godziny penetrowaliśmy uskok, na którym stoi kopalnia walcząc z oblepiającym nas mokrym śniegiem i mgłą. Nie było widać, którędy zejść i  wielokrotnie przekopywaliśmy się przez zaspy w górę i w dół, szukając drogi.

Było ciepło. Na dole z przyjemnością ugotowaliśmy obiad ciesząc się obfitością wody w rzeczce. Wciąż padał mokry, ciężki śnieg. Z żalem minęliśmy drogowskaz Urets 4 godziny zdając sobie sprawę, że to za daleko i w tych warunkach nie uda nam się już podejść tam przed nocą. Schron stoi  w wysokim wąskim kotle na bardzo stromym zboczu. Niezbyt bezpieczne miejsce w lawiniastą pogodę.

Nie mając wielkiego wyboru zeszliśmy do Eyne. Okazało się, że zaznaczona na mapie gite działa także zimą. Na otwartych drzwiach wisiała kartka “informacja w ostatnim domu na górce”. Prysznic, łóżka i dużo drewna do kominka za 15 Euro od osoby wydało nam się bardzo korzystną ofertą.

Miałam zamiar zadzwonić do Honerii i powiedzieć, że zmieniliśmy plany i nie idziemy do Urets, ale nie było sieci, a budka telefoniczna wymagała francuskiej karty, albo żetonów.

Udało nam się jeszcze przed nocą zejść do sklepu w Sentein i dokupić trochę brakującego jedzenia. O żetonach oczywiście zapomnieliśmy

Skoro świt, wyspani i wymyci wyruszyliśmy GR10 w kierunku Etang Araing. Początkowo szlak był znakowany i przy stosunkowo niskim śniegu widać było nawet ścieżkę.

Wyżej znaki zniknęły pod zaspami i zaczęliśmy błądzić. Z pomocą przyszedł nam znajomy widok słupów, choć tak naprawdę ten widok nas trochę zaskoczył. Dopiero w tym momencie umiejscowiliśmy na mapie naszą wczorajszą drogę.

Słupy jak już wiedzieliśmy przecinały GR10 w okolicach schroniska Verhantor. Trawersy po bardzo stromym, potencjalnie lawiniastym zboczu nie były łatwe. Puszysty i sypki śnieg pokrywała twarda zmrożona skorupka szreni. Często się łamała i nawet w rakietach zapadaliśmy się głęboko. Trochę kluczyliśmy. Pewniej poczuliśmy się przy znajomym już schronie.

Podejście wzdłuż słupów tym razem bez chmur i mgły, poszło nam znacznie łatwiej, pomimo lodowatego wiatru zbijającego z nóg. Zrobiło się bardzo zimno. Przed przełęczą wisiał ogromny, zlodowaciały i bardzo stromy nawis. Z trudem wdrapaliśmy się na col d’ Araing. Wyszliśmy na grań w samą porę, żeby zobaczyć przepiękny zachód słońca.

Niestety schodziliśmy już po ciemku, nie raz ześlizgując się po niewidocznym pod świeżym śniegiem lodzie. Gdyby nie słupy najwyraźniej prowadzące do schroniska, znalezienie drogi byłoby niemożliwe. W gęstniejącej ciemności udało nam się jakoś zejść do krawędzi stromego brzegu jeziora. Wiedzieliśmy, że schronisko jest po drugiej stronie, ale to wcale nie było blisko. Na szczęście próbując znaleźć  drogę  trafiliśmy na niezaznaczoną na mapie cabanę. Leży na GR i jest na niej namalowany biało czerwony znak. Jak widać intuicyjnie poszliśmy tak jak trzeba. Mieliśmy już dość chodzenia po nocy i postanowiliśmy zostać. W schronie była odrobina drewna, udało nam się nawet roztopić na ogniu garnek śniegu. Uzyskaną w ten sposób wodę schowałam na noc do śpiwora wiedząc, że inaczej zamarznie. To była stosunkowo ciepła noc. Rano okazało się, że spadło kilkadziesiąt centymetrów śniegu i dalej pada. We mgle widoczność ograniczyła się do kilku metrów, a kiedy podeszliśmy wyżej spadła niemal do zera. Schronisko Etang Arraing odnaleźliśmy tylko dzięki słupom. Wprawdzie we mgle nie było widać kolejnych, ale niewyraźne cienie dwóch słupów pojawiały się w połowie odcinka pomiędzy nimi. Słupy stały mniej więcej w linii prostej i w końcu doprowadziły nas do tamy. Schronisko było zasypane razem z dachem. Częściowo odkryty był tylko front. W sali zimowej nie było radia, co nas zdziwiło  w Hiszpanii nawet bezpłatne schrony je mają, za to była zaskakująca w Pirenejach kasetka na pieniądze. “Nocleg w sali zimowej 6 Euro”… cóż trochę rozczarowani spróbowaliśmy odnaleźć dalszą drogę we mgle.

Mieliśmy zamiar iść GR 10 i wieczorem zejść do drogi niedaleko hiszpańskiej granicy, ale w taką pogodę przejście przez nieznaną nam przełęcz wydawało się niemożliwe. Nie wiedzieliśmy jakie jest zagrożenie lawinowe, nie było telefonicznej sieci. Przeraźliwie wiało. Wiatr ciął po oczach dobrze zmrożonym śniegiem. Widoczność nie przekraczała metra. Wszystko wokół było jednolicie białe, powodując wrażenie, że jesteśmy ślepi. Mieliśmy dwie opcje: zostać i zaczekać aż pogoda się poprawi,  lub zejść .  Zdecydowaliśmy się zejść. Za dwa dni miałam samolot i trudno było przewidzieć czy zdążę. Zresztą, kończył się gaz.

Zeszliśmy bez mapy (nasza sięgała tylko do schroniska), nie widząc dosłownie nic prócz bieli, w kierunku, który wydawał nam się najbardziej odpowiedni- w dół. Przez kilka godzin brnęliśmy w niestabilnym puchu, nie raz spadając lub zjeżdżając po kilka metrów w otaczającej nas zewsząd bieli.  Idiotyczne uczucie. Biel jest w takiej sytuacji znacznie bardziej dezorientująca niż mrok. Doły i spadki pojawiają się znikąd i człowiek leci na łeb na szyję nie wiedząc gdzie. Niżej, długo kluczyliśmy w zasypanym lesie i jakimś cudem udało się nam w końcu wylądować w kolejnym szałasie… tkwiącym dokładnie na szlaku. Na ścianie tkwił wielki żółto czerwony znak. Szałas był pełen drewna i bardzo nam było szkoda, że nie możemy w nim przenocować. Z prawdziwym żalem zamknęliśmy całkiem dobrze działające, metalowe drzwi.

Teraz poszło nam łatwiej. Z każdym krokiem w dół robiło się cieplej, śnieg zrobił się mokry i lepki, na końcu zamieniając się w deszcz. Szliśmy wyraźną, choć miejscami poprzecinaną zlodowaciałymi obrywami ścieżką przez piękny, zaśnieżony, bukowy las. Zeszliśmy do ślicznej kamiennej wioski Frenchdech. W pierwszym mijanym domku spytaliśmy o mapę, ale nie dostaliśmy jej. Dopiero na dole w Sentein zorientowaliśmy się, że powrót do Hiszpanii drogą będzie bardzo trudny. Policja, która wyglądała jakby przyjechała specjalnie po nas, być może na wezwanie nieufnego pana z pierwszego domku, uświadomiła nas, że nie możemy wrócić w góry bo zagrożenie lawinowe jest zbyt duże. Poprosiłam, żeby zadzwonili do Honerii, że zeszliśmy i wszystko ok. Obiecali, że zadzwonią i odjechali dopiero widząc, że złapaliśmy stopa. Objechanie gór zajęło nam 6 godzin. Mieliśmy szczęście. To ponad 150 km bocznych dróg. Po ciemku. Przy dobrej pogodzie można byłoby w tym samym czasie przejść przez grań.

Do Honerii dotarliśmy już po dziesiątej . Na nasz widok Aleix wcale nie podskoczył z radości, chociaż my mieliśmy szczery zamiar go ucałować. Mruknął coś po hiszpańsku do Jose, a na mnie ledwie spojrzał, słusznie podejrzewając, że głupi pomysł chodzenia zimą był mój.  Nie odważyliśmy się nawet spytać czy policjanci rzeczywiście dzwonili, i czy ktokolwiek w ogóle się o nas martwił.

Prawdziwa historia naszego powrotu wydała się dopiero latem. Aleix przyznał się, że gdybyśmy nie wrócili tej nocy, o świcie  ludzie z doliny wspierani przez helikopter Guardia Civil wyruszyliby do Urets, żeby nas szukać. Przez 5 dni nie daliśmy znaku  życia. Na zalodzone po wcześniejszym ociepleniu zbocza spadło kilkadziesiąt centymetrów świeżego śniegu. W Urets na pewno spadły lawiny. Ludzie myśleli, że nie żyjemy. Od lat nikt nie chodził tu zimą po górach. Nawet nie wiedzieliśmy, że byliśmy pierwsi.

W tym roku byśmy w Pirenejach w marcu. Było mniej śniegu i znacznie cieplej. Opisy są wcześniej na blogu, późniejsze relacje z zimowych tras są tu… i tu :)

Do Honerii i Liat wróciłam w listopadzie 2014. Relacja zaczyna się tu

Share

Góry dobre na listopad- Atlas Wysoki

W zeszłym roku wyszła nowa mapa Atlasu Wysokiego ( Toubkal & Marrakech, Wydawnictwo Cordee 1:50 000, dostępna w Sklepie Podróżnika). Niestety obejmuje tylko rejon Toubkala. Być może dlatego, że to tam zmierza większość zwiedzających Maroko turystów. A szkoda.

Sam Jebel Toubkal mimo, że wysoki, bardzo fascynujący nie jest. To szeroka, przysadzista i łatwo dostępna góra. Ścieżka na wierzchołek, jak na Maroko wydaje się wręcz zatłoczona. W listopadzie pewnie nie wchodzi tam więcej niż 20-30 osób dziennie, ale w porównaniu z innymi okolicznymi  szlakami to straszliwy tłok.

Wokół doliny, w której stoi schronisko pod Toubkalem wznosi się mur czterotysięczników, nie tak łatwych jak sam Toubkal, ale możliwych do przejścia dla większości sprawnych fizycznie osób. Wejścia są trudne do odnalezienia i idąc na Afelę, Akioud czy Ras, lepiej zapytać w schronisku o drogę.

Ja polecam kilkudniową pętelkę wokół Toubkala. Bardzo ciekawa, urozmaicona droga. Wymaga niesienia namiotu, jest trudna orientacyjnie, ale technicznie, poza pojedynczymi miejscami, dość łatwa. Tylko raz trafił nam się fragment odrobinę trudniejszej wspinaczki (wejście ze schroniska Lepiney na próg doliny, określiłabym jako trochę trudne, w listopadzie jest oblodzone, być może latem nie jest tam aż tak źle).

Szlak w większości prowadzi używanymi przez pasterzy ścieżkami łączącymi pastwiska i górskie wioski. Jest niewidoczny w terenie i nieoznakowany,  całkowicie bezludny (w górach spotkaliśmy tylko kilku miejscowych)… dziki, kruchy i mylny … Sama radość :)

Kilka lat temu przeszliśmy ten szlak na początku listopada. Na mapie i w przewodniku  jest kilka innych, dłuższych wariantów, wybraliśmy ten, bo mieliśmy tylko kilka dni. Korzystaliśmy z przewodnika: Trekking in the Atlas Mountains, Karl Smith, wydanego przez Cicerone, a kupionego w Sklepie Podróżnika.

Dzień 1: Wyszliśmy z Imlil (miłe schronisko CAF). Jeśli robi się postoje, dojście do schroniska Lepiney zajmuje prawie cały dzień, przewodnik podaje czas 7-8 godzin. Lepiney to też CAF, ale nie liczcie tam na rabat.

Do podejścia jest prawie 1400m, wychodzi się na 3050. Niektórym osobom może przeszkadzać wysokość. Samo schronisko, brudna, otwierana tylko wtedy, kiedy są ludzie sala, nie jest fajne, ale chyba trudno uniknąć nocowania w nim. W ostatniej wsi -Azin Tamsoult mieszka obsługujący je facet, na nasz widok po prostu przyłączył się i bez słowa szedł z nami. Usiłowaliśmy wyjaśnić, że nie trzeba, ale nie reagował i potem głupio nam było wyciągnąć namiot.

Po drodze mija się piękne dzikie wodospady skryte w głębokim wąwozie (Cascades d’Irhoulidene) – jedno z ładniejszych w tej okolicy miejsc.

Dzień 2. Kontynuowaliśmy podejście w górę doliny. Szlaku nie było widać, na piargach leżał świeży śnieg.  Trudno było znaleźć drogę. Było troszkę nielogicznych kopczyków,  większość, być może układająca się w jakąś całość była pewnie pod śniegiem. Lepiej widoczna była droga wspinająca się zaraz za schroniskiem na zbocze (w lewo) i schodząca do Nelter z przełęczy Tizi n’Taddate.

Poszliśmy na wprost w głąb doliny.  Wspinaczka na próg, wzdłuż zalodzonego wodospadu  na górnym fragmencie podejścia była mocno eksponowana. Przewodnik zalecał użycie  liny, nie mieliśmy, więc weszliśmy bez. Być może lepiej byłoby iść drugą stroną wodospadu, tak jak było w opisie, ale w cieniu leżało dużo śniegu i wybraliśmy czystą skałę po naszej lewej (orograficznie prawej stronie potoku)

Zaraz za progiem powinniśmy skręcić  w lewo i wyjść na grań pomiędzy Bigguinnoussene i Clotchetons Central, a potem zejść żlebem wprost do schroniska pod Toubkalem.  Niestety byliśmy tam jeszcze przed wydaniem nowej mapy,  starej nie kupiliśmy bo i tak niewiele było na niej widać, a opis w przewodniku był starszliwie mętny. Poszliśmy za daleko.

Minęliśmy piękne, zaśnieżone piętro z malowniczą rzeczką i bez problemów wdrapaliśmy się  na kolejny próg. Nie widzieliśmy żadnej możliwej drogi w bok (nic dziwnego, byliśmy już za wysoko) i w rezultacie wyszliśmy aż na następną przełęcz.

Widok piękny, wokół fascynujący krajobraz, ale nie było stamtąd zejścia. Najprawdopodobniej kilka rozsypanych kopczyków, które widzieliśmy po drodze wyprowadzało na  Afellę.

Pod samym szczytem Afeli jest płaskie miejsce.  Nadaje się na namiot, ale tylko awaryjnie. Nocami okropnie tam wieje, a natychmiast po zachodzie słońca temperatura spada poniżej -15 stopni. To już 4000. Brak wody nie stanowił problemu, po północnej stronie grani był śnieg.

Dzień 3. Wróciliśmy na przełęcz nad dolinką Tizi Meloul i strawersowaliśmy zbocze Afeli i Akioud aż do wyraźnej, wciętej pomiędzy dwie skały przełączki pomiędzy Akioud i Ras. Nie ma tego ani na mapie, ani w przewodniku, ale ze szczytu Afelli i grani Akioud widać zejście. Nie ma tam nic trudnego. Trochę sypie się piarg.  Parę razy trafiliśmy  na wodę, ale to się niekoniecznie uda powtórzyć, większość wodospadów i strumyków na tak dużej wysokości może już skuwać lód. Na zacienionym zboczu po drugiej stronie grani leżał najprawdopodobniej wieczny śnieg, ale zejście było łatwe. Nie były potrzebne raki.  W zejściu z progu doliny nad schroniskiem szlak trochę kluczy i  co jakiś czas trzeba używać rąk.  Ogólnie krótka, ale ciekawa trasa. ( jakieś 5-6 godzin)

Nocowaliśmy w schronisku Nelter. Fajna obsługa, czysto i prysznic. Podobało mi się.

Dzień 4.Podeszliśmy na Tizi n’Quanaoumss – przełęcz w południowej grani Toubkala i zeszliśmy do Amsourzete  mijając  lac d’ Ifni (po lewej stronie jeziora, po prawej jest trudno ) i kilka malowniczych wsi.

Nocowaliśmy w jakimś domu, w pokoju do wynajęcia, tak brudnym, że staraliśmy się niczego nie dotykać. Przez wsie szliśmy już po ciemku, być może warto by podzielić ten etap na dwa i zobaczyć  trochę więcej. Nocne przejście też miało swój urok,  w nieoświetlonych wsiach toczyło się życie, dorośli siedzieli przed domami, na drodze bawiły się dzieci. W dolinie było przyjemnie i ciepło. W listopadzie zmrok zapada koło 17, trudno się spodziewać, że ktokolwiek pójdzie spać aż tak wcześnie. W Amsourzette jest sklep i nawet wieczorem można w nim kupić chleb. Jest też publiczna łaźnia, ale nie skorzystaliśmy.

Dzień 5. Łatwą, wygodną drogą przeszliśmy przez kilka wsi i w ostatniej przy drodze -Tissaldi weszliśmy  do góry w kierunku Toubkala. Początkowo biegnący wzdłuż potoku szlak dość dobrze widać, potem ścieżka rozmywa się w plątaninie owczych dróżek.

Nocowaliśmy przy źródle, niecałą godzinę powyżej szałasów pasterzy, w miejscu gdzie ścieżka zaczyna się już wspinać na stok. Można rozbić namiot wyżej, na grani jest płaskie miejsce, ale nie ma tam wody.

Dzień 6. Kontynuowaliśmy podejście ledwo widoczną ścieżką wspinającą się zygzakiem na grań. Drapaliśmy się do góry stromym zboczem … a obok po skałach z gracją wyprzedziło nas stado kóz. Na  przełęczy Tizi a’ Tarhelaine  szlaki (jeśli można je tak nazwać) rozdzielały się, wybraliśmy lewy zmierzający do Tizi Tarharate. Idzie wzdłuż grani, podczas gdy druga odnoga zdecydowanie schodzi w dół do Azib Tifni (z góry widać zabudowania i plamę zieleni) . Szlak jest w większej części łatwy, dość nieprzyjemne jest strome zejście z drugiej, nienazwanej na mapie przełęczy, po ruchomych piargach i obsuwającym się zboczu z widokiem na dolinę ze schroniskiem pod Toubkalem. Na pocieszenie tam akurat wyraźnie widać ścieżkę.

Najrozsądniej byłoby przenocować w Tizi Tarharate. To wysoka osłonięta hala ze źródłem i kąpielowym wodospadem –  w listopadzie niezbyt zachęcającym.

Myśląc, że pójdzie nam szybciej zeszliśmy aż Sidi Chamharouch i po nieudanych próbach przenocowania w zachwalanym przez znajomych berberyjskim domku (tak brudnym, że można się przylepić) zdecydowaliśmy się podejść na noc do schroniska Nelter. Doszliśmy o wpół do jedenastej, jakiś miły wybudzony ze snu człowiek zaparzył nam miętową herbatę i poszedł spać.

Dzień 7. Wygospodarowany dzień przeznaczyliśmy na zdobycie Toubkala, a wieczorem zeszliśmy do znanego nam już schroniska CAF w Imlilu. Długi fragment trasy przeszliśmy już po zmroku, kierując się widocznymi z daleka światłami Around. W dolinie noc była ciepła, a pusta, chociaż bardzo popularna w dzień droga wydawała się bardzo romantyczna.

Co warto wiedzieć poza tym? To Afryka, ale pogoda może się zmienić w każdej chwili, nocami wieje lodowaty, prawie huraganowy wiatr, kiedy spadnie śnieg bardzo słabo widoczne szlaki ( żaden nie jest znakowany) giną i łatwo jest się zgubić. Po przysypanych niezwiązanym śniegiem, luźnych piarżyskach ciężko się chodzi, a w nasłonecznionych miejscach, ze śniegu bardzo szybko robi się lód.

W listopadzie nawet na dużych wysokościach dni są jeszcze ciepłe i temperatura utrzymuje się powyżej zera. Nie ma zmierzchu i po dniu niespodziewanie, niemal natychmiast pojawia się noc. Przez cały czas na horyzoncie widać złote pagórki Sahary, ale w górach jest dużo wody. Lepiej jej nie pić bez przegotowania, albo zabijającej bakterie tabletki, nawet w źródlanej, jest inna flora bakteryjna niż u nas (nie wspominając już o kozich bobkach).

Atlas Wysoki to piękne, skaliste góry, pozbawione turystów, zamieszkane przez miłych i życzliwych ludzi, egzotyczne i fascynujące.  Trudno to zauważyć idąc tylko na Jebel Toubkal.

 

 

 

Share
Translate »