Według planu ten dzień nie powinien być długi. Refugio Prudencini leży za granią. Wyspałyśmy się więc wygodnie na zapas i wyszłyśmy chwilę po ósmej.
Początkowo ścieżka szła dnem szerokiej doliny. Patrząc na mapę wyobrażałam ją sobie jako łatwą i nudną, zwłaszcza, że są w niej obok siebie aż dwa schroniska. Spodziewałam się pomiędzy nimi co najmniej ruchliwej drogi. W rzeczywistości dolina była piękna i pusta, a ścieżka poza pierwszym krótkim odcinkiem, niemal niewidoczna. Miło było dla odmiany popatrzeć na zielone łąki pełne pasących się zwierząt i zakola łagodnie płynącej rzeczki. Zwłaszcza o świcie, kiedy trawa była jeszcze pokryta rosą, a powietrze przezroczyste i zimne.
W bacówce na Malga Adame można kupić świetne (a jak wyczytałam później również sławne) sery i salami. Są niedrogie, w każdym razie tańsze niż w sklepie. Dodatkową atrakcją jest przyjemność próbowania i możliwość spytania jak się to wszystko robi. Smakowały mi wszystkie, więc kupiłyśmy z każdego po kawałku. Były i kozie, i krowie, i mieszane. Nie jestem wielbicielką salami, ale zjadłyśmy je ze smakiem kiedy zaczęły nam się kończyć kabanosy. Gdybyście tamtędy szli, nie przegapcie, to jedyna możliwość kupienia jedzenia na szlaku.
Odległe o godzinę drugie schronisko Baita Adame (wydaje mi się, że należało do gminy) obaliło moją teorię, że te klubowe (w tym wypadku CAI) są tańsze. Nocleg kosztował 12 Euro, nie spytałam o prysznic, ale schronisko było malutkie i wydawało się bardzo miłe.
Kilkaset metrów wyżej ścieżka skręciła na stromy, początkowo trawiasty stok. Podejście na Passo Poia (2810 m npm) było wygodne i proste. W kilku miejscach pojawiły się łańcuchy, ale nie było ekspozycji i ruchomych kamieni. Przed nami piękny widok na skalne urwisko i lodowiec Adame. Wysoko przed lodowcem jest biwak i widać było prowadzącą do niego ścieżkę. Sam biwak- pomarańczowa kapsuła był tylko ledwo widoczną kropką. Wokół lodowców Adamello jest sporo wysoko położonych biwaków. Kiedyś wezmę raki i czekan i wrócę zobaczyć te wysokie szlaki.
O ile wejście na przełęcz nie stwarzało żadnego problemu, zejście wymagało sporo gimnastyki. Droga przebijała się przez labirynt zwalonych skał.
Trudno to w odpowiedni sposób pokazać na zdjęciu. Skały były luźne i wiele z nich się bujało. Niektóre były rozmiarów dużego samochodu, inne zupełnie małe. Pod nimi często straszyły wielometrowe dziury. Nic straszliwego, ale trzeba uważać na każdy krok,lepiej obciążyć lekko i sprawdzić każdy podejrzany kamień zanim się na nim stanie całym ciężarem. Najbardziej ergonomiczne i skuteczne jest zapomnienie o trwałej równowadze i dynamiczne skakanie po czubkach, ale nie każdy ma w tym wprawę i nie każdemu taki teren się spodoba. Jeśli się idzie ostrożnie nawet krótki kawałek zajmuje bardzo dużo czasu.
Tego dnia spotkałyśmy trzech Włochów z Genui, szli w tym samym kierunku co my. Spotykaliśmy się potem co jakiś czas. Minęliśmy jeszcze dwie schodzące w przeciwnym kierunku grupy, poza tym byłyśmy w górach same.
Przy schronisku Prudencini spotkałyśmy Niemców z pociągu. Tak jak my sypiali w namiocie, dzięki nim dowiedziałyśmy się, że namioty można rozbijać też obok schronisk. Trzeba tylko zapytać, czy nikomu to nie przeszkadza.