W oświetlonym niespodziewanie, a z natury ciemnym namiotku zrobiło się bardzo gorąco. Nic dziwnego miałam na sobie wszystkie rzeczy. Wyskoczyłam oczywiście natychmiast, pozdejmowałam, porozwieszałam- to niełatwe w kraju pozbawionym krzaków i drzew. Świat pod pięknym błękitnym niebem zupełnie nie przypominał mętnego poprzedniego dnia. Znad morza wynurzył się skalisty grzebień Drangaviku, po zboczach spływało mnóstwo wodospadów, zasilając przedzielającą mi drogę rzekę. Szeroką, chyba nie płytką, ale idealnie spokojną. Nic strasznego. Zabrałam się za nią po godzinie, kiedy moje rzeczy przeschły tak, że można je już było spakować. Zdjęłam spodnie, ale beztrosko zostałam w podkasanej spódniczce. Była za długa i trochę mi się niestety zmoczyła. Bród może nie sięgał majtek, ale rzeka była szeroka i tak zimna, że zwijałam się z bólu wychodząc na drugi brzeg. Moje lekkie, służące do pokonywania brodów kapcie zupełnie się tu nie sprawdziły. Wszystkie kolejne rzeki przechodziłam w butach żałując, że nie zabrałam neoprenowych skarpet.
Za rzeką spotkała mnie niespodzianka- wyczekiwany poprzedniego wieczoru cud. Na szkierach stała kupka namiotów- dogoniłam wyprzedzającą mnie grupę! Tym razem zapytali czy się do nich przyłączę. Gratulowali mi, wcześniej chyba pewni, że odpuszczę, nie dojdę, albo nie przejdę szerokiej rzeki. Przyłączyłam się oczywiście chętnie, ale ponieważ byłam już spakowana wyszłam chwilkę przed nimi szukając ścieżki. Nie była oczywista i wypatrując kopczyków czy śladów trochę kluczyłam. W międzyczasie Islandczycy wyruszyli, ku mojemu zdziwieniu nie za mną (chociaż machałam, że już mam szlak), ale wprost do góry po stromym piarżystym zboczu- tak im wskazywał gps. Czekałam na nich potem na przełęczy z pół godziny. Weszli umęczeni, spoceni, ścieżki są jednak dużo łatwiejsze. Dalej znów wyszłam wcześniej, znów czekałam troszkę przy zamieszkałych przez jakąś rodzinę, dostępnych tylko z morza domkach. Ciekawe doświadczenie. Nad nami, nad całym wybrzeżem unosiły się setki ptaków, tych samych, które wystąpiły w Ptakach Hitchcocka – atakowały każdego z wielkim zapamiętaniem broniąc ułożonych wprost na trawach prowizorycznych gniazd. Miejscowe panie używały na nie parasoli. Bardzo skuteczne zwłaszcza, że rozjuszone ptaszyska stosowały każdą dostępną im broń, również bombardowanie.
Czekając spotkałam kolejną grupę idącą z przeciwka. Chwilkę sobie z nimi pogadałam. Szwedzi mocno koloryzowali. Rzeki nie były wcale aż tak złe, generalnie nie było się czym martwić. Odrobinkę gnębił mnie znikający w przyśpieszonym tempie gaz (susząc się sporo go zużywałam), ale i tu spotkała mnie niespodzianka. Jeden z panów dał mi butlę wypełnioną jeszcze w 1/4. Miał drugą, a do cywilizacji już tylko 2 dni. Byłam przeszczęśliwa. Jakby tego mało, kilka godzin później goniąc uciekającą mi grupę (gdzieś tam zostałam robiąc zdjęcia) znalazłam rurki od namiotu podstępnie schowane wśród wyrzuconych przez ocean plastików. Szczęśliwy posiadacz uratowanego namiotu dał mi (w nagrodę) niepotrzebnego mu liofila…
Cuda zdarzały się nieustannie przez cały ten dzień. Fjord, który trzeba było przejść przy odpływie, a nad który żeśmy się niestety spóźnili, przepuścił nas jakoś łaskawie, chociaż wyglądał przerażająco- ok 800 może 900 metrów na wprost przez błękitną zatokę. Woda miejscami po uda, dość silny prąd. Przeszliśmy to grupami trzymając się nawzajem pod pachy. Ja w butach, bojąc się powtórki z porannego zimna. Tak naprawdę to była nikła różnica, moje lekkie górskie buty i tak były stale mokre- bo bagna, bo wczorajszy deszcz.
Za fiordem czekało nas strome podejście (nie miałam już siły szukać ścieżki więc wdrapałam się tam po urwisku razem ze wszystkimi), potem podmokły, czasem zaśnieżony, kamienisty teren typowy dla islandzkich płaskowyżów. Pozbawiona roślin błotnista pustynia. Wszystko to z piękną lodową czapą Drangajokull w tle.
Kilka godzin później zeszliśmy znów na wybrzeże, wzdłuż ciągu oszałamiających wodospadów, przez podmokłe łąki, nad którymi snuły się strzępy mgły, przez wielką lodowcową rzekę, mętną, szybką i zimną, ale z otyczkowanym, używanym przez koniarzy brodem, głębokim ponad kolana i w sumie nie takim złym. To znaczy nie był zły kiedy szło się w dużej grupie. Nie wiem czy przeszłabym taką rzekę sama. Byłam szczęśliwa, że nie musiałam, że ktoś mi powiedział jak, poradził. Technika przechodzenia przez silny nurt jest w miarę oczywista, ale przejęta nową dla mnie sytuacją kilka razy się zagapiłam. Podstawowa zasada- przed wejściem odpinamy wszystkie pasy plecaka (piersiowy, biodrowy), tak robi każdy islandzki wędrowiec, automatycznie, zawsze, nawet na niewielkich rzekach. Po wywrotce trzeba się szybko pozbyć bagażu inaczej namoknie i nas utopi (lub nie namoknie i nas powlecze). Wolałam nawet nie rozważać takiej możliwości (mój aparat!), ale tu była mocno prawdopodobna. Druga rzecz, o której zapominałam, to nie odrywać stóp od dna- tylko szurać. Rzeczywiście każde chociaż lekkie podniesienie stopy w nurcie skutkuje natychmiastowym porwaniem jej przez prąd i poważnym zachwianiem równowagi. Cieszyłam się, że założyłam moje górskie buty na solidnej mało śliskiej podeszwie. Kapcie byłyby znacznie bardziej ryzykowne, no i to zimno… brr…
Za rzeką czekało nas jeszcze kilkaset metrów bagienek i rzeczek o różnej temperaturze wody- jedna parująca, przyjemnie ciepła. Nie zatrzymywałam się już tylko brodząc w czym popadnie, ubłocona, w samej spódniczce gnałam do upatrzonego z góry końca dzisiejszej wędrówki- basenu geotermalnego w Reykarfjordur. Najpierw zamoczyłam same zamarznięte nogi, ale po namyśle rozebrałam się do kostiumu i wskoczyłam. To nic, że było już po północy, że wiało, że atakowały nas ptaki… Woda miała ok 36- ciu stopni. To był bardzo przyjemny wieczór. Jedna z pań zaprosiła mnie też na obiad (Islandczycy znów wynajęli dom, do którego kazali sobie dostarczyć jedzenie łodzią, więc mieli i warzywa i mięso). Już bardzo śpiąca rozbiłam namiot na tutejszym polu biwakowym (1000 koron), w towarzystwie małej grupki Czechów.
Masz czeski namiot! -przywitał mnie radosny okrzyk o poranku…