Z Luchon do Luchon ( 10-cio dniowa pętelka w Pirenejach)

Nie pisałam od jakiegoś czasu. Nie miałam swojego komputera, a te z których zdarzało mi się korzystać nie miały polskich liter.
Miałam trochę spraw do załatwienia w Paryżu i przy okazji udało mi się wyrwać w Pireneje na 10 dni. Byłam w górach od 13-tego do 23-ciego czerwca. Noga nie była jeszcze do końca sprawna po gipsie, trochę się gorzej zginała, nadal puchła, więc zdecydowałam się na trasę która, sądząc z opisów i mapy nie powinna mi sprawiać żadnych większych problemów (przynajmniej teoretycznie).
Pojechałam z Paryża nocnym pociągiem z przesiadką w Tuluzie. Wyszłam z Luchon przed południem GR10  przez Superbagneres do Espingo.
Strasznie duże podejście w sumie chyba z 1800 metrów. Rano był upał, ale po południu zachmurzyło się  i zaczęło siąpić. Niestety Lac d’Oo schowało się we mgle i widziałam tylko, że jest. Szkoda,  bardzo chciałam je obejrzeć,  podobno jest  piękne. Do schroniska Espingo dowlekłam się już po zmroku, na szczęście mieli zapalone światło z daleka widoczne we mgle.
Cyrk Espingo  jest niesamowity. Przepiękne miejsce. Na  stronie Edka Krzyżaka (Moje Pireneje  http://www.edwardkrzyzak.pl ) jest sporo bardzo dobrych  zdjęć, w rzeczywistości wygląda to jeszcze lepiej.
Miałam zamiar przejść którąś z przełęczy d’Oo, Portillon d’ Oo albo Port d’ Oo (podobno łatwiejszy), ale i w schronisku Espingo i później w Portillon powiedziano mi, że przy tak głębokim i miękkim śniegu obie te przełęcze są niedostępne i niebezpieczne. Jest bardzo stromo i w razie upadku w żaden sposób  nie udałoby mi się zatrzymać ( zresztą czekana i tak nie miałam ). Poszłam przez Literolę.
Przed przełęczą zaczęła się (zwykła) wieczorna mgła i szłam na oślep w zupełnym mleku. Widoczność była niższa niż dwa metry. Na szczęście znałam tą drogę. Na samej przełęczy jest kamienny garb, więc widziałam ciemniejszą plamę. Na  grani dostałam SMS od Edka i  z mgły niespodziewanie wynurzył się jakiś Hiszpan, pytając czy mam sieć :) Zabawna historia, bo gdyby nie dźwięk telefonu chyba by mnie nie zauważył :). W górach nie było jeszcze ludzi, przez cały dzień nikogo nie spotkałam, na pewno nie spodziewałam się kogokolwiek na Col de Literola we mgle.
Dzięki temu niespodziewanemu zdarzeniu udało mi się szybko znaleźć jedyne możliwe zejście – na samym końcu kamiennego garba po lewej, z prawej i na wprost  jest tam zupełnie pionowo. Zeszłam po śladzie i odbiłam (w mleko) w prawo, bo Hiszpan z kolegą, którego nie widziałam, być może był dalej niż dwa metry ode mnie, zeszli z Pico Rabada przechodząc z Maupas tak jak ja dwa lata temu (też nie przez przełęcz Crablioules -jak na mapie- tylko przez szczyt, widocznie na mapach jest błąd)
Na końcu jeziora trochę się rozwidniło i udało mi się znaleźć ścieżkę schodzącą w dolinę Literola. Wiedziałam, że jest tam cabana, namiotu nie miałam, a było już za późno na szukanie we mgle drogi do schroniska Estos.
Literola to piękna dzika dolina, zejście przy śniegu jest dość stresujące. Trzeba  długo iść stromym płatem firnu, (potrzebne są raki) nachylenie około 50 stopni, czasem chyba i więcej, ale na szczęście tym razem śnieg stabilny i twardy. Schodziłam bokiem, strasznie powoli, na dole wystawało sporo kamieni, a chciałam być bardziej rozsądna niż zimą…. do tego nie miałam czekana :)
Cabana Literola jest malutka. Mieszczą się tam dwie osoby. Ku mojemu zaskoczeniu okazała się zajęta.  Spało tam już dwóch Francuzów. Przesunęli się do mniejszej „sypialnej” salki  i jakoś też się wcisnęłam. Prawie w przedsionku. Nocą padało. Rano przeszłam przez niską, trawiastą grań (poniżej cabana Literola jest strzałka na Cuello de Estos, ale na mapie droga idzie wyżej niż kopczyki). Było mi wszystko jedno, więc poszłam według kopczyków. Z drugiej strony grani oznakowania już nie było i dość długo łaziłam po łąkach poprzecinanych urwistymi korytami strumieniami, zanim znalazłam zejście w kierunku drogi w dolinie Estos. Plusem tego przejścia był przepiękny widok na masyw Posets i długa, miła wędrówka wśród kwiatów.
Koło drugiej minęłam schronisko Estos i w deszczu przeszłam GR11 przez Puerto de Gistain. Spałam w cabanie Anes Cruzes, gdzie o dziwo, bo nigdy mi się to wcześniej nie zdarzało znów spotkałam 4 chłopaków. Idących GR11 Hiszpanów. Całkiem miłych.
Rano poszłam przez Collado de Senal de Biados i wyszłam na Port Madera, ale niestety nie udało mi się zejść do doliny Rioumajou. Strasznie strome osypisko, ścieżki wcale nie było widać, kopczyki wyprowadzały na eksponowane zbocze i znikały, padało i znów wlazła na mnie chmura. Najprawdopodobniej pomyliłam drogę. Przeszłam kawałek trawersu i nie umiałam nawet na tej stromiźnie zawrócić. Niczego się nie było można przytrzymać, tylko luźny, prawie pionowy piarg, mokro, mgła,… ohyda. Zawróciłam przy pierwszym solidnym kamieniu i niestety okazało się, że moja niedawno złamana kostka nie może się pewnie ustawić na tak nachylonym zboczu. Była w takiej samej pozycji jak wtedy kiedy się złamała. Przestraszyłam się. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek aż tak bardzo się bała. To nie to samo co walka z zewnętrznymi przeciwnościami. Nie słuchała mnie moja własna noga!
Okropne uczucie. Doszłam oczywiście do przełęczy, musiałam, ale bardzo nadwyrężyłam kostkę i potem już do końca wyjazdu była gorąca i spuchnięta jak bania.
Zeszłam na noc do Tabernes. Fajne schronisko. Pamiętałam, że są tam dwa spleśniałe materace, w tych warunkach ogromny luksus. Padłam i natychmiast zasnęłam, ale o drugiej w nocy przyjechała jakaś banda zdobywców Bachimali i nie udało mi się już pospać. Okropni byli. To wada schronów, do których jest dojazd samochodem. Przyciągają przeróżnych ludzi.
Rano spróbowałam przejść do Rioumajou inną drogą,  na mapie jest ścieżka na Puerto de Plan. Niewidoczna, ale co jakiś czas żółto oznakowana. Chyba mało używana . Bardzo przyjemna, jest z niej piękny widok na Punta Suelza. Można było chyba od razu iść granią od ścieżki na Puerto Madera, a w każdym razie na pewno od Sierra de Picarcela na którą można by wyjść  ścieżką wychodzącą  ostro w górę bezpośrednio nad Tabernes. Może na przyszły raz tak zrobię.
Przez grań przelewała się jakaś mgiełka, ale dopiero kiedy wywlokłam się wysoko odkryłam, że to lodowata, francuska chmura. We Francji padało i wiał huraganowy wiatr. Zupełnie się tego nie czuło niżej. W Hiszpanii było słonecznie i ciepło, na samej grani wichura niemal wywracała.
Nie zeszłam do Rioumajou, nie odważyłam się też we mgle trawersować do Col Ordizeto.  Po francuskiej stronie jest taki skrót. Nie wiem czy oznakowany. Pomyślałam, że uda mi się znaleźć jakieś przejście po stronie hiszpańskiej, do Tres Bogas albo chociaż na przełęcz poniżej, ale niestety tam się nie da przejść. Trzeba zejść na sam dół do biegnącego doliną szlaku. Można albo korytem strumienia po prawej stronie doliny (raczej nie na sucho, strumień być może wysycha latem, teraz był wezbrany po deszczach i wciąż zasilany z topniejącego śniegu). Przy strumieniu był jeden kopczyk, zeszłam kawałek i dalej już nie schodziłam. Nie chciałam się moczyć. Mgła spływała coraz niżej, wiało i zrobiło się bardzo zimno. Zeszłam skrajem urwiska po lewej stronie doliny. Nie jest trudno, ale dość ciężko się połapać gdzie iść. Nie ma żadnego śladu. Do pokonania jest kilka urwistych progów, których z góry wcale nie widać. Długo kluczyłam wśród trawiastych balkonów z  niesamowitym widokiem na przelewającą się przez grań mgłę.  Na niższych zboczach kwitły pola rododendronów, w tyle za mną pokazała się Bachimala na tle czystego błękitnego nieba. Piękne miejsce.
Spałam w Ordizeto. Wygodne, bezpłatne schronisko z kuchnią, stołami i stryszkiem pełnym nowych materacy. Super. Nie byłam tam wcześniej. Widoki też ładne, ale zobaczyłam je dopiero rano, bo wieczorem wszystko zasłaniała  mgła.
Po wyjęciu z buta noga natychmiast mi spuchła tak, że rano już nic mi się nie udało założyć. Paski do sandałów były za krótkie- nie dopięły się. Poratowali mnie Hiszpanie, którzy wjechali nad Ordiseto samochodem. Bardzo byli mili, chociaż  mogliśmy pogadać tylko na migi. Wieczorem nakarmili mnie mnóstwem dobrych rzeczy. Mi zostały już tylko rodzynki i ser.
Żeby móc założyć but wyciągnęłam z niego wkładkę i jęzor (to były zimowe buty). Nie pomagało, więc zaczęłam brać lekarstwa, które dostałam po poprzednim wypadku, były na opuchliznę. Nie poczytałam niestety jak działają. W Bielskie odpoczęłam chwilkę, zjadłam, zrobiłam zakupy i poszłam na mszę. Udało mi się też kupić filmy i naładować telefon.  Po południu ruszyłam na przełęcz Cruz del Guardia. Ładna leśna droga z widokiem na całą dolinę Pineta, widać nawet Balcon Pineta i Monte Perdido. Na szczęście idzie się w cieniu. Był upał. Tym razem nie zachmurzyło się aż do wieczora. Kilkaset metrów za przełęczą jest schron. Niestety nie ma w nim wody i trzeba wrócić kilkadziesiąt metrów za grań do malutkiego, błotnistego źródełka. Nie wiem czy przypadkiem nie wysycha latem. Doszłam na przełęcz już o zmroku. Pięknie wyglądała sylwetka  Monte Perdido na tle zachodzącego słońca. Ze schronu był fantastyczny widok na masyw Cotiella.
Spałam w łóżku, bardzo wygodnie, to fajny czyściutki schron.
Lekarstwa pomagały trochę, ale pozbawiony wkładek but odparzył stopę. Wyrosły mi paskudne bąble i pokrzywka w miejscach gdzie wilgotna skóra buta dotykała stopy. Pewnie alergia. Chcąc się ratować do pozostałych lekarstw dołożyłam jeszcze wapno.
Cały dzień schodziłam w pełnym słońcu mając wprost Cotiellę. Zejście zawsze jest dla mnie gorsze niż wejście. GR 19.1 łazi w kółko po pięknych łąkach i opuszczonych wioseczkach, trzymając się kilkusetletnich kamiennych dróżek. Straszny był upał, a ja niemądrze przez kilka godzin nie miałam chustki na głowie (miałam ją na szyi, bo wiało).
W efekcie kiedy doszłam do Gistain dopadł mnie potworny ból głowy. Ktoś zwiózł mnie szosą do szlaku idącego do Biados (w tym miejscu GR19.1 wychodzi beztrosko na krętą  szosę bez pobocza). Miałam zamiar podejść nad Ibon del Sen, ale nie mogłam znaleźć drogi. Straszliwie mnie bolała głowa, a wieczorem dołączyły mdłości. Zawsze źle znoszę silne słońce, lekarstwa na opuchliznę (podobnie jak nadmiar wapna, okazały się działać odwadniająco, ulotkę przeczytałam już po fakcie, najwyraźniej za mało piłam i niestety dostałam udaru słonecznego. Jakiś człowiek sam z siebie zatrzymał się kiedy siedziałam nad mapą i zawiózł mnie do schroniska w Biados. Byłam tak zmęczona, że zapomniałam sfotografować otwierające się już na dole irysy. Bardzo żałuję. W schronisku dali mi jakieś lekarstwa i kazali pić bardzo dużo wody. Wyspałam się i do rana było mi znacznie lepiej. Tylko że, bez lekarstw noga znów była jak bania i pomyślałam, że żeby dać jej odpocząć pójdę szutrowymi drogami, rowerowym szlakiem, trawersem aż do ścieżki z Plan nad Ibon del Sen. To ładna droga, z widokami na Punta Suelza, Bachimalę i Cotiellę… ale niestety tylko droga. Można by ją spokojnie zrobić samochodem. Nodze w każdym razie pomogła bardzo.
Kiedy znalazłam szlak (nie od razu bo wcześniej pomyliły mi się zakręty) zaczęło się chmurzyć. Zabawne, ale akurat dostałam SMS od Edka. Pytał jaka pogoda :) Odpisałam, że nie wiem, i żeby mi lepiej  sprawdził… chmurzyło się.  Edek po chwili napisał, że zapowiadają burzę i deszcz. Rzeczywiście nad Ibon del Sen zaczęły się zbierać chmury, gdzieś zagrzmiało. Nadal miałam zamiar być rozsądna, namiotu nie miałam, a gdybym poszła przez Col Barbarisa pewnie bym straszliwie zmokła. Zresztą nie wiem  jak bym znalazła drogę w chmurach, jest nieoznakowana, na mapie to tylko kropeczki…poszłam trawersem, znów drogami do szlaku na Col de Sahun i nawet  zdążyłabym do schroniska przed burzą…tylko znów opuścił mnie rozsądek i zeszłam aż do cabana Barbarisa. Dopadłam drzwi w pierwszych strugach deszczu, niestety cabana była zamknięta. Założyłam pelerynę, nabrałam wody, bo wcześniej jej ani trochę nie było i wróciłam jakieś pół godziny wyżej do starej, niepozornej cabany zaznaczonej na mapie tylko punkcikiem. Była otwarta. Przemokłam bardzo, ale tylko poniżej peleryny. To taki płaszczyk z garbem. Na długim deszczu cieknie, ale przez pół godziny wytrzymał. Prawdziwa ulewa dopiero się zaczynała. Deszcz i grad biły w dach jak karabin maszynowy. Pioruny waliły tak szybko i gęsto, że nie udawało mi się odliczać sekund. Z dachu kapało, to tylko warstwa blachy przybita do belek na wylot. Cabana była malutka i skromna. Betonowa podłoga, kominek i dziura w rozpadających się drewnianych drzwiach. Żaden luksus, ale świetnie mi się tam spało. Bezpieczne schronienie przed gradem, ulewą i burzą. Otwarte dla każdego.
Rano rozpogodziło się i wyszłam do góry chcąc wrócić nad Ibon Barbarisa. Ładna, mało wydeptana  droga. Oznakowana na żółto aż do jeziorek. Kiedy doszłam na próg doliny na szeroką łączkę nad strumieniem, gdzieś z góry usłyszałam krzyki. Ktoś dwukrotnie zawołał coś co brzmiało jak … Help!.. i zamilkł. Nie mam pojęcia co to było. Nie wymyśliłam tego, wyraźnie słyszałam krzyczący z siłą i determinacją męski głos. Rozglądałam się przez chwilę, ale na skałach powyżej, skąd jak mi się wydawało wydobywał się dźwięk nikogo nie było. Nie bardzo wiedziałam co robić i chyba trochę głupio zadzwoniłam na 112. Opowiedziałam co słyszałam, myśląc, że jeśli kogoś szukają albo ktoś jeszcze to potwierdzi moja wiadomość być może, mogłaby komuś pomóc. Sama rozmowa z policją trwała wieki. W końcu powiedziałam, że przejdę doliną do końca i jeśli coś jeszcze usłyszę zadzwonię. Policja dzwoniła do mnie jeszcze wiele razy rozładowując mi niezbyt już świeżą baterię. Sygnał był słaby i nie słyszeliśmy się. W każdym razie niczego już  nie usłyszałam. Przeszłam przez przełęcz La Vall (Pradines) i nikogo nie spotkałam. Z daleka widziałam tylko samochód na col de Sahun. Być może ktoś spróbował strawersować stok ponad cabana Barbarisa (na mapie jest taka ścieżka, ale w praktyce strasznie eksponowana i stroma) i nie mogąc sobie poradzić zawołał. Na pewno nie wydawało mi.  Słyszałam krzyk…Ktoś się bał. Mam nadzieję że  wrócił i jakoś sobie poradził sam.
Kiedy miałam już dość głuchych telefonów z policji w Benasque, zadzwoniłam do Jose i poprosiłam, żeby jakoś to wszystko wyjaśnił. Jose zadzwonił na policję i akcja została odwołana. Ja zeszłam piękną, jak głosił opis na odwrocie mapy Editorial Alpina „porośniętą bujną roślinnością” doliną. Roślinność okazała się polami białych, podobnych do anyżku czy barszczu baldaszkowatych kwiatów, miejscami poprzerastanych pokrzywami. Sięgały mi ramienia, a niewidoczne w gąszczu zieleni podłoże było pełne ruchomych oślizłych kamieni, niezbyt łaskawych dla mojej kostki. Z chęcią wpuściłabym tam stado głodnych krów…ale chyba by im się nie udało wejść. Eksponowana dróżka na każdym z licznych progów wiła się po oślizłych stokach wylizanej przez lodowiec moreny, nie zostawiając chyba wystarczająco dużo miejsca dla krów. Być może przeszłyby tamtędy owce.
Z zawieszonych wysoko łączek był piękny widok na drugą stronę Tuca dela Forqueta. Bardzo piękne, dzikie  miejsce.
Na najniższym z progów pojawiły się żółte znaki. Zeszłam do Sanktuarium de Guayen powyżej Sahun i jacyś ludzie podwieźli mnie do Benasque. Kupiłam jedzenie i znów podjechałam kawałek z rodziną Finów, a potem mając już całkiem dość, wbrew swoim zasadom i opłakanemu stanowi portfela (zapomniałam o bankomacie) przespałam się w hotelu Hospital de la Benasque. 30 Euro- za dwuosobowy pokój. Rozpusta, ale świetnie się tam poczułam. Prysznic w pokoju, ogromne łóżko z białą pościelą… gigantyczne śniadanie, z serami i wędlinami, nie dżem i sucharki jak wszędzie na południu, raczej takie …hmm… dla bogatych Niemców…pyszne… oj chyba się starzeję:)
Rano padało. W gęstej mgle zamiast na Port de la Glera jak zamierzałam podeszłam na Port de Venasque, bojąc się, że tylko tą drogę uda mi się znaleźć we mgle. Dobry wybór, bo wyższa przełęcz wystawała trochę znad chmur, a Port Glera nie odsłonił się ani razu. Zresztą szłam inną niż ta biegnąca od Rencluza, znaną mi ścieżką. Ładną, zwłaszcza, że kilka razy chmury przerwały się i pokazały się lodowce Aneto. Starałam się jak najdłużej zostać ponad chmurami i schodziłam do Francji granią bojąc się trochę, że mogę gdzieś zgubić drogę i wylądować w Artiga de Lin. Zeszłam do szosy w Hospice de France straszliwie zmęczona.
Nic nie jechało. Lało i czekało mnie kilkanaście km asfaltu. Zeszłam koło 3-4 kiedy minął mnie jadący w górę samochód. Kilkanaście minut później wrócił i zabrał mnie nie zważając na lejącą się z mojej peleryny i butów wodę. Miły chłopak zabrał mnie do domu, z zamiarem sprawdzenia o której mam pociąg. Chociaż nie mówił po angielsku, a ja nie mówię po francusku opowiedział mi o barze, który właśnie kupował w Luchon. To było wielkie marzenie, do jego realizacji potrzebny był kredyt i bardzo dużo roboty. Sprawa miała się rozstrzygnąć następnego dnia. Mam nadzieję, że się udała. Z całej siły mu tego życzę.
W efekcie przenocowałam na kanapie i cichutko, z latarką, żeby nie robić niepotrzebnego zamieszania, wyszłam na pociąg o piątej rano. Nie wiem dlaczego się tego nie bałam. Może dlatego że to był taki młody chłopak. Nie mógł mieć więcej niż 25- 27 lat. Od razu powiedział, że kanapa jest wolna, a on śpi na górze. Wydawał się być bezinteresownie miły. Denerwował się barem. W deszczu pojechał zobaczyć czy w znanym mu od lat miejscu w lesie (był z Luchon)  pojawiły się już grzyby. Życzyłam mu powodzenia. Zawsze wierzę w moc dobrych życzeń.
…to tyle, jak zwykle wyszła mi długa opowieść, mam nadzieję, że nie była nudna.
Postaram się dopisać później jeszcze troszkę praktycznych informacji. To była udana i różnorodna trasa.
Share

góry dobre na lipiec- Alpy Francuskie

Prawie każde miejsce ma swój najlepszy czas. Najlepszym czasem dla Queyras jest lipiec.

Poniżej zamieszczam tekst opublikowany w bieżącym numerze Magazynu Górskiego:

Alpy Francuskie – Queyras

Queyras leżą naprzeciwko dużo bardziej znanego masywu. Trochę w jego cieniu. Po przeciwnej stronie Durance wznoszą się wyższe o 500 metrów Ecrins. Wydawałoby się, że trudno konkurować z magią czterotysięczników, jednak Queyras są wyjątkowe i zdecydowanie warto je zobaczyć.

Pierwszy raz trafiłam tam kilkanaście lat temu. Dzieci były małe, kilka wycieczek w doliny Ecrins zmęczyło je i zniechęciło, zwłaszcza, że w lipcu w wielu miejscach był jeszcze śnieg. Zła, że tak strasznie trudno jest namówić na wchodzenie pod górę upartego czterolatka kupiłam mapę nieznanych mi gór po drugiej stronie doliny. Głównym powodem tego zakupu, była wspinająca się bardzo wysoko droga. Wprawdzie wjechałam na górę, ale zjazd wielką Renówką z kampingowym wyposażeniem był chyba najtrudniejszy w moim życiu. Chociaż furgonetka była stosunkowo wąska musiałam złożyć lusterka, a koła jechały niemal po samej granicy drogi. Wtedy Queyras wydały mi się dzikie. Mieszkaliśmy na górskich halach (powyżej San Crepin i La Roche de Rame) w samochodzie, czasem gdzieś przejeżdżając i nikt się nas nie czepiał. Piękne zielone, nietrudne góry. Z widokiem na wciąż kuszące, białe wierzchołki Ecrins.

w lipcu w Queyras jest już niewiele śniegu

W zeszłym roku miałam wypadek i nie bardzo mogłam się ruszać. Mąż jechał na kajaki. Okolice Durance to mekka dla kajakarzy. Pomimo potłuczeń zabrałam się. Nie potrafiłabym chyba zmarnować okazji pojechania na dwa tygodnie w Alpy. W zasadzie już prawie chodziłam, tylko wciąż jeszcze miałam sztywne kolano. Próba sprawdzenia w akcji powiodła się, przeszłam dwugodzinną via ferratę zrobioną niedawno na skale pod Chateau Queyras. Polecam. Jest fajna, to pełen wiszących mostków trawers kanionu rzeki Guil. Kilkakrotnie wymagała zmiany nóg, (ta sztywna nie zawsze „pasowała”) ale żadnych większych problemów na niej nie było.

Nie poszłam sama. Mąż pływał z grupą Czechów, jeden z nich, „nie kajakarz” tak jak i ja, z łatwością dał się wyciągnąć. Już schodząc spod zamku umówiliśmy się na 4 dni w góry. Kajakarze spłynęli Guil i pojechali na Verdon, a my wybraliśmy się kombinacją licznych, znakowanych wariantów GR58 z Abries w kierunku Col Urine, z zamiarem obejścia w kółko Monte Viso. Honza, okazał się świetnym kompanem, a druga strona Queyras, bliższa włoskiemu Monviso zaskoczyła mnie. Nie była ani tak zarośnięta lasem ani tak łatwa jak ta bliższa Briancon, którą znałam z czasów kiedy dzieci były małe.

Trasa od pierwszej chwili była piękna. Po przejściu leśno-łąkowej drogi prowadzącej na hale poniżej Col Urine wyszliśmy w skaliste, wysokie góry. Za granią leżały płaty śniegu, a troszkę tylko poniżej przełęczy, po włoskiej stronie siedziała gęsta mgła. Nie wychodząc z niej przenocowaliśmy jakąś godzinę za schroniskiem Jervis. Mieliśmy namiot. Od gęstej, ale raczej ciepłej chmury uwolniliśmy się dopiero koło południa, przy schronisku Granero.

Mgła dochodziła aż do tarasu, ale samego schroniska nie dotykała. Świeciło słońce. Zjedliśmy spaghetti przy zewnętrznym stoliku. Chmura przelewała się pod nami jak jezioro. Kwitły rododendrony. Wysoko w górach wciąż jeszcze leżał śnieg. Oprócz nas była tylko grupka Anglików. Chłopak ze schroniska grał na gitarze. Bajka.

Monte Viso

Trasa, którą wybraliśmy na mapie (Col de Traversette) jak twierdzili chłopcy w schronisku, nie nadawałaby się dla mnie. Sztywne kolano, śnieg i brak raków, których nie zabrałam… bo obiecałam dzieciom, że będę grzeczna i nie będę łazić po żadnym śniegu, troszkę utrudniały sprawę. Zależało nam, żeby przejść na włoską stronę masywu Monte Viso, więc bez żalu wybraliśmy inną drogę, której wprawdzie nie było na mojej kilkunastoletniej mapie, ale za to widać ją było w terenie. Zejście z przełączki Colle Menzol okazało się kruche i strome. Było ospitowane, widocznie ktoś się tam czasem asekurował, wyglądało strasznie, ale nawet ze sztywną nogą dało się z niego jakoś zejść. Chociaż przyjemne bardzo nie było. Potem zrobiło się łatwiej i w zasadzie już do końca nie trafiłam na żadne trudne miejsce.

col de UrineNie doszliśmy do następnego schroniska (Pian del Re). Noga nadwyrężona kruchymi stromiznami bardzo mi spuchła, a zresztą kilkadziesiąt metrów poniżej nas znów zaczęła zbierać się mgła. Rozbiliśmy namiot na idealnej wysokości. Mgła podnosiła się i opadała wypełniając doliny aż po horyzont, ale do nas nie doszła wcale. Po włoskiej stronie szlak nie nazywał się już GR58, ale ze znalezieniem właściwej drogi nie było większego problemu. Było sporo drogowskazów i wystarczająco dużo znaków, pamiętam tylko kilka miejsc gdzie musieliśmy zastanowić się przez chwilę gdzie iść. Szlak omijał górujący nad okolicą wierzchołek Monte Viso ( 3841 m npm), wijąc się wzdłuż niezwykłych, nieprawdopodobnie turkusowych jeziorek, przez kamienny, wysokogórski, troszkę księżycowy krajobraz, mijał duże, zamarznięte jeszcze jezioro przed schroniskiem Sella i wspinał na Passo Gallarino. Zbierało się na burzę i już w pierwszych kroplach deszczu schowaliśmy się w biwaku Barracorine stojącym na skale nad jeziorkiem Bertin. Bardzo dziwne miejsce. Wśród płatów śniegu sterczały setki a może i tysiące ostrych, na sztorc ustawionych kopczyków. Nie mieliśmy pojęcia kto i po co je poustawiał. W zestawieniu z burzową chmurą wyglądały naprawdę zastanawiająco.

Burza rozwiała się wieczorem, ale już zbyt późno, żeby iść dalej, noc przespaliśmy w blaszanym biwaku na stertach materacy, zamieniając jedną samotną białą herbatkę, schowaną przez kogoś bezpiecznie w stalowej puszce, na niepotrzebne nam już chińskie zupki. Herbatka wydała mi się jakby znajoma… może byli tu nasi, pomyślałam, sama nie wiem dlaczego?

Następnego dnia zeszliśmy do Chiesy, beztrosko rezygnując z GR-u. Nieznakowany szlak, który nas skusił, zmusił nas potem do przejścia w bród przez mocno wezbraną rzekę i Honza który wcześniej zgubił sandały skaleczył sobie na skałach palec. GR-y nie robią takich numerów, są przemyślane i bezpieczne. Chociaż… czy to na pewno każdemu potrzebne?

Po południu zadzwoniliśmy do kajakarzy, czekając na nich wypiliśmy po dwa piwa, myśleliśmy, że to już koniec łażenia.  Koledzy przyjechali po Honzę,… a ja dostałam SMS „zepsuł mi się samochód pójdź sobie jeszcze gdzieś dalej”. Czesi wysłuchawszy naszej skróconej relacji („Pełny sukces, Kasia prawie normalnie chodzi, a ja już mówię po polsku!”) pomachali mi na pożegnanie i odjechali… a ja bez namiotu i palnika włóczyłam się po Queyras jeszcze przez prawie dwa tygodnie, co parę dni dostając SMS, „jeszcze nie naprawiłem, zadzwonię, pa”. Nie mogę powiedzieć, że żałowałam. Było fajnie. Naprawdę.

Bez żadnych planów, w końcu codziennie spodziewałam się telefonu, obeszłam niemal wszystkie szlaki w okolicy, starając się co parę dni zejść na dół i sprawdzić co słychać z samochodem. W górach sieci zwykle nie było.

Camping prowadzony przez Didier

Miałam tylko jeden ciężki dzień. Rozładował mi się telefon. Zeszłam do drogi. Miałam nadzieję, że już tego dnia spotkam się z mężem. Zadzwoniłam ostatni raz i klapa… Nie udało się. Przygarnął mnie chłopak prowadzący bardzo zresztą miły Camping Municipal du Chardonnet nad rzeką troszkę powyżej Ristolas. Zabrał mnie na stopa podczas kiedy tłumy Francuzów, nawet ci z którymi wcześniej rozmawiałam po drodze, mijały mnie nie zwracając uwagi na to, że stoję i macham. Didier miał taką samą Nokię, i żeby mi pomóc podjechał do domu po ładowarkę. Niezbyt roztropnie nie zabrałam swojej, myślałam przecież, że wychodzę tylko na 4 dni. Naładowałam telefon na kampingu, co zajęło ponad dwie godziny. Namiotu nie miałam, ale zbierało się na burzę i zaproponowano mi nocleg w pustej przyczepie jakiegoś nieświadomego sytuacji, nieobecnego znajomego Didier. Pożyczonym rowerem zjechałam do Abries, bo w Ristolas sygnału jeszcze nie było. Samochód oczywiście nie był gotowy. Bardzo miły kemping. Gdybyście tam przypadkiem byli (warto, jest czysto, ładnie i bardzo tanio http://www.camping-queyras.com/) pozdrówcie ich ode mnie. Niezwykle uprzejmi i gościnni ludzie. Didier mówi po angielsku.

Schronisko Nino Soardi

Następny nocleg też mi się udał. Malutkie włoskie schronisko na samej grani- Refuge Nino Soardi na Col de Bouchet, pozbawione jakichkolwiek wygód było najfajniejszym schroniskiem jakie ostatnio widziałam. Może nawet jakie kiedykolwiek widziałam. Poprzedniej nocy piorun rozbił baterie słoneczne i były tylko świeczki, ale za to jacy fantastyczni ludzie. „Goprowcy” i górscy pasjonaci. Wolontariusze z lokalnego klubu. Prawdziwa alpejska atmosfera, gościnność, jakiej niemal nigdzie już się nie spotyka i do tego naprawdę fantastyczny widok!  Bardzo się cieszę, że tam trafiłam.

Valon Claus

Z innymi schroniskami nie było większych problemów. Na początku lipca wszędzie znalazło się jeszcze miejsce, chociaż jeśli przychodzi się późno trudno już liczyć na obiad. Zostaje jajecznica, hit wszystkich francuskich schronisk.

Dolina Escrins

Nie bardzo podobało mi się schronisko Basse Rita powyżej Guillestre.  Komercja, nieufna, zupełnie nie górska atmosfera, prysznic na żetony, pelargonie w plastikowych doniczkach (na dzikiej łące!) i charakterystyczne dla schronisk ze świetnym dojazdem bardzo drogie piwo. Do tego na prowadzącym tam szlaku zamocowano żenujące ułatwienia, niemal ruchome schody. W innych miejscach bywało znacznie lepiej.

Queyras okazały się niezwykle piękne. Wręcz fascynujące. Nie są trudne, ale jeżeli zejdzie się z GR-u  można trafić na wąskie eksponowane ścieżynki, miejsca gdzie trzeba się przedzierać przez krzaki, brak oznakowania, skałki wymagające odrobiny łatwej wspinaczki, czy wprawdzie ubezpieczone liną, ale zbijające z nóg, przecinające ścieżkę wodospady, nie mówiąc już o wezbranych rzekach. Trochę bardziej ambitnych dróg jest we włoskim Monviso. GR 58 i Gr 5, które obchodzą wszystkie rejony zachodniej części Queyras są proste, bezpieczne i dobrze oznakowane.

Najpiękniejsze miejsca, które szkoda byłoby ominąć to :

-Szlak wokół Monte Viso, obfitujący w nieziemsko błękitne jeziorka i piękne wysokogórskie widoki.

-Jezioro Świętej Anny powyżej Celiac i zejście z Col Agnel do la Monta.

-Val d’Escrins i Valon Claus z przepięknym skalistym krajobrazem i  Col de Longet otoczona po obu stronach grani pięknymi górskimi stawami. Piękne, ale bardzo długie jest też zejście z Col de Longet do schroniska Maljaset doliną Ubaye.

Przepiękna jest zabytkowa drewniana miejscowość z niesamowitym widokiem – St Veran i włoskie kamienne Chianale.  Fajna jest wysoka ścieżka z Col de Bouchet przez Col St Martin i Col des Thures (po włoskiej stronie, kilkaset metrów poniżej przełęczy jest bardzo przyjemny bezpłatny biwak) i położone dalej na GR 58D, porośnięte zawilcami hale i jeziora w zejściu do Aiguilles. Podobał mi się też bardzo szlak w okolicy Col Urine i włoski fragment GR58C do schroniska Granero.

Kiedy teraz patrzę na mapę, żałuję, że nie utknęłam tam chociaż na tydzień dłużej… tyle jeszcze zostało szlaków, na których nie byłam!

Po powrocie dostałam maila od znajomych. Na ich zdjęciach był ten sam blaszany biwaczek w którym spaliśmy z Honzą. Znajomo wyglądająca herbatka, okazała się jedyną rzeczą, którą mogli tam zostawić odchodząc. Lubię ten zwyczaj zostawiania czegoś po sobie. Tak jak odbudowywanie kopczyków, tworzy część wysokogórskiej magii. Drobna uprzejmość dla tych, którzy przyjdą tam po nas.

Informacje praktyczne:

Dojazd najłatwiej chyba samochodem. Niestety to dość daleko, od nas około 16 godzin. Trzeba kierować się na Briancon albo Guillestre. Samochód można zostawić przed którąś z niżej położonych gite albo na kampingu. Francuskich warsztatów samochodowych niestety nie polecam.

GR 58 i GR 5 zapewniają wygodne noclegi w gite w każdej miejscowości na dole (gite to prywatne schronisko, spanie w zbiorówce, prysznice i ciepła woda, jeśli macie zamiar nocować tylko w gite, zamiast śpiwora wystarczyłoby zabrać poszewkę i pokrowiec na poduszkę, we wszystkich schroniskach są nigdy nie prane, ale dość przyzwoite koce), jest też kilka górskich schronisk np. Refuge Maljaset w pięknej starej wiosce z zabytkowym kościółkiem, w dolinie Ubaye. Miłe, ale drogie jest prywatne, luksusowe schronisko Cabane de la Blanche (24 Euro za sam nocleg) położone pomiędzy Saint Veran a Col Agnel. Więcej typowych schronisk jest po włoskiej stronie, jest tam też kilka bezpłatnych biwaków, ale trasy są bardziej wysokogórskie i czasem trochę trudniejsze niż te we Francji.

Żaden, nawet znakowany tylko kopczykami szlak w tej okolicy nie jest ani trudny, ani niebezpieczny, chociaż trafiają się osypiska piargów, które szczególnie w eksponowanych miejscach, mogą trochę przerażać. Głównie chyba z powodu upiornego dźwięku wydawanego przez lokalne łupki- idealnej imitacji pisku tłuczonego szkła. Wbrew pozorom to się jednak dość dobrze trzyma. Takie trochę trudniejsze miejsca są na mapach zaznaczone krzyżykami. Tam, gdzie byłam trudność okazywała się albo kruszącym się łupkiem, albo dobrą skałą, gdzie czasem trzeba było używać rąk.

Duże i dobrze zaopatrzone sklepy są w Abries, Aiguilles i Ceillac, a po włoskiej stronie w Chiesa nad wielkim zaporowym jeziorem. W weekendy w większych miejscowościach trafiają się targi. Żywność na targu jest trochę tańsza i dużo lepsza niż w sklepie. Całodzienne wyżywienie w schroniskach jest dość drogie (nocleg z wyżywieniem ok. 35 Euro), ale jajecznica kosztuje tylko 3- 3,5 a po włoskiej stronie spaghetti ok. 5 ( sam nocleg ok. 15, ze zniżką w schroniskach klubowych 8). W górach nie ma problemów z rozbijaniem namiotu na noc, ale pewnie nie wolno tego robić w miejscowościach, chociaż biwakujących nad rzekami kajakarzy nikt się raczej nie czepia.

Warto pojechać w lipcu. Jest pięknie i ciepło (ale po włoskiej stronie nocą bardzo często trzyma się mgła). Nie ma jeszcze tłoku, hale są zielone i wszędzie kwitną niesamowite ilości kwiatów. Od połowy lipca na hale wychodzą owce i krowy i część tego oszałamiającego bogactwa zostaje doszczętnie zjedzona. Queyras są obszarem chronionym (Parc Naturel de Queyras) ze względu na niezwykłą różnorodność roślin. Wypas pozwala utrzymać tą równowagę, ale niestety pozbawia widoku kwiatów. Nigdy jeszcze nie widziałam ich w górach aż tyle. Poza przepięknymi krajobrazami i niespotykaną gdzie indziej beztroską, wręcz sielską atmosferą, wszechobecność kwiatów jest jednym z największych uroków tych gór.

Więcej o Queyras w relacji z 2012 roku.

Share
Translate »