Wracałam, nie czułam tego o jeszcze świcie pijąc dziwnie mdłą w smaku herbatę. Jest słona! -zrozumiałam w połowie kubka. Dlatego wczorajszy, gotowany po północy liofil wydawał się przesolony. Ocean musiał wciskać się w rzekę, mieszać się z nią. Stąd pewnie te ruchome piachy, stąd tak głęboko… Wyjrzałam i rzeczywiście teraz chyba już w czasie odpływu ten dziwny, wskazujący głęboką wodę kołek był bardzo daleko od brzegu. Sugerował raczej drogę w dolinę. Tam poszłam. Obejrzana z bliska rzeka wprawdzie była wyraźnie płytsza, woda opadła, ale w samym nurcie i tak było bardzo głęboko. Już po niecałej godzinie (pięknej, spokojnej, wśród gromad ptaków, wśród kwiatów) zobaczyłam ludzi przechodzących przez bród. Pogadałam chwilkę. Prowadził ich strażnik z Hornviku, szli na prom. Bród był płytki, nietrudny. Dalej ciągnęły się łachy piachu, za nimi kupka namiotów- popularne pole biwakowe. Wśród zwijających się ludzi snuł się lis. Ratunkowa kapsuła była ładna i nowa. Nie otwierałam jej. Poszłam dalej dość wyraźną ścieżką, którą i tak udało mi się jakoś zgubić, przez plażę, podmyte trawersy, przez skały i osypujące się zbocza do kolejnej szerokiej doliny, a potem w górę, wzdłuż rzeki. Za moimi plecami malowniczo gromadziła się mgła. Chmury wczoraj okopujące Latravik goniły mnie, ale bez powodzenia. Dotknęły mnie na chwilkę tuż pod skalistą granią, a potem znów na kilka godzin utknęły. Ja zeszłam ośnieżonym trawersem i znów wdrapałam się na kolejną przełęcz.
Tu, bliżej promu nie byłam już zupełnie sama. Wyprzedzili mnie dwaj Francuzi, z przeciwka też przyszły trzy osoby. Pod wieczór w kolejnej dolinie spotkałam jeszcze czterech chłopaków. Spytali mnie o schron, rzeczywiście widziałam jeden trochę na boku, tuż przy sporym, ale niegroźnym brodzie. Wcześniej w czymś podobnym do opuszczonej wsi też chował się jakiś człowiek. Oba miejsca były dobre na nocleg, ale nadal uciekałam chmurom. Latarnik z Latraviku powiedział, że mam tylko dwa pogodne dni. Od Hesteyri dzieliła mnie jeszcze wysoka grań i chciałam ją przejść przed deszczem. W ostatniej po tej stronie dolinie znów spotkałam kilka polarnych lisków mieszkających w wyrzuconym przez ocean drewnie. Tam było jeszcze słonecznie i pięknie. Podchodząc weszłam w końcu w chmurę i nie wyszłam z niej już do końca. Przełączkę jakoś wymacałam, potem kluczyłam w śniegach szukając zejścia i znalazłszy wreszcie jakieś trawki kilkukrotnie próbowałam rozbić namiot, ale albo się nie mieścił, albo było mi tam za mokro. Szłam wysoko nad zamglonym fiordem, na którego końcu co jakiś czas pojawiał się Isafjordur – tak w każdym razie wtedy myślałam. Byłam zmęczona, było późno i zimno. Deszcz lunął kilkanaście minut po rozbiciu namiotu, spałam niewygodnie na drobnych kamykach i mchach.
Rano zwinęłam się tak szybko, że zapomniałam sfotografować biwak. Tylko plecak już gotowy do drogi. Do Hesteyri nie było daleko. Łódź odpływała dopiero o trzeciej, miałam czas. Padało, ale droga i tak wydawała mi się piękna. Kwitły jaskry, po drugiej stronie zatoki pojawiał się czasem cień gór. Gdzieś za mną schodziła kolejna grupa. Jak się potem dowiedziałam Kanadyjczycy. Poszli dołem nad sama wodą, ja górą z rozpędu, bo nadziei na widoki nie miałam. Wkopałam się potem w bardzo strome, zaśnieżone zejście, z którego ostatecznie zjechałam po śladzie poprzednika ryzykownie, głupio, nie bez konsekwencji. Od paru godzin padało, błoto rozmiękło i wyjeżdżając z impetem ze śniegu na grunt wbiłam się w glinę po kolana.
-Nie żartuj- dziwił się potem jeden z Francuzów- Poszedłem po tym śniegu jak idiota, ale żeby zaraz za mną powtarzać! Wiedziałam, że to niemądry pomysł, tylko że do tego czasu przemokłam, było mi zimno, wiał silny wiatr, a na dole widać już było Hesteyri- kupkę jaskrawych domków i port.
Snując się pomiędzy chatkami spotkałam dziewczynę w żeglarskim sztormiaku i od niej dowiedziałam się gdzie zaczekać na prom. W piętrowym białym domku – przed laty należącym do miejscowego doktora jest prowadzona przez dwie Niemki kawiarnia. Nieoznakowana, przyjazna, ciepła, serwująca herbatę.
Byłam pierwsza, ale szybko uzbierał się tłum. Przypłynęła łódź, część ludzi przyszła tu tylko się napić, inni tak jak ja zeszli z gór. Nie zwiedzałam już zabytkowej wioseczki- zbudowanej kiedyś przez szwedzkich wielorybników i po szwedzku drewnianej i kolorowej. Był odpływ więc załoga upakowała nas po kilkoro na ponton i stopniowo przewiozła na prom. Płynęliśmy trochę ponad godzinę. Po lewej ociekał deszczem Drangajokull. Z prawej duło od pełnego morza. Hornstrandir w deszczu stracił wszystkie kolory. Wyglądał nieprzystępnie, bardzo zimno. Obok mnie stała para Amerykanów. Dla nich te surowe zbocza były piękne. Nie widzieli innej Islandii, przylecieli tylko na kilka dni- na swój ślub. Sami, bez rodziny, bez gości. Wyglądali na bardzo szczęśliwych. Wysoka, bardzo szczupła dziewczyna i niższy od niej o głowę krępy chłopak-po amerykańsku bardzo sympatyczni.