Pireneje czerwiec15 cz7 Estany Romedo de Baix

Przez całe 7 dni z Jose walczyłam z chęcią obejrzenia nieznanych mi i możliwe, że niełatwych miejsc. Z jednej strony szkoda by je było ominąć- byliśmy blisko, z drugiej plan był napięty i gdyby cokolwiek nie wypaliło, nie dało się przejść, zmusiło do powrotu czy długiego obejścia mogliśmy nie zdążyć wrócić na czas. Jednym z takich miejsc było Broate. Według mojej starej mapy można przejść z Refuge Broate przez Pic de Broate nad staw Montestaure i zejść do ścieżki schodzącej z Port Artigue. Sęk w tym, że tego nie zaznaczono na żadnej z innych map więc nie miałam pewności. Kiedy byłam tam poprzednim razem była mgła więc nie spróbowałam…

Tym razem przeszkodziły mi kwiaty. Ale po kolei. Pogoda była wprost wymarzona, bezwietrznie, słonecznie i ciepło. Szybko podeszliśmy na Col de Sellente i równie szybko zaczęliśmy schodzić długą i ładną doliną. Niżej poszło troszkę wolniej, bo śnieg zmiękł i zrobiło się grząsko. Dalej mokro, potem zaczął się zasypany lawinami żleb. Trzeba go przetrawersować (po lewej), ale nie zauważyliśmy tego od razu. Zacienione, pełne zwalonych drzew koryto potoku sprawiało ponure wrażenie. Moja teoria, że tą doliną dałoby się podejść zimą padła. Może i by się dało, ale byłoby bardzo niebezpiecznie. W tym roku lawin było wyjątkowo dużo. Zapchany drzewami potok wyszedł z siebie zabierając przy okazji brzeg i kawał ścieżki. Obchodziliśmy to przez strome piargi i nieprzyjemne w dotyku krzaki, w coraz bardziej narastającym upale. Zmęczyliśmy się okrutnie więc ujrzawszy oszałamiającą łączkę pełną narcyzów i cebulic zajęliśmy się fotografowaniem, gubiąc przy okazji szlak. To tak naprawdę moja wina. Nie mogłam się oderwać od kwiatów. Wyglądały nieprawdopodobnie, jak dobrze utrzymany park. Wysokie po kolana, gęste tak, że nie było widać ścieżki. Pokrywające długą na kilkaset metrów halę szczelnym, gęstym dywanem. W pełni rozkwitłe… To marne usprawiedliwienie, ale zorientowałam się za nisko i już mi się nie chciało wracać. Może tak miało być…

Zeszliśmy na Pla de Boavi (tu dla odmiany lilie i asfodele!) i podeszliśmy znaną mi już, oznakowaną niedawno ścieżką (pamiętam ją bez znaków) na halę przy Cabana Llurri. Stada krów pilnował tam piękny, bardzo przyjacielski pies wyglądający na dorastającego szczeniaka. Jak się później dowiedzieliśmy (wyżej spotkaliśmy pasterza)- już dwuletni. Szlak prowadzi do schroniska Certascan, ale wcześniej, kilkaset metrów nad halą przecina gruntową drogę prowadzącą z Tavascan nad Estany Romedo de Baix. Miejscami pokrywał ją jeszcze śnieg, ale przeszliśmy się nią z przyjemnością. Z trawersu był piękny widok na nasze zejście z Col de Sellente, na urwiska Pic de Broate i długą, łagodną dolinę prowadzącą do Tavascan. Droga kończy się przy zaporze. Myśleliśmy nawet żeby tam przenocować. Widoki  piękne, pod dostatkiem równych namiotowych miejsc, ale było jeszcze za wcześnie, a nas czekało przejście przez Port Artigue, które wystraszyło nas w kwietniu tego roku. Minęliśmy brzeg Estany Romedo, potem kolejny, mniejszy staw (Estany de Guillo). W międzyczasie dopadł nas cień i w jednej chwili zrobiło się zimno. Trawki nad wodą, jeszcze przed chwilą wyglądające niemal plażowo w cieniu stały się zwykłym bagnem. Inne w miarę płaskie miejsca pokrywał głęboki śnieg. Estany Guillo było już za wysoko, żeby nadawać się na biwak. Nie mając innych pomysłów podeszliśmy kawałek w kierunku Port Artigue i niespodziewanie odkryliśmy na morenie sporo dobrych namiotowych miejsc. Jedno było nawet w miarę suche. Tam zostaliśmy.

Share

Pireneje czerwiec15 cz6 Baborte

Pomyślicie pewnie, że zwariowałam… a przynajmniej, że rozsądek mi zanikł. W każdym razie zamiast iść jakimkolwiek zaznaczonym na mapie szlakiem postanowiłam sprawdzić coś co gryzło mnie już od dawna. Osiem lat temu przypadkiem spotkany Francuz narysował mi na mapie szlak. Próbowałam o nim poczytać w internecie, ale nic nie wygrzebałam. Nabazgrana na mojej poklejonej mapie 50-tce długopisowa kreska obiecywała trawers spod Port Romaset wzdłuż oddalonych od jakichkolwiek szlaków jezior wprost nad Estany de Sotlo. Przechodziło się w ten sposób blisko prawie trzytysięcznego Pic de Canalbona pokonując na oko niegroźną przełączkę. Jedyne czym się mogliśmy kierować to poziomice i nakreślona na nich niebieska kreska. Niewiele, zważywszy na to, że w górach był śnieg.

Początkowo nie było źle, od razu znaleźliśmy trawers. Prowadził dość oczywistym balkonikiem, użytkowanym najprawdopodobniej przez zwierzęta, był też niewielki kopczyk. Potem zaczęły się chaszcze. Utknęliśmy dopiero w skałkach jeszcze częściowo zakrytych przez śnieg. Z daleka wydawało nam się, że jest na nim ślad, z bliska okazało się, że kozi. Można było nim pójść, ale stchórzyliśmy, zeszliśmy nad potok i odnaleźliśmy okopczykowaną ścieżkę. Doszliśmy nią nad piękne jezioro- Etang de Areste.

Dalej było trudniej. Na stromym brzegu leżał śnieg, miejscami nieco naderwany. Przeszliśmy kilkanaście metrów powyżej lustra wody. Bez przykrości. Potem kilkaset metrów wzdłuż doliny aż do małego stawu. To teoria- w praktyce nie bardzo wiedzieliśmy gdzie ten staw. Potok ledwo wystawał spod śniegu, zbocza były wręcz zalane wodą, a na ścianę skał po lewej tam, gdzie powinniśmy wypatrzeć przechodnią przełączkę wlazła chmura.

Zaczęliśmy podchodzić w miejscu, które wydawało się najłagodniejsze i najbardziej odpowiadało rysunkowi z mapy. Początkowo wyglądało to beznadziejnie. Podmokłe zbocze, stromizna, śnieg i sypki piarg. Najpierw znalazłam łupinkę orzeszka. Włoskiego. Sam tu nie przyszedł więc uznałam to za znak. Potem Jose wypatrzył kopczyk, albo prawie… Dwa położone na sobie kamienie. Może przypadek, co innego gdyby były chociaż trzy…Potem znów bardzo długo nic i niespodziewanie już grań. Cała w śniegu. Dopiero na dole po bardzo stromym zejściu odkryłam, że wcale nie musieliśmy z niej schodzić.

Długopisowa kreska radziła przetrawersować zbocze. Nie wiem czy dałoby się to zrobić zimą. Francuza spotkałam pod koniec września. Droga, o której mi opowiedział miała być pewnie letnia. Mniejsza o to. Z dołu wyglądała wręcz niemożliwie podobnie zresztą jak pokonany właśnie stok. Jeden z tych, które na zejściu urywają się przed oczami, ale w praktyce okazują się nie najgorsze. Przynajmniej dopóki nie trafi się na lód. Zeszliśmy w butach, bez raków wybijając sobie ostrożnie stopnie. Ja z czekanem, Jose nawet bez.

Zbocze widziane z dołu wydawało się prawie pionowe. Kiedy zorientowaliśmy się, że jesteśmy za nisko odechciało nam się podchodzenia. Kawałek niebieskiej ścieżki został nam na kolejny raz. Kierując się już tylko poziomicami zeszliśmy nad Estany Fondo (Collada de l’Estany Fondo jest kolejną, być może przechodnią przełęczą, tak w każdym razie wygląda od strony jeziora, „nasza” jest na mapie nienazwana). Bez problemu przeszliśmy brzegiem częściowo zamarzniętego jeziora i zeszliśmy nad potok. Z góry wydawało się nam, że nie obejdzie się bez kąpieli, ale zachował się jeszcze śnieżny most.

Po drugiej stronie zbocza widzieliśmy już wyraźną kreskę GR11 wspinającego się na Pica d’Estats. Podeszliśmy nim nad Estany Sotlo, a potem kierując się głównie intuicją przebiliśmy wśród śniegów i zamarzniętych stawków na Coll de Baborte. Burza zawiesiła się na Pic de Canalbona i chociaż troszkę skropił nas deszcz, pogoda prawie przez cały dzień była dobra. W Cyrku Baborte mieliśmy już błękitne niebo i ciepłe, zachodzące pomarańczowo słońce. Zabawne, że właśnie tam najbardziej kluczyliśmy. Nie było widać znaków, a pojedyncze kopczyki pojawiały się w różnych miejscach bez ładu i składu. Schodząc po jakimś stromym śniegu upadłam i wygięłam nowe kijki. Bardzo mi ich było żal. Stare, z którymi nie rozstawałam się od kilkunastu lat przeżywały takie upadki bez szwanku. Nowe okazały się dla mnie zbyt delikatne. Pewnie powinnam teraz na każdym śniegu wyciągać czekan, albo jakimś cudem naprawić jeszcze raz te stare…

Kijek udało się wyprostować, ale już kilka dni później zgiął się tak, że teleskopowa regulacja przestała działać. Wracając musiałam rozdzielić go na luźne części dające się spakować do plecaka. Najgorsze nie jest nawet to, że coś się psuje (chociaż to przykre, to był prezent od przyjaciół), tylko to, że już nie można wierzyć w sprzęt. A ja naprawdę używam kijków. Obciążam je, wspieram się na nich, potrafię nimi hamować w piargach i w śniegu, chodzić z nimi po trudnych skałach. Skakać przez bagna i rzeki. Muszą być niezawodne. A nie są.

Share
Translate »