Nocą przewaliła się nad nami burza. Rano lało. Przed dziesiątą przejaśniło się na bardzo krótko- czekałam na to, więc byłam już spakowana. Złapałam za czubek mokry tropik i pobiegłam z tym do hotelu (za to tak lubię ten namiot!). Deszcz wrócił więc posiedzieliśmy prawie do południa, potem przeskoczyliśmy na przystanek i złapaliśmy autobus do la Besutra- Dorota bała się, że nie zdążymy, chociaż z Hospital de Benasque do Hospital de France nie idzie się dłużej niż 5-6 godzin. My mieliśmy na to aż 3 dni. Na parkingu wypiliśmy po kawie, w międzyczasie skończył się deszcz. Ruszyłam za Jackiem uzbrojonym w mapę i gps. Przez całe popołudnie włóczyliśmy się po halach zaliczając kolejno wszystkie jeziorka, potem Port de Venasque (nie było nawet co wyglądać, we Francji siedziała tłusta chmura), i trawers na Port de Picada. Na wprost nas kotłowały się chmury nawleczone na grań Maladety. Krowy przyglądały nam się filozoficznie. Ludzi nie było wcale i ogólnie było bardzo przyjemnie. Z czasem widoczność się poprawiała i przyznam, że nawet byłam zdziwiona- ta trasa to najkrótsze, najszybsze połączenie pomiędzy Hiszpanią i Francją, takie, którym się biega na pociąg, szczególnie w zadymę i deszcz. Nigdy tu nie byłam przy dobrej widoczności- a widoki z góry są świetne. Widać i dolinę Salenques, cały masyw Maladety, wraz z lodowcami i długą piękną graniczną ścianę gór, przez którą często przewlekają się francuskie chmurska. Na Port de Picada dołącza do tego ogrom Pirenejów ciągnących się bez końca na wschód. Aż korciło żeby tam zostać i być może nawet byśmy to zrobili gdyby nie brak czystej wody. W każdym z wielu stawków kąpała się jakaś krowa… widać taka była pora dnia, a źródła nie znaleźliśmy.
Na mapie najbliższe jest w Val de Freche (a tam nadal było pochmurnie) w związku z tym zeszliśmy kilkaset metrów w dolinę Artiga de Lin do znanej Jackowi i Dorocie cabany- rzeczywiście niemal luksusowej. Po drodze spotkaliśmy zagubioną starszą Francuzkę w różowym kapeluszu i bez mapy (zeszła potem bezpiecznie na dół) i dwójkę objuczonych wędrowców ciągnących wózki… Ten wieczór uparł się żeby nas zadziwiać. Mała gęsta chmurka, którą schodząc widziałam nad lasem rozrosła się, wypełniła całą dolinę, a potem bujała zasłaniając nas i odsłaniając. W naszym kominku płonęło ognisko (Bogna z Alą nazbierały kupę chrustu), Jacek osmalił swój najlepszy garnek produkując pachnący igliwiem wrzątek – pyszny, znalazła się trawka na dwa namioty (cabana była dla nas za mała) a na niebie świeciły miliony gwiazd.
Poranek był spokojny i piękny. Nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć. Chociaż z tego miejsca można by iść dalej nie powtarzając wczorajszego zejścia (trawersem, śladem owiec i krów, lub na dół i przez widoczne po drugiej stronie góry do Vielha), moi towarzysze nie byli skłonni eksperymentować. Wróciliśmy na porzuconą wczoraj grań i ciesząc się ze wspaniałych widoków (są naprawdę wspaniałe, nawet jak na Pireneje), długo szliśmy grzbietem oddzielającym Artiga de Lin od Luchoneese. Po południu zeszliśmy do widocznej z daleka cabany- zamkniętej, ale wyposażonej w wodę. Przyszłam tam z opóźnieniem (żal mi było widoków), dostawiłam mój namiot (z racji braku podłogi używany jako kuchenny), zjadłam i wróciłam na górę popatrzyć na zachód słońca. Co za kosmos! Warstwa chmur unosiła się i opadała, owce maszerowały gdzieś rzędem, stadka koni (każde ze swoim ogierem) pasły się w pomarańczowym blasku, a nasze namioty zatopiła mgła. Bałam się nawet czy je znajdę w półmroku, ale udało się.
Morze chmur nocą opadło, byliśmy tuż ponad jego skrajem. Pomimo otaczającego nas piękna moi towarzysze zjadłszy na śniadanie wszystkie resztki zdecydowali się zejść do Hospice de France. Ja zostałam na górze. Do wczesnego popołudnie szłam granią otoczoną kołderką z chmur. Po hiszpańskiej stronie było jakby bardziej przezroczyście po francuskiej trochę gęściej i ciemniej, ale z góry nie widziałam wielkiej różnicy. Byłam oczarowana. Szłabym dalej, ale grań się skończyła. Wdrapałam się na ostatni wynurzający się z chmur pagórek, wypiłam resztkę wody, popatrzyłam na mapy, posłuchałam pomruków burzy i zanurzyłam we mgłę. Jakimś cudem- bo zupełnie nic nie widziałam wyszłam wprost na Cabana Bareges i zdążyłam nawet nabrać wody przed gradobiciem. Lało upiornie, błyskało, grzmiało. Gdybym była sama zostałabym na noc. Rano pewnie udałoby się zejść na autobus, ale przyszedł sms, że z powodu burzy zamiast na kempingu śpimy dziś w hotelu i że Włodek już zapłacił za mój pokój. Moje sms-y chyba nie dochodziły, sieć pojawiała się i znikała. Byłam w kropce. We Francji nadal szalała burza nie widziałam gdzie zbiega ścieżka. Przez przełęcz, na której siedziałam przewalały się mokre jęzory. Na grani na wprost mnie ustawiły się rzędem konie patrząc na wschód… -Co one takiego widzą? -zastanawiałam się przez jakiś czas, a potem to też zobaczyłam. W Hiszpanii świeciło słońce!
Nie zastanawiałam się długo. Zamiast niewidocznym szlakiem do Luchon zeszłam na hiszpańską stronę. Z mgły wynurzał się początek drogi według mapy prowadził na Col Portillon. Ubrałam się w przeciwdeszczowe, ale po jakiejś pół godzinie przestało lać. Robiło się coraz jaśniej, polna droga opadała przez magicznie zamglony las i na koniec rzeczywiście wyszła na szosę. Zabrał mnie pierwszy samochód. Hotel, o którym wyczytałam w sms-ie jest w centrum. Weszłam do stylowego wnętrza gdzie zaraz rozpoznano we mnie tę szóstą z polskiej grupy. Moi biesiadowali w jednym z pokoi na pobojowisku mokrych namiotów, obłoconych butów i wymieszanych skarpet. Wokół rzeźbienia, złocenia… Oj, jaka ja byłam głodna!
PS: Najpiękniejszym miejscem według Doroty było zejście w dolinę Remune- na wprost kotłującej się nad Aneto burzy (niemniej cieszy się, że nie musi tam wracać). Alę zachwyciła Col de Literola, Bognie i Włodkowi najbardziej podobał się lodowiec Gourg Blanc (no i była tam adrenalina). Jacek ożywał na zielonym – po zejściu w chmurę do Hospice de France nie wytrzymał i podszedł jeszcze w górę doliny Freche. Chyba nie ma trasy, która spodoba się jednakowo wszystkim, więc cieszę się, że ta wyszła mi różnorodna.