zima w namiocie- krótka instrukcja

Mam za sobą setki biwaków w namiocie. Zimą to dość radykalny pomysł. Bardzo minimalistyczny, ale tani, dający kompletną wolność i chyba z tego powodu kuszący.  Poważną wadą jest to, że można sobie zaszkodzić. Namioty są dość delikatne, stawianie ich w krytycznych warunkach bywa nieprzyjemne. Czasem długie. Noc w wichurze trudno nazwać spokojną, śnieg trzeba czasem usuwać. Dostaję coraz więcej pytań w mailach więc dla uproszczenia spisuję wszystko co wiem na blogu. Postaram się aktualizować, jeśli o czymś zapomniałam piszcie.

jaki namiot na zimę?

Solidny. To trudno ocenić nie próbując, więc przed wyprawą, która może być ryzykowna sprawdźcie swój namiot na wichrze i mrozie. Najlepiej gdzieś blisko domu.

Dobrze mieć fartuchy przeciwśniegowe (można je doszyć samemu, z mocnego i śliskiego materiału, najlepiej od dołu go nie podwijać, wtedy przy wyciąganiu nic się nie haczy. Fartuchy mają dwa zadania:

-osłaniają wnętrze przed wiatrem- to można zastąpić murkiem ze śniegu.

-mocują namiot do ziemi- i tego nic nie zastąpi, Przysypanie wszystkich fartuchów grubą warstwą śniegu pozwala utrzymać namiot na miejscu nawet przy wietrze rozpędzonym jak pośpieszny pociąg.

Bywa, że wieczorem śnieg jest miękki, a nocą lodowacieje, nie wyciągajcie fartuchów na siłę (niełatwo je potem połatać). Lepiej wykopcie ostrożnie łopatką.

Jeśli to nie jedynka przydadzą się dwa wejścia– któreś zwykle uda się otworzyć. Wiatr kręci, namiot wieczorem tyłem do wiatru rano może być już na wprost. Poza tym łatwiej się dostać do wnętrza nie nanosząc za dużo śniegu.

Uwaga na wentylację– jeśli jest niedostateczna, na wewnętrznych ścianach narasta szron lub woda, jednak przy silnym wietrze przez otwory wentylacyjne wpada śnieg- czasem naprawdę dużo. Lubię takie, które można szczelnie zamknąć, inne w skrajnych sytuacjach zapycham ubitym workiem foliowym.

Dobrze wentylowana sypialnia utrzyma szron czy wodę dalej od Was, głównie na zewnętrznych ściankach (poza miejscami gdzie nachuchacie). Dobrze jak pomiędzy tropikiem, a sypialnią jest przestrzeń.

W dużym namiocie zmieścicie się w grubych śpiworach, nie pozgniatacie puchowych kurtek i nie będzie Wam spadał na głowę szron (przynajmniej nie cały czas). Woda skapnie i tak.

W dużym przedsionku da się gotować z mniejszym ryzykiem spowodowania pożaru i czasem trzeba to robić. Warto wykopać sobie w tym celu dołek- głęboki tak, żeby garnek nie wystawał (30-40 cm). W dobrych warunkach kuchnię można wykopać na zewnątrz. Przydaje się przykrywka (np z pulki)

Zimą w namiocie nic nie schnie. Na mrozie najłatwiej pozbyć się wody przez wykruszenie (z namiotu, z wiatrówek, ale nie tych z membraną tam woda wmarza w strukturę materiału). Nie da się pozbyć wody (lodu) ze śpiworów. Każdej nocy przybędzie im nawet po 200 g i staną się coraz mniej ciepłe. Jedyny sposób zminimalizowania tego problemu to nie przegrzewanie się (lub kontrowersyjne, niemniej stosowane czasem sypianie w „vapour barrier” czyli w szczelnym worku (ubranku) foliowym- na piżamę pod wszystkie izolacje- rano będzie bardzo nieprzyjemnie).  Bywają syntetyczne śpiwory gdzie można się dostać do izolacji (pod materiał) i trochę lodu wyczesać, zwykłe śpiwory warto co kilka dni (tydzień np) wysuszyć (czyli tak zaplanować podróż żeby bywać w ogrzewanych wnętrzach). To samo dotyczy wewnętrznych botków.

Śnieg jest miękki i ciepły (nie wierzycie? rozstawcie kiedyś namiot na zmarzniętej ziemi). Wbrew pozorom wcale nie trzeba usuwać śniegu spod podłogi. Warto go troszkę ubić- np nartami. W przedsionku sam pojawi się dołek na nogi, na „łóżku” trzeba się trochę pokręcić- to się ubije, ułoży). Wykopanie czy ubicie dołka w przedsionku powoduje, że zimne powietrze spływa z sypialni, więc jest tam cieplej.

Przydaje się folia NRC włożona pod podłogę (wtedy mniej szeleści).

Jeśli sypiać na dwóch matach spod spodu nie wytapia się śnieg i człowiek się nie zapada.

Mocowanie namiotu do śniegu nie jest trudne. Powiedziałabym, że bywa łatwiejsze niż latem. Jeśli dysponujecie nartami, kijkami czy czekanem wystarczy je solidnie wbić, jeśli śniegu jest na to za mało – przerobić na deadmany- czyli zakopać. Inne sprzęty, które godnie zastępują śledzie to rakiety, raki, worki po namiocie (do wypełnienia śniegiem) lub nawet torby foliowe (ale te trudniej rano wykopać).  W Laponii świetne kotwy robiliśmy z zakopanych pulek- każda miała po dwa dyszle, czepialiśmy je do  bocznych odciągów stelażu. Dzięki temu namiot nie kładł się i utrzymywał kształt podczas huraganu.

Zanim wyjmiecie namiot z worka przypnijcie go do czegoś ciężkiego (plecaka np). Inaczej zwieje. Worki też są szybkie.

Zdecydowanie wolę namioty gdzie stawia się najpierw tropik, a sypialnię podpina potem. Po pierwsze do wnętrza nic nie napada, pod drugie bywa, że uda się postawić tylko tropik, albo tylko kawałek tropiku.

W trudnych warunkach warto starannie wybrać miejsce pod namiot– może gdzieś jest osłonięty kącik, kamień, który trochę zasłania wiatr, wykrot czy drzewko…To nasi sprzymierzeńcy. Wrogowie (to nic osobistego) to potencjalnie lawiniaste żleby, podstawy nawisów, skały, z których coś może spaść, przewężenia gdzie najbardziej wieje i dna dolin gdzie jest najzimniej.

Jeśli macie czas wybudujcie osłonę od nawietrznej lub nawet wokół, to świetna rozgrzewka, w zasadzie konieczna. Szansa na rozgrzanie się w mrożonym śpiworze jest żadna więc lepiej tam wejść będąc ciepłym.

Mokry, ciężki śnieg lepiej na bieżąco otrząsać, często udaje się z wnętrza (kopnąć w ścianę nogami, wypchnąć ręką).

Na wielkim mrozie namiot sztywnieje i chociaż wydaje się to dziwne tropik zmniejsza się bardziej niż stelaż. Czyli jeśli w cieple rurki wchodziły na wcisk, w zimnie będzie im jeszcze trudniej.

O komforcie sypiania zimą w namiocie w dużej mierze decyduje nastawianie. Jeśli Wasz namiot wydaje się niewygodny lub ciasny pomyślcie jak to by było bez niego. Jest szansa, że to go zmieni w pałac :)

zdjęcia pochodzą z Laponii z 2016 i 2017-tego roku.

 

Share

jak chodzić po górach i się nie zmęczyć- cz2 technika chodzenia

Niektóre rzeczy z tego, co mam do powiedzenia są oczywiste. Wydawało by się, że nie warto o  nich wspominać, ale prawie każdy, kogo zabieram w góry nie stosuje się do tej odwiecznej wiedzy piechurów i cierpi.

1- jeżeli na co dzień raczej się mało ruszacie przed wyjściem na kilkudniowy trekking trochę poćwiczcie. Jeśli tego nie zrobicie nie umrzecie, ale stracicie radość z pierwszych 3-4 dni męcząc się z zakwasami.

2- chodzenie z plecakiem to nie wyścigi. Na 100% pójdziecie wolniej niż nieobjuczeni. Bardzo możliwe, że idąc swoim tempem* (co jest najekonomiczniejsze) spotkacie się z „tymi szybkimi” więcej niż raz. Klasyczny przypadek- lecą, pocą się, zieją, padają i za chwilkę znów zabiegają Wam drogę. Zawsze mi się to kojarzyło z popędzaniem stada, ale na szczęście rzadko bywam w zatłoczonych miejscach więc te doświadczenia nadal wydają mi się zabawne.

Własne tempo bardzo trudno zdefiniować. Jeśli nie macie doświadczenia sprawdźcie różne prędkości. Ja idę tak, żeby równo wydatkować energię. Nie męczę się i nie pocę. Oddycham równo i spokojnie jak na spacerze. Nie potrzebuję stawać żeby odpocząć. Nie mam od czego. Zatrzymuję się regularnie co 3 godziny żeby zjeść i nieregularnie żeby zrobić zdjęcia.

Latem do czasów podanych w alpejskich czy pirenejskich przewodnikach muszę doliczyć ok. 40-50%. Są liczone bez przystanków i bez obciążenia- sam czysty marsz. Standardowo dolicza się 30-40%, być może jestem nieco wolniejsza, albo moje przerwy na jedzenie czy fotografowanie dłuższe. Mogę iść bez zmęczenia ok. 12 godzin (z w/w przerwami) więc wędrowanie zajmuje mi zwykle cały dzień.

Norweskie czasy muszę pomnożyć przez 2… może odrobinkę mniej, ale taki zapas przy planowaniu bardzo się przyda. Nie znalazłam jak dotąd sposobu na szybkie przeskakiwanie bagien, pokonywanie wzburzonych rzek i obchodzenie zalanego terenu. W Norwegii często latem trafiam na śnieg, a poruszanie się po nim też nie jest jest szybkie (z wyjątkami- z Lidką zjechałyśmy oblodzony kawałek na 4 literach- z braku raków).

Dla porównania – czasy na polskich szlakach są liczone z wielkim zapasem. Można nic nie dodawać.

2-Plecak powinien być dobrze wyważony. Zbyt wysoki środek ciężkości powoduje nieustanne bujanie się ładunku (i wytracanie energii) i jest niebezpieczny- bo łatwo fiknąć. Rzeczy ciężkie lepiej wcisnąć niżej, a sam plecak starannie wyregulować.

Ja lubię jak ciężar opiera się w większości na pasie biodrowym (nie na ramionach), a pomiędzy plecami i workiem jest delikatny i pozwalający na wentylację prześwit. Przy takim ustawieniu bardzo ważny jest pasek piersiowy, którego wiele osób wcale nie zapina. To on przejmuje ciężar z ramion więc musi się dać ustawić na wygodnej wysokości (raczej nie na biuście) i dać odpowiednio zacisnąć. Stosowne wyważenie plecaka reguluję długością ramiączek (hmm?) i wysokimi paskami wiszącymi z górnych zaczepów pasów na ramiona (dodatkowo mocującymi je do plecaka)- to one decydują o odległości od pleców (plus regulacja wysokości pasów dostępna od spodu plecaka- to trzeba ustawić po kupieniu-  plecak przystosowano pewnie fabrycznie na jakiś standard).

Te zewnętrzne, łatwo dostępne ustawienia zmieniam kilka razy w ciągu dnia i po każdym zapakowaniu- załadowaniu na plecy- tak, żeby ciężar rozkładał mi się wygodnie. W moim plecaku da się to zrobić idąc. Kłopotem są tylko długości- zarówno pas biodrowy jak i ten na piersi nawet maksymalnie skrócone są na mnie za długie. Sytuację z biodrowym można poprawić wypychając mocno dolne partie plecaka i pilnując czy boczne zaciągi pasa się nie poluzowały (takie małe klamerki na biodrach, u mnie wyjątkowo liche). Piersiowy trzeba w razie potrzeby wywlec i przełożyć.

Chodzenie z plecakiem to sztuka sama w sobie. Kilkanaście kilogramów to 20- 25% wagi więcej niż zwykle. Żeby się nie namęczyć trzeba chodzić inaczej niż po płaskim i inaczej niż bez obciążenia.

3-Warto właściwie używać kijków. Podchodząc idę tak jak mój pies na 4- jednocześnie prawa ręka i lewa noga i na zmianę. Łatwo wpaść we właściwy rytm, a kijek wbity mniej więcej pod kątem prostym (kąt prosty powinno mieć też zgięte ramię) pozwala się mocno pociągnąć. W ten sposób pracuje całe ciało, nie tylko nogi. Zbyt krótkie kijki są niewygodne, zbyt długie nadwyrężają mięśnie ramienia, więc warto je regulować w miarę potrzeby.

Schodząc utrzymuję ten sam rytm, ale wydłużam kijki. Opieram się na nich mocno jak na poręczach jeszcze zanim opuszczę stopy- to istotnie odciąża stawy nóg, ale obciąża nadgarstki. Jeśli kijki nie mają dobrej amortyzacji nadgarstki mogą oberwać.

Idący w ten sposób człowiek wygląda troszkę jakby jechał na nartach. Porusza się płynnie i miękko.

Stopy stawiam na śródstopiu. Bardzo istotne jest słowo „stawiam”. Łatwo się zagapić i pozwolić nodze opadać. Z tego powodu wiele osób narzeka na ból podeszew stóp czy pięt, a butom dorabia się coraz to nowsze amortyzatory i wkładki. Ten problem można jednak załatwić nawet bez wyjątkowo wygodnych butów (twarde podeszwy wysokogórskich i zimowych butów są bezlitosne i nie ma rady, trzeba się nauczyć w nich chodzić). To żeby użyć mięśni do podniesienia nogi jest oczywiste. Opuszczanie jej przy ich użyciu już nie zawsze. Niewiele osób chodzi jak baletnica (czy kot)**, a to akurat bardzo pomaga w górach. Stopę trzeba postawić na podłożu precyzyjnie i ostrożnie- bez szoku.

Druga równie często pomijana rzecz to ugięcie kolan przy zejściu. Schodzenie na sztywnych- wyprostowanych w momencie kontaktu z ziemią- nogach powoduje (i to bardzo szybko) długotrwały ból kolan. Można temu skutecznie zaradzić schodząc na lekko ugiętych- tak żeby siłę uderzenia o glebę przejęły mięśnie, nie kości. Nawet niewyćwiczone mięśnie zregenerują się szybciej niż stawy.

Reasumując przy zejściu noga nigdy nie powinna być zupełnie prosta. Zbieganie w ten sposób z plecakiem jest trudne, więc lepiej unikać. Staranne zejście jest w praktyce niewiele szybsze niż podejście. Jeszcze wolniej schodzi się w trudnym terenie.

Te rady wyglądają z pozoru prosto, ale zastosowanie się do nich wymaga ciągłej uwagi. Większość z nas chodzi na co dzień mniej starannie, a w pośpiechu łatwo zapomnieć o technice. Jedną z ważnych rzeczy, których się nauczyłam chodząc- to właśnie to, że nie warto się śpieszyć. Poza bólem protestującego ciała traci się też cały „medytacyjny” aspekt długodystansowego marszu. Zaangażowanie w prawidłowo wykonany ruch daje naprawdę wielką przyjemność i uwalnia w człowieku inny sposób postrzegania świata- bardziej precyzyjny i szczegółowy.

*- tempo w grupie można wyrównać wagą obciążenia. Dla przykładu mnie i Lidkę dzieli jakieś 5 kg, i podobnie mnie i Jose – tylko w drugą stronę …  :)

**- osoby chodzące tak jak opisałam w „zwykłym życiu” łatwo odróżnić. Nie słychać ich nawet na twardym podłożu.

 

 

 

Share
Translate »