<—Piękna pogoda, która pozwoliła mi na nocne fotografowanie utrzymała się. Rano nadal świecił księżyc, a widoczna przez teleobiektyw wykuta w skale ścieżka do Urets wyglądała na raczej przechodnią. Doszliśmy do niej okrążając dolinę, mniej więcej po poziomicy. Były znaki. Było też więcej górniczych ruin i nie całkiem jeszcze zamarznięty staw. Za nim weszliśmy w trawers zacienionej i coraz bardziej stromej ściany. Zmieniłam aparaty i analogowych zdjęć niestety brakuje. Cyfrówkę wyjęłam tylko na chwilkę w wąskim i niewygodnym miejscu próbując sfotografować lodowe sople. Narosło ich mnóstwo. W wiele „lodów” powmarzały kłosy traw i zaschłe kwiaty.
Ścieżka fragmentami bardzo eksponowana. Chodnik kilkukrotnie urywał się i musieliśmy kawałek obejść, nie mieliśmy z tym jednak żadnego problemu. Jedynym kłopotem okazała się zlodowaciała lawinka. Nasypała nam na półkę (szeroką w tym miejscu na około 70 cm) zgrabną kupkę. Pod nami ze 200 m pionu przed nami wysoki na metr i długi na jakieś 2 metry lód. Obok ściana. Jose chciał początkowo wracać, ale udało nam się to pokonać w rakach. Niezbyt przyjemne, ale nie takie straszne jak się wydawało. Dalej ścieżka zwęziła się, pojawiły się łańcuchy. Przydatne przy oblodzeniu. Szlak wszedł potem w łatwiejszy teren, wyszedł na słońce. Zupełnie inny świat! Odpoczęliśmy (od zimna) pod ścianą zamkniętego schronu z drzwiami ozdobionymi kartką: „w razie potrzeby zadzwoń” (intrygującą bo nie było sieci) i wróciliśmy na ostatni fragment trawersu prowadzący do Urets.
Po kopalniach zostały tu tylko nieliczne wieże, natomiast schronisko (bezobsługowe) okazało się wygodne, czyste i piękne. Nic dziwnego, że spotkaliśmy obok kilka osób. To nas skusiło żeby spróbować jeszcze przez zmrokiem wdrapać się na Port Urets. Był ślad. Bez kluczenia powinno to pójść raczej szybko. Zdążyliśmy, ale lecąc po coraz mocniej zawianej ścieżce zapomnieliśmy nabrać wody. To około 600 metrów w górę, a ostatni odcinek (bardzo stromy) nie był łatwy. Wiało tam niemiłosiernie.
Malutka cabana usytuowana na samej grani okazała się zajęta. Były tam już dwie osoby. Nic dziwnego mieliśmy 11 listopada. We Francji, tak jak u nas długi, wolny weekend. Młodzi Francuzi, bardzo mili. Ja i dziewczyna zajęłyśmy (jedyne) dwie prycze, panowie wylądowali na podłodze. Gdyby ktoś jeszcze przyszedł byłby prawdziwy kłopot- nie zostało nam już ani troszkę miejsca.
Tak naprawdę nikt już by chyba nie zdążył. Ściemniło się niemal natychmiast, a wichura dosłownie wywracała. Uszczelniliśmy drzwi derką- zawieszoną jako kurtyna (żeby nie nawiewało nam do środka śniegu) i staraliśmy się jak najmniej wychodzić. Nawet skorzystanie z toalety było trudne. Wiał prawdziwy huragan. To 2500 metrów i wystawiona na wszelkie przeciągi grań. Nie udało mi się zrobić zdjęcia. Żałowałam, bo po francuskiej stronie aż po horyzont ciągnęło się morze świateł. Możliwe, że widać stamtąd nawet Tuluzę. To naprawdę piękne noclegowe miejsce. Tylko bardzo malutkie :)—>
PS: analogowe zdjęcia dokleję potem