Ranek jest piękny, mokra ziemia paruje, nad wsiami unoszą się wstęgi mgieł. Pomarańczowe znaki prowadzą lasem, ciemnym wilgotnym, omszałym. Podoba mi się i kiedy szlak opada żeby zaliczyć miejscowość- Gulitera zostaję wysoko na ścieżce z żółtymi znakami. Co jakiś czas mijam chlewik, gdzie niby zamknięte są świnie, ale tak naprawdę wychodzą gdzie chcą. Grzeją się w plamach słońca często na ścieżce, wraz z prosiakami wędrują w poszukiwaniu jedzenia czy wrażeń. W Tasso spotykam 3 panów też wędrujących Mara a Mare. Przysiadam w cieniu na brzegu potężnej fontanny, sięgam po guzik, żeby nałapać wody, a oni krzyczą jakby to był bezpiecznik granatu. -Nie pij tego!-. Z ciekawości patrzę na stróżkę, woda jest biała jak mleko.-To wapno!-wyjaśniają, choć nie pytam. Patrzę na misę gdzie opada woda, na kran, wapno pozostawiłoby osad, więc spuszczam troszkę czekając co się stanie (nic) i nabieram półtora litra do butelki. Biel blednie bardzo powoli, potrzeba kilku minut żeby pojawił się ślad przezroczystości, najwcześniej ją widzę na dnie.
-Nie pij!- upiera się któryś z mężczyzn. Kiedy podchodzi bliżej czuję zapach proszku do prania, widzę świeże zgniecenia na ciuchach, najwyraźniej dopiero wyjętych z bagażu. -Czemu?- dziwię się- to bąbelki. Nie wierzy mi. Dwaj pozostali też kiwają głowami z dezaprobatą. -Idź tam- pokazują uchylone drzwi- idź i poproś o wodę. Zastanawiam się czemu sami tego nie zrobią, ale poganiana zaglądam i ponieważ nikogo nie widzę wołam -bonjour! Starsza pani zaprasza do kuchni. Wewnątrz jest chłodno. Pokazuję na migi butelkę, rozumie i podchodzi do kranu nabrać wody. Patrzę na obrazy, na lustra, książki i mnóstwo pięknej ceramiki. Na stare, dostojne meble w salonie, na kotary. Dom jest jednym otwartym wnętrzem. Ładnym, harmonijnym, jak to we Francji. Woda jest identycznie biała jak w fontannie, zanim wyjdę pani wręcza mi 3 batoniki. Wychodzę pokazać biel 3 panom, ale na jej widok ładują plecaki i ruszają w przeciwnym kierunku niż ja. Szkoda, chciałam im dać batoniki. Sama i tak ich przecież nie zjem, to ciastka.
Zakłopotana pakuję je pod wieko plecaka, nie umiem wrócić i oddać, pani była taka dumna że je ma, że się podzieli. Znaki wpadają w wilgotne chaszcze, było pewnie jakieś obejście drogą stąd brak śladów moich poprzedników. Zanim zejdę do Giovacce jeszcze dwukrotnie wpadną w takie zarosłe ścieżki. We wsiach są piece do wypiekania chleba, są kapliczki- jak altanki i ławeczki. W Cozzano są też sklepy, to duża wieś. Najadam się, pakuję zapasy na kilka dni i opuszczam pomarańczowe znaki. Przechodzą na wschodnią część wyspy, a ja wolę zostać jeszcze na zachodzie. Tyle tu miejsc gdzie dotąd nie byłam. Odbijam na lokalny krótki szlak co prowadzi do Ciamanacce i zaraz za mostem na Taravo skręcam w las i znajduję dobre miejsce na biwak.
Kiedy rano wędruję przez wieś wydaje się jeszcze uśpiona. Nie ma nawet telefonicznego sygnału. Udaje mi się iść lasem jeszcze do Palneca. Ścieżka jest cienista i dzika, nad strumykami kwitną łany czosnku niedźwiedziego. Odliczam sobie pojedyncze klatki na zdjęcia (żal mi baterii), coraz częściej fotografuję telefonem. Omijam wieś, choć mapa pokazuje tam dzwonnicę, jest zbyt gorąco. Staram się zostać w lesie, ale wyrzuca mnie na ubity gruntowy trakt. Prowadzi do dolinki pełnej chlewików, kilka kilometrów dalej znajduję schronisko myśliwych. Jest otwarte, wygodne cieniste, gdybym o nim wiedziała pewnie zaplanowałabym tu nocleg, ale nie zaznaczono go na mojej mapie, więc tylko oglądam i zostawiam niechciane batoniki (pewnie się panowie nieco zdziwią). Droga kończy się trochę wyżej, kluczę po ścieżkach i po innych drogach i tak trafiam troszkę powyżej Col de Verde na wydeptany i zatłoczony GR20.
Planowałam od razu z niego uciec, ale ścieżka co ją mam na mapie zarosła. Przez 3 km które idę wzdłuż biało czerwonych znaków spotykam chyba ze 30 osób. Słońce już opada, światło różowieje, wybieram skręt do Bergerie Pozzi. Tuż przed halą rosną powyginane buki. Pamiętam, że kiedy byłam tu poprzednio (jesienią z Jose) żałowałam, że mam zbyt wąski obiektyw żeby je objąć (28mm). Teraz mam też 17mm więc powtarzam tamto ujęcie. Bergerie ma duży zadaszony taras. Świetny jako schron.
Wieczór i ranek są śliczne i sielskie, różowe. Noc zimna, to spora wysokość. Rozlewiska Pozzine wyglądają o wiele piękniej niż jesienią. Z jaskrawozielonych traw błyszczą czasem pojedyncze krokusy- prawie białe. Na wyższym piętrze doliny leży śnieg. Przebiega mi przez myśl, że trzeba było trzymać się szlaku (widziałam strzałkę i znaki do Bastelica, ale że ich nie miałam na mapie bałam się, że mnie wyrzucą do Val di Esse, a tam wyciągi narciarskie i asfalt). Ścieżka którą wybrałam w zamian prowadzi do jeziorka. Lac de Vitalaca jest małe, szmaragdowe, wciśnięte w wąziutką dolinę opadającą spod zbocza Monte Renoso. Zejście jest bardzo strome, kruche i śliskie w rozmokłej glinie. Siadam na dole odetchnąć, w dolinę opada tylko ślad ścieżki.
Pomimo tego ruszam w dół. Przedzieram się przez osiki, początkowo bezlistne, potem coraz bardziej zielone, przeciskam labiryntami skał, kilka razy muszę przejść tę samą rzekę. Posuwam się do przodu strasznie powoli, ścieżka jest w zasadzie niewidoczna, choć raz znajduję na niej znak, wskazuje bergerie. W sam raz, cieszę się bo niebo zasłoniła czarna chmura. Już kropi kiedy dobiegam do ruiny budynku obrośniętej przez ogromne jeżyny. Początkowo wydaje mi się, że nie da się wejść, ale obchodzę wokół i znajduję dojście do wnętrza. Dach jest częściowo zarwany. Strumienie spływają na podłogę, ale że jest krzywa zostaje na niej sucha wyspa. Siedzę tam na karimacie oparta o plecak i marznę w stopy. Temperatura opadła o kilkanaście stopni, podstawiam garnek i łapię wodę na herbatę, niewiele pomaga, nadal mi zimno.
Burza trwa ze 2 godziny. Za długo, czuję narastający ból w kręgosłupie, nie mogę się rozprostować, nie mogę iść. Zastanawiam się nawet czy nie zostać, nie przespać nocy, ale ruszam i wbijam się w potworne chaszcze. Przedzieram się, gdzieś tam gubię butelkę z wodą, drapię się wielokrotnie do krwi schodzę i wracam.
-Jest wiosna- powie mi potem Sabine w Tolla- tą ścieżkę utrzymują myśliwi, jest im potrzebna tylko jesienią, więc wiosną i latem zarasta.
Koło czwartej mijam ostatnie miejsca gdzie dałoby się rozbić namiot. Uznaję oczywiście, że jest za wcześnie. Ścieżka właśnie zrobiła się przyzwoita, wyszło słońce. Tuż przed wsią bezskutecznie próbuję wcisnąć się gdzieś i rozbić namiot, ale zupełnie już nie ma gdzie. Tracę tylko czas schodząc nad rzekę (wspaniale wezbraną), skręcam nawet w pominięty wcześniej szlak z Pozzi do Bastelica, najwyraźniej wcale nie poprowadzony asfaltem, ale tam też nie udaje się schować. Biegnę do baru jest zamknięty. Gite znikła, nie został po niej nawet ślad, na hotelu jeszcze daleko od wejścia wisi cennik -150 euro za noc. Ściemnia się, wybieram jakąś przypadkową ścieżkę, na mojej mapie nie widać, że znakowaną i biegnę, jak najdalej od wsi. Rozbijam namiot na maleńkim spłachetku trawki przy samym szlaku, nad samą rzeką. Rano jest oczywiście zlany rosą.