Piękna trasa w Wysokich Pirenejach cz4

Nocą przewaliła się nad nami burza. Rano lało. Przed dziesiątą przejaśniło się na bardzo krótko- czekałam na to, więc byłam już spakowana. Złapałam za czubek mokry tropik i pobiegłam z tym do hotelu (za to tak lubię ten namiot!). Deszcz wrócił więc posiedzieliśmy prawie do południa, potem przeskoczyliśmy na przystanek i złapaliśmy autobus do la Besutra- Dorota bała się, że nie zdążymy, chociaż z Hospital de Benasque do Hospital de France nie idzie się dłużej niż 5-6 godzin. My mieliśmy na to aż 3 dni. Na parkingu wypiliśmy po kawie, w międzyczasie skończył się deszcz. Ruszyłam za Jackiem uzbrojonym w mapę i gps. Przez całe popołudnie włóczyliśmy się po halach zaliczając kolejno wszystkie jeziorka, potem Port de Venasque (nie było nawet co wyglądać, we Francji siedziała tłusta chmura), i trawers na Port de Picada. Na wprost nas kotłowały się chmury nawleczone na grań Maladety. Krowy przyglądały nam się filozoficznie. Ludzi nie było wcale i ogólnie było bardzo przyjemnie. Z czasem widoczność się poprawiała i przyznam, że nawet byłam zdziwiona- ta trasa to najkrótsze, najszybsze połączenie pomiędzy Hiszpanią i Francją, takie, którym się biega na pociąg, szczególnie w zadymę i deszcz. Nigdy tu nie byłam przy dobrej widoczności- a widoki z góry są świetne. Widać i dolinę Salenques, cały masyw Maladety, wraz z lodowcami i długą piękną graniczną ścianę gór, przez którą często przewlekają się francuskie chmurska. Na Port de Picada dołącza do tego ogrom Pirenejów ciągnących się bez końca na wschód. Aż korciło żeby tam zostać i być może nawet byśmy to zrobili gdyby nie brak czystej wody. W każdym z wielu stawków kąpała się jakaś krowa… widać taka była pora dnia, a źródła nie znaleźliśmy.

Na mapie najbliższe jest w Val de Freche (a tam nadal było pochmurnie) w związku z tym zeszliśmy kilkaset metrów w dolinę Artiga de Lin do znanej Jackowi i Dorocie cabany- rzeczywiście niemal luksusowej. Po drodze spotkaliśmy zagubioną starszą Francuzkę w różowym kapeluszu i bez mapy (zeszła potem bezpiecznie na dół) i dwójkę objuczonych wędrowców ciągnących wózki…  Ten wieczór uparł się żeby nas zadziwiać. Mała gęsta chmurka, którą schodząc widziałam nad lasem rozrosła się, wypełniła całą dolinę, a potem bujała zasłaniając nas i odsłaniając. W naszym kominku płonęło ognisko (Bogna z Alą nazbierały kupę chrustu), Jacek osmalił swój najlepszy garnek produkując pachnący igliwiem wrzątek – pyszny, znalazła się trawka na dwa namioty (cabana była dla nas za mała) a na niebie świeciły miliony gwiazd.

Poranek był spokojny i piękny. Nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć. Chociaż z tego miejsca można by iść dalej nie powtarzając wczorajszego zejścia (trawersem, śladem owiec i krów, lub na dół i przez widoczne po drugiej stronie góry do Vielha), moi towarzysze nie byli skłonni eksperymentować.  Wróciliśmy na porzuconą wczoraj grań i ciesząc się ze wspaniałych widoków (są naprawdę wspaniałe, nawet jak na Pireneje), długo szliśmy grzbietem oddzielającym Artiga de Lin od Luchoneese. Po południu zeszliśmy do widocznej z daleka cabany- zamkniętej, ale wyposażonej w wodę. Przyszłam tam z opóźnieniem (żal mi było widoków), dostawiłam mój namiot (z racji braku podłogi używany jako kuchenny), zjadłam i wróciłam na górę popatrzyć na zachód słońca. Co za kosmos! Warstwa chmur unosiła się i opadała, owce maszerowały gdzieś rzędem, stadka koni (każde ze swoim ogierem) pasły się w pomarańczowym blasku, a nasze namioty zatopiła mgła. Bałam się nawet czy je znajdę w półmroku, ale udało się.

Morze chmur nocą opadło, byliśmy tuż ponad jego skrajem. Pomimo otaczającego nas piękna moi towarzysze zjadłszy na śniadanie wszystkie resztki zdecydowali się zejść do Hospice de France. Ja zostałam na górze. Do wczesnego popołudnie szłam granią otoczoną kołderką z chmur. Po hiszpańskiej stronie było jakby bardziej przezroczyście po francuskiej trochę gęściej i ciemniej, ale z góry nie widziałam wielkiej różnicy. Byłam oczarowana. Szłabym dalej, ale grań się skończyła. Wdrapałam się na ostatni wynurzający się z chmur pagórek, wypiłam resztkę wody, popatrzyłam na mapy, posłuchałam pomruków burzy i zanurzyłam we mgłę. Jakimś cudem- bo zupełnie nic nie widziałam wyszłam wprost na Cabana Bareges i zdążyłam nawet nabrać wody przed gradobiciem. Lało upiornie, błyskało, grzmiało. Gdybym była sama zostałabym na noc. Rano pewnie udałoby się zejść na autobus, ale przyszedł sms, że z powodu burzy zamiast na kempingu śpimy dziś w hotelu i że Włodek już zapłacił za mój pokój. Moje sms-y chyba nie dochodziły, sieć pojawiała się i znikała. Byłam w kropce. We Francji nadal szalała burza nie widziałam gdzie zbiega ścieżka. Przez przełęcz, na której siedziałam przewalały się mokre jęzory. Na grani na wprost mnie ustawiły się rzędem konie patrząc na wschód… -Co one takiego widzą? -zastanawiałam się przez jakiś czas, a potem to też zobaczyłam. W Hiszpanii świeciło słońce!

Nie zastanawiałam się długo. Zamiast niewidocznym szlakiem do Luchon zeszłam na hiszpańską stronę. Z mgły wynurzał się początek drogi według mapy prowadził na Col Portillon. Ubrałam się w przeciwdeszczowe, ale po jakiejś pół godzinie przestało lać. Robiło się coraz jaśniej, polna droga opadała przez magicznie zamglony las i na koniec rzeczywiście wyszła na szosę. Zabrał mnie pierwszy samochód. Hotel, o którym wyczytałam w sms-ie jest w centrum. Weszłam do stylowego wnętrza gdzie zaraz rozpoznano we mnie tę szóstą z polskiej grupy. Moi biesiadowali w jednym z pokoi na pobojowisku mokrych namiotów, obłoconych butów i wymieszanych skarpet. Wokół rzeźbienia, złocenia… Oj, jaka ja byłam głodna!

PS: Najpiękniejszym miejscem według Doroty było zejście w dolinę Remune- na wprost kotłującej się nad Aneto burzy (niemniej cieszy się, że nie musi tam wracać). Alę zachwyciła Col de Literola, Bognie i Włodkowi najbardziej podobał się lodowiec Gourg Blanc (no i była tam adrenalina). Jacek ożywał na zielonym – po zejściu w chmurę do Hospice de France nie wytrzymał i podszedł jeszcze w górę doliny Freche. Chyba nie ma trasy, która spodoba się jednakowo wszystkim, więc cieszę się, że ta wyszła mi różnorodna.

Share

Piękna trasa w Wysokich Pirenejach cz3

W Portillon rozstaliśmy się na kilka dni. Moja grupa postanowiła odpocząć, ja miałam nieodparte wrażenie, że chodzenie ze mną bardzo im szkodzi. Przez lata przeszli sporo trudnych tras, jeśli decydowali sami, nie bali się, nie zastanawiali tylko szli- wierząc przewodnikowi czy mi. Byłam przekonana, że wśród miejsc, które już widzieli niejedno było nawet trudniejsze. Umówiliśmy się za 4 dni w Hospital de Benasque. Jest tam hotel- kiedyś niedrogi- kuszący cel dalszej wędrówki. Taką miałam w każdym razie nadzieję, bo pewności czy tam dotrą nie miałam. Na drodze pomiędzy Portillon, a Hiszpanią stoi istotna przeszkoda- Col de Literola- wspaniała, bardzo wysoka przełęcz o każdej porze roku pokryta śniegiem.

Wdrapałam się na nią wcześnie rano, sama szłam niespodziewanie szybko. Na dalekim już Gourg Blanc rwały się chmury. Śnieg, który nas wczoraj pokonał wyglądał stromo, Lac Portillon błyszczał jak oczko na dnie bardzo głębokiego lejka, a na stoku przede mną rysował się ślad Amerykanina. Z przyzwyczajenie poszłam na lewo tam, gdzie schodzi się z przełęczy kiedy leży wyższy śnieg. Jeszcze nigdy tu nie byłam latem. Teraz wyglądało to obrzydliwie, kilka metrów pionowej gliny. Zawróciłam po ostrej grani. Na jej drugi koniec wdrapywał się właśnie młody człowiek z kilkuletnim chłopcem. -Tu, tu jest zejście- zamachali. Wyjrzałam i aż mnie zamurowało. Z osławionej Literoli schodziła zwykła ścieżka! Nie było sieci, żeby przekazać tę dobrą wiadomość Jackowi, ale mężczyzna z chłopcem, który szedł na Perdiguero obiecał oddać mu w schronisku kartkę. Miałam długopis, w moich śmieciach było opakowanie po serze. „Jacku, bardzo mało śniegu, bardzo łatwe zejście”- napisałam trochę na wyrost, bo poniżej ścieżki był jednak jakiś śnieg. Mniej stromy niż wczorajszy, ale podobnie jak on obramowany skałami. „Bogna, przepnij karimatę na drugą stronę”-miałam jeszcze ochotę dopisać oceniając szybko rozkład skał, ale bałam się, że nikt tego nie uzna za śmieszne. Oddałam list (moi towarzysze się bardzo śpieszyli) i zeszłam. Śnieg nie wydawał mi się najgorszy. Ktoś już po nim zjechał na butach, całkiem dobrze się tam trzymałam, gdyby przyszło mi jechać też bym się chyba nie bała- chociaż kto wie czy nie przeniosłoby mnie przez próg i nie wysłało aż do zamarzniętego stawu… wtedy chyba żegnaj kapeluszu…

Po południu złapałam sieć i napisałam dłuższą wiadomość. Zapomniałam dodać, że na początku cyrku jest miejsce gdzie trzeba się przytrzymać rękami. Dorota, która ma lęk wysokości nawet go nie zauważyła, ale Jacek mi to później wypomniał.

Przez 4 dni nie miałam od nich żadnych wiadomości i zastanawiałam się czy to dobrze czy źle. Tymczasem zeszłam nad Ibon Literola, pogadałam z dwoma idącymi z dołu panami, którzy obeszli jezioro w kółko w rakach (podobno miało tam być bardzo stromo), przetrawersowałam po ich śladach (nic trudnego, więcej uwagi wymagał niestabilny piarg) i długo kluczyłam starając się znaleźć kopczyki wiodące na Collado Ubaga. Udało mi się po 3 podejściach (i 3 zejściach, bo tam gdzie się wdrapałam nie dało się już dalej iść). Znaki odbijają do dna doliny Literola ok 200-tu metrów poniżej skraju jeziora.

Trawers na Collado Ubaga jest prosty i śliczny (chociaż nieobecny na moich mapach). Z przełęczy jest piękny widok, zeszłam nawet kawałek żeby popatrzyć lepiej. Dolina Literola była awaryjnym wariantem dla Jacka, gdyby nie spodobało im się nieznane mi zejście do Remune. „Nie ma śniegu, czyli ok”- dopisałam w moim sms-ie, wróciłam na grań i zeszłam na drugą stronę. To znaczy schodziłam aż do wieczora po upiornych, luźnych kamieniach i skałach, bez wody. Męcząca trasa.

Rozbiłam namiot na hali – ładnej trawce, pełnej zwierząt, a akurat wolnej od kup. Rano zeszłam do ścieżki na dnie doliny Estos, zawróciłam po przejściu mostu i wdrapałam się przez las (da się, wzdłuż rzeki na zakolu drogi) do wariantu GR11,2 biegnącego trawersem po zboczu. Ten główny -na dnie doliny wyglądał jak Krupówki czy Marszałkowska. Tłumy, wycieczki szkolne, nawet samochody. Górny był zupełnie pusty. Widoczne z daleka schronisko Estos aż pulsowało od tłoku. Nie zeszłam prowadzącą tam ścieżką tylko spróbowałam kontynuować po zboczu. To piękne, dzikie miejsca gęsto porośnięte pokrzywami. Ponieważ miałam krótkie spodnie i pierwsze kilkaset metrów nieco mnie zniechęciło, starałam dostać się niżej, gdzie krowy wyjadły część chaszczy. Ostatecznie zeszłam na dno doliny strumykiem i dalej już bez przygód podeszłam na Col de Gistain. Byłam tu już, ale przy śniegu, we mgle, teraz było tu zdecydowanie piękniej. Nie znałam za to zupełnie wyższych partii doliny Anes Cruces- ślicznych. Przenocowałam w cabanie – niewidocznej ze szlaku, a znalezionej przypadkiem (szukałam bardziej płaskiej trawki). Budynek był stary, prycza tylko na 2 osoby, ale nocą przeleciała burza więc cieszyłam się, że nie tarmosi mnie wiatr. W dolinie Anes Cruces są dwie cabany, pokazane na mapach, niewidoczne ze szlaku, w dobrym stanie.

Rano kontynuowałam wędrówkę GR11,2 znanym mi, ale nie widzianym od lat. Ze zdziwieniem spotkałam tam tylko 3 osoby i jeszcze dwie już za przełęczą Eriste, która kiedyś wydawała mi się trudna (była jak równia bardzo pochyła, pokryta kruszoną gliną i piargiem). Teraz sprowadza nią dobrze wydeptana ścieżka. Skrót omijający schronisko Angel Orus, też jest teraz ścieżką, nawet oznakowaną. Natomiast cabana, gdzie jak mi opowiadał Jose ukrywał się kiedyś facet, który upozorował własną śmierć jest już w ruinie- brakuje połowy dachu. Jest tylko koliba trochę powyżej domku. Byłam tym lekko rozczarowana, od kilku godzin goniła mnie burza, a wokół ani odrobiny miejsca pod namiot. Rozbiłam go dopiero w Val de Ibones, chwilę przed potworną ulewą.

Śpiąc tuż przy lustrze wody liczyłam czasy od grzmotu do błysku bojąc się żeby nie walnęło gdzieś blisko. W końcu przestałam, huczało tak często, że nie wiedziałam, który błysk jest który. Po namiocie spływała gruba warstwa wody, ściany zaparowały, a poranek był śliczny. Po prostu cudny.

GR11,2 wdrapuje się dalej na przełęcz z fantastycznym widokiem- Collada della Plana. Niżej z wysokiego balkonu opadają dwie ścieżki. GR w lewo po głazach, a w prawo niewidoczna, dopiero dalej okopczykowana trasa prowadząca do pełnej stawków doliny – ślicznej, nietrudnej i dzikiej. Poszłam tam, bo 11-tkę już znałam. Od Ibon de Perramo opada strome zejście z pięknym widokiem na Ibon Escarpiosa. Nad stawem już tłok, kupa kąpiących się w szmaragdowej wodzie dzieci, wyraźna ścieżka. Od Cabana Anna- wręcz droga prowadząca dnem doliny Estos (w Cabana Anna nadal można biesiadować i spać- jest otwarta i bardzo ładna-zajrzałam). Cały Masyw Posets porasta w lipcu bujna roślinność, a góry aż kipią od kwiatów. Naparstnice, lilie, mikołajki, irysy- pokażę to w innym wpisie.

„Gdzie jesteście? ” napisałam jednocześnie do Doroty i Jacka, kiedy tylko pojawiła się sieć. „Przyjeżdżaj, szykujemy pyszną kolację”- odpisała Dorota, „w hotelu”- odburknął Jacek. -Jedź jak najszybciej- odwoniła Bogna- Mamy prysznic! Pomyślałam, że zachowują się zupełnie jak zwykle (czyli chyba nic im się nie stało), więc chociaż umówiliśmy się dopiero rano złapałam stopa do Hospital de Benasque, zjadłam kolekcję i już po ciemku rozbiłam namiot obok hotelu- sam był sobie winien zamiast 30-tu Euro jak ostatnio, kosztował aż 50. Haniebnie drogo!

 

 

 

Share
Translate »