Islandia cz8- pieszo na Hornstrandir-Drangavik- Reykarfjordur

W oświetlonym niespodziewanie, a z natury ciemnym namiotku zrobiło się bardzo gorąco. Nic dziwnego miałam na sobie wszystkie rzeczy. Wyskoczyłam oczywiście natychmiast, pozdejmowałam, porozwieszałam- to niełatwe w kraju pozbawionym krzaków i drzew. Świat pod pięknym błękitnym niebem zupełnie nie przypominał mętnego poprzedniego dnia. Znad morza wynurzył się skalisty grzebień Drangaviku, po zboczach spływało mnóstwo wodospadów, zasilając przedzielającą mi drogę rzekę. Szeroką, chyba nie płytką, ale idealnie spokojną. Nic strasznego. Zabrałam się za nią po godzinie, kiedy moje rzeczy przeschły tak, że można je już było spakować. Zdjęłam spodnie, ale beztrosko zostałam w podkasanej spódniczce. Była za długa i trochę mi się niestety zmoczyła. Bród może nie sięgał majtek, ale rzeka była szeroka i tak zimna, że zwijałam się z bólu wychodząc na drugi brzeg. Moje lekkie, służące do pokonywania brodów kapcie zupełnie się tu nie sprawdziły. Wszystkie kolejne rzeki przechodziłam w butach żałując, że nie zabrałam neoprenowych skarpet.

Za rzeką spotkała mnie niespodzianka- wyczekiwany poprzedniego wieczoru cud. Na szkierach stała kupka namiotów- dogoniłam wyprzedzającą mnie grupę! Tym razem zapytali czy się do nich przyłączę. Gratulowali mi, wcześniej chyba pewni, że odpuszczę, nie dojdę, albo nie przejdę szerokiej rzeki. Przyłączyłam się oczywiście chętnie, ale ponieważ byłam już spakowana wyszłam chwilkę przed nimi szukając ścieżki. Nie była oczywista i wypatrując kopczyków czy śladów trochę kluczyłam. W międzyczasie Islandczycy wyruszyli, ku mojemu zdziwieniu nie za mną (chociaż machałam, że już mam szlak), ale wprost do góry po stromym piarżystym zboczu- tak im wskazywał gps. Czekałam na nich potem na przełęczy z pół godziny. Weszli umęczeni, spoceni, ścieżki są jednak dużo łatwiejsze. Dalej znów wyszłam wcześniej, znów czekałam troszkę przy zamieszkałych przez jakąś rodzinę, dostępnych tylko z morza domkach. Ciekawe doświadczenie. Nad nami, nad całym wybrzeżem unosiły się setki ptaków, tych samych, które wystąpiły w Ptakach Hitchcocka – atakowały każdego z wielkim zapamiętaniem broniąc ułożonych wprost na trawach prowizorycznych gniazd. Miejscowe panie używały na nie parasoli. Bardzo skuteczne zwłaszcza, że rozjuszone ptaszyska stosowały każdą dostępną im broń, również bombardowanie.

Czekając spotkałam kolejną grupę idącą z przeciwka. Chwilkę sobie z nimi pogadałam. Szwedzi mocno koloryzowali. Rzeki nie były wcale aż tak złe, generalnie nie było się czym martwić. Odrobinkę gnębił mnie znikający w przyśpieszonym tempie gaz (susząc się sporo go zużywałam), ale i tu spotkała mnie niespodzianka. Jeden z panów dał mi butlę wypełnioną jeszcze w 1/4. Miał drugą, a do cywilizacji już tylko 2 dni. Byłam przeszczęśliwa. Jakby tego mało, kilka godzin później goniąc uciekającą mi grupę (gdzieś tam zostałam robiąc zdjęcia) znalazłam rurki od namiotu podstępnie schowane wśród wyrzuconych przez ocean plastików. Szczęśliwy posiadacz uratowanego namiotu dał mi (w nagrodę) niepotrzebnego mu liofila…

Cuda zdarzały się nieustannie przez cały ten dzień. Fjord, który trzeba było przejść przy odpływie, a nad który żeśmy się niestety spóźnili, przepuścił nas jakoś łaskawie, chociaż wyglądał przerażająco- ok 800 może 900 metrów na wprost przez błękitną zatokę. Woda miejscami po uda, dość silny prąd. Przeszliśmy to grupami trzymając się nawzajem pod pachy. Ja w butach, bojąc się powtórki z porannego zimna. Tak naprawdę to była nikła różnica, moje lekkie górskie buty i tak były stale mokre- bo bagna, bo wczorajszy deszcz.

Za fiordem czekało nas strome podejście (nie miałam już siły szukać ścieżki więc wdrapałam się tam po urwisku razem ze wszystkimi), potem podmokły, czasem zaśnieżony, kamienisty teren typowy dla islandzkich płaskowyżów. Pozbawiona roślin błotnista pustynia. Wszystko to z piękną lodową czapą Drangajokull w tle.

Kilka godzin później zeszliśmy znów na wybrzeże, wzdłuż ciągu oszałamiających wodospadów, przez podmokłe łąki, nad którymi snuły się strzępy mgły, przez wielką lodowcową rzekę, mętną, szybką i zimną, ale z otyczkowanym, używanym przez koniarzy brodem, głębokim ponad kolana i w sumie nie takim złym. To znaczy nie był zły kiedy szło się w dużej grupie. Nie wiem czy przeszłabym taką rzekę sama. Byłam szczęśliwa, że nie musiałam, że ktoś mi powiedział jak, poradził. Technika przechodzenia przez silny nurt jest w miarę oczywista, ale przejęta nową dla mnie sytuacją kilka razy się zagapiłam. Podstawowa zasada- przed wejściem odpinamy wszystkie pasy plecaka (piersiowy, biodrowy), tak robi każdy islandzki wędrowiec, automatycznie, zawsze, nawet na niewielkich rzekach. Po wywrotce trzeba się szybko pozbyć bagażu inaczej namoknie i nas utopi (lub nie namoknie i nas powlecze). Wolałam nawet nie rozważać takiej możliwości (mój aparat!), ale tu była mocno prawdopodobna. Druga rzecz, o której zapominałam, to nie odrywać stóp od dna- tylko szurać. Rzeczywiście każde chociaż lekkie podniesienie stopy w nurcie skutkuje natychmiastowym porwaniem jej przez prąd i poważnym zachwianiem równowagi. Cieszyłam się, że założyłam moje górskie buty na solidnej mało śliskiej podeszwie. Kapcie byłyby znacznie bardziej ryzykowne, no i to zimno… brr…

Za rzeką czekało nas jeszcze kilkaset metrów bagienek i rzeczek o różnej temperaturze wody- jedna parująca, przyjemnie ciepła. Nie zatrzymywałam się już tylko brodząc w czym popadnie, ubłocona, w samej spódniczce gnałam do upatrzonego z góry końca dzisiejszej wędrówki- basenu geotermalnego w Reykarfjordur. Najpierw zamoczyłam same zamarznięte nogi, ale po namyśle rozebrałam się do kostiumu i wskoczyłam. To nic, że było już po północy, że wiało, że atakowały nas ptaki… Woda miała ok 36- ciu stopni. To był bardzo przyjemny wieczór. Jedna z pań zaprosiła mnie też na obiad (Islandczycy znów wynajęli dom, do którego kazali sobie dostarczyć jedzenie łodzią, więc mieli i warzywa i mięso). Już bardzo śpiąca rozbiłam namiot na tutejszym polu biwakowym (1000 koron), w towarzystwie małej grupki Czechów.

Masz czeski namiot! -przywitał mnie radosny okrzyk o poranku…

Share

Islandia cz7 pieszo na Hornstrandir

Spałam tak długo jak umiałam. W drewniany daszek toalety stukał deszcz. Wiatr gwizdał w szczelinach, słyszałam jak huczy ocean. Coś tam mi czasem kapało na namiot. Ogólnie beznadzieja. Jedynym światełkiem w tunelu była prognoza. Po południu miało się poprawić, wierzyłam w to. Przewracając się z boku na bok, w półśnie widziałam, że wyszli Islandczycy. Przyjechali ogrzani, tylko na kilka dni. Rozumiałam ich, ale nie miałam ochoty się moczyć. Wyruszyłam 4 godziny później kiedy deszcz troszeczkę osłabł. Mijając zabudowania skinęłam głową panu, który wieczorem uznał, że zwariowałam. Że sama, że bez gps-a, nawet bez dobrych map. W deszcz. W tym on i islandzka grupa byli zgodni. Wariatka, narobi wszystkim kłopotów. Pan przestawiał coś na podwórku. Też skinął głową. Chwilkę potem dogonił mnie samochodem. Zdziwiłam się. Myślałam, że chce mnie zawrócić. Pytał (dzisiaj już nienaganną angielszczyzną, wczoraj głównie po islandzku), pytał czy na pewno chcę iść. Czy jestem pewna. Powiedziałam, że spróbuję, że pójdę. Czy byłam pewna? Pojęcia nie mam. Jak wiele razy w życiu w podobnych sytuacjach pocieszałam się, że umiem zawracać, że jak sobie nie poradzę, jak mi się nie spodoba, nie wyjdzie wrócę i poszukam innych ciekawych miejsc. Więc kiwnęłam głową, że tak, że idę-Dobrze-usłyszałam zdziwiona-to wskakuj przewiozę cię przez bród samochodem…

Za rzeką zaczęła się ścieżka. Początkowo dość dobrze widoczna, prowadząca do kolejnej rzeki przeciętej mostem. Potwornej, szalonej. Mostek wydawał się dla niej zbyt wątły, trochę podejrzany. Tuż za nim całkiem znikła ścieżka. Przez godzinę może dłużej wlokłam się wybrzeżem szukając śladów moich poprzedników. Czasem je znajdowałam czasem nie. Mokre trawy, śliskie kamienie, porośnięte mchami pagórki, bagienka, szkiery i skruszone skały. Islandczycy ostrzegali, że bez gps-a nie dam rady, bo są uskoki gdzie jest tylko jedno przejście, jedno możliwe zejście czy wejście. Znajdowałam je bez problemu jak zawsze w górach. W takich miejscach zwykle jest jakiś ślad. Chodzimy nimi wszyscy i my i zwierzęta wydeptując troszkę trawy i mchy, przesuwając luźne kamienie, kopiąc piach. W jednym z takich wąskich gardeł wypatrzyłam polarne liski. Wykorzystując chwilkę bez deszczu zmieniłam obiektyw i podeszłam do nich trochę bliżej. Nie bały się. Były bardzo ciekawskie.

Potem znalazłam jeszcze szkielet wieloryba, głowy jakiś dużych ryb, muszle. Było coraz bardziej mokro, coraz zimniej. Pogoda wcale się nie poprawiała, ale nie poddawałam się. Wybrzeże było piękne i dzikie. Podobało mi się. Po południu wzmógł się deszcz, widoczność siadła. Na jakimś bagienku bardzo zdziwiona wypatrzyłam idącą z przeciwka grupę. Jak się okazało Szwedów. Ociekające małolaty. Mokre chyba jeszcze bardziej niż ja. Twardziele. Ich przewodnik powiedział, że daleko nie zajdę. Że od Hornstrandiru dzieli mnie jeszcze 9 rzek i że wszystkie sięgały im prawie do majtek. Że przechodzili je trzymając się nawzajem za ramiona, bo bardzo ich spychał prąd. Na kolejnej, tej najbliżej nas jest most -pocieszył mnie. Pójdź sobie jeszcze kawałek i wróć. Gdyby trafiła ci się jakaś grupa miałabyś szanse, ale widzieliśmy tylko jedną półtorej godziny temu…Nie dogonisz ich. -Nie dogonię -pomyślałam. Szli w przeciwnym kierunku więc dzielą nas 3 godziny. Nie do nadrobienia…

Bardzo zdołowana, z poczuciem ciężkiej beznadziei, szłam dalej moknąc i moknąc. Przeszłam przedzieloną mostkiem, wezbraną potwornie rzekę, powlokłam się przez zalane płaty mchu, przez zwężone przez narastający przypływ plaże. Kamieniste więc powolne, bardzo śliskie. Pomyślałam, że dojdę do Drangaviku. Nie wiem czemu akurat tam. Czym dalej szlam tym mocniej rosło we mnie przekonanie, że tam właśnie zdarzy się cud. Nie miałam pojęcia jaki, na nic szczególnego nie liczyłam, ale byłam pewna, że tam wszystko się zmieni, więc szłam. Jednocześnie byłam przekonana, że wrócę. Nawet nie sfotografowałam niektórych miejsc. Kwiecistych łąk sięgających mi niemal do pasa, mokrych jeszcze bardziej niż prysznic, ściekających po klifach strumyków, morskich ptaków, polujących jakby nie przeszkadzał im deszcz. Pospiesznie strzeliłam fotkę pięknego skalnego łuku myśląc, że rano (jak będę wracać) będzie dla niej lepsze światło. Niespodziewanie doszłam do rzeki. Więc to był Drangavik. Takie nic zatopione w gęstej mgle. Nie myśląc (bo było już na to za zimno) rozbiłam namiot na pięknej piaszczystej łasze. Nie zainteresowała mnie przecinająca dalszą drogę rzeka. Przecież wrócę. Nie było żadnego cudu. Mokra, nadal we wszystko ubrana, zaszyta w ciepłym śpiworze (miałam nadzieję, że ta cała wilgoć jakoś się w nim pomieści, że nie klapnie, nie pokleja się w kluchy), zmarznięta pomyślałam, że ta sytuacja ma też pewne dobre strony, wracam więc nie muszę oszczędzać jedzenia. Jak miło…Leżałam sobie w moim mikro namiotku i jadłam słuchając deszczu…  Obudziło mnie słońce.

Share
Translate »