<— Rano wiało już troszkę mniej, było przeraźliwie zimno. Poszliśmy według znaków poprzez kopalnie Urets (jest tam sporo ciekawych miejsc), pogubiliśmy się w ponawiewanych nocą zaspach. Nie ma problemu żeby wyjść na Col de Nero. Potem jest gorzej. Szukając kopczyków wróciliśmy na szczyt i zeszliśmy grzbietem. Byłam tu kiedyś latem, w śniegu trudno było znaleźć te same ścieżki. Klucząc dotarliśmy do wykutej w skale dróżki, już nie tak stromej jak ta z poprzedniego dnia, jeszcze nieźle widocznej spod śniegu. Port Orla rozpoznaliśmy od razu, zejście na francuską stronę było oznakowane. To nie jest trudna droga.
Schron pod Port Orla okazał się plastikowym baraczkiem ukrytym pod skałą. Łatwo byłoby go minąć nie zauważając, ale po długim wolnym weekendzie zostało wokół niego troszkę śladów. Mieliśmy nadzieję, że prowadzą do wody, ale prowadziły w dół. Wodę niestety trzeba było wytopić ze śniegu. Wszystko wokół pozamarzało. Na haczyku w schronie wisiał kawałek imbiru- na pocieszenie.
Nocne fotografowanie przysporzyło mi troszkę kłopotów. Wiał bardzo silny wiatr i większość fotografii nie jest ostra. Mój bardzo lekki statyw niestety się ruszał. Próbowałam i próbowałam- ubrana pośpiesznie byle jak, bo wyskoczyłam przecież tylko na chwilkę, gdzieś koło drugiej… Z pośpiechu nie przycisnęłam kamieniem drzwi do baraczku i w pewnym momencie wiatr szarpnął nimi i trzasnął z wielkim hukiem. Jose obudził się myśląc, że to lawina i długo nie chciał mi tego wybaczyć! —>