Pireneje czerwiec15 cz4-Port de Caraussans

Ze względu na łatwy dojazd zdecydowaliśmy się zacząć wędrówkę po Francji w Andorze. To nie najgorszy pomysł. Granicę można przekroczyć pieszo w wielu miejscach, a przejście drogowe jest tylko jedno. Już w ciemności podjechaliśmy na bardzo wysoko położony parking przy wyciągach Ordino-Arcalis. W świetle księżyca wyglądały całkiem nieźle. Rano okazało się, że w dzień też nie najgorzej. Kiedy byłam tu ostatnim razem, już prawie 10 lat temu nartostrady były rozryte przez koparki, a cały teren mocno zdewastowany. Teraz przypomina to schludny park przecięty zygzakiem asfaltowej szosy (jeszcze pod śniegiem). Na przekopany piarg wróciła roślinność. Na poboczach drogi jakby nigdy nic kwitły łany narcyzów, restauracja była jeszcze nieczynna, a oprócz nas tylko jeden kempingowiec. Całkiem niezłe miejsce na nocleg.

Szlak na Port de Caraussans jest prawie nieznakowany i szukając go wśród płatów śniegu bardzo błądziliśmy. Najprościej byłoby podejść nartostradą aż do jeziorka, tam muszą się pojawić znaki. Widzieliśmy je pod przełęczą. Innym ( najmniej ciekawym sposobem przekroczenia granicy w tym miejscu, jest przejście przez Port de Rat- łatwe i dobrze oznakowane). My przedarliśmy się przez zaśnieżone i strome zbocze, dzikie tak, jakby wyciągi nigdy nie istniały. Port de Caraussans jest łatwym szerokim siodłem, zejście też nie jest skomplikowane. Na piętrze doliny wśród częściowo zamarzniętych jeziorek odkryliśmy ładną cabanę. Była otwarta, a na drzwiach wisiała ręcznie pisana kartka. Sfotografowałam. Pasterz pisał tam, że udostępnia swój domek wędrowcom (zgodnie z odwiecznym zwyczajem) i prosi o zamknięcie drzwi, ostrożne obchodzenie się z ogniem i zabranie na dół swoich śmieci. To trwanie w wierności tradycji zawsze mnie wzrusza. Francuzi nie poddają się i nawet tu dwie godziny drogi od andorskiego parkingu uchowała się enklawa dawnego, lepszego świata. Zatrzymaliśmy się tam na chwilkę żeby zjeść.

Zejście z pięterka do Doliny Soulcem jest bardzo strome. Przez cały czas  gdzieś nieopodal kręciła się burza i w końcu przeczekaliśmy ją pod wiatą z toaletą obok parkingu z widokiem na jezioro. Obok nas zaparkował jeden kempingowiec i kręciło się sporo wędkarzy, ale po deszczu znaleźliśmy spokojne miejsce na biwak po drugiej stronie potoku. Chętnie podeszlibyśmy kawałek, ale zbocza doliny Soulcem są strome i myśleliśmy, że przez kilka godzin nie znajdziemy tam żadnego płaskiego miejsca na namiot. Okazało się później, że są dwa, ale nie wiem czy za każdym razem uda się na nie trafić. Nie są na szlaku.

Mając czas sfotografowałam kilka bardzo starych pasterskich ziemianek- Orris de Soulcem, których w tej dolinie sporo. W jednej można by nawet przenocować. Są drzwi i dwa metalowe łóżka, ale strop jest tak nisko, że nie można się wyprostować. Życie ze zwierzętami na halach nie było kiedyś bardzo komfortowe.

Share

Pireneje czerwiec 15 cz3 Val de Madriu

Rano na chwilkę pojawiło się słońce, ale szybko nadleciały podejrzane chmurska. Mocno wiało więc miałam okazję przetestować wiatrówkę. Ponieważ Włodek wiele razy pytał jak się ubieram, tym razem starałam się wszystko zapamiętać. Temperatura musiała być około 5-ciu  stopni (nocą był bardzo lekki mróz), wiało pewnie ok. 80 km/godzinę, w porywach może troszkę więcej. Czym później tym robiło się cieplej, ale Costabonę zdjęłam dopiero w południe. Pod spodem miałam prawie wszystko co zabrałam- koszulkę Abeille z krótkim rękawem i bluzę z kapturem i łapkami z powerstretch. Na głowie Barana, na szyi kominek (nie wiem czemu nie mamy go w sklepie- zaraz dołożę, to mój ulubiony). Na czarną godzinę została mi jeszcze bluza Cecire, w której sypiałam i ratunkowa kurtka puchowa noszona wieczorami, przed snem. Wystarczyłby Waciaczek lub highloft, kurtkę spakowałam z rozpędu. Przecież niedawno jeszcze była zima…

Przejście z Montmalus do La Illa nie jest znakowane i zaznaczono je tylko na niektórych mapach (akurat nie na tej, którą zabrałam), ale ponieważ już kiedyś w tym miejscu sporo błądziłam, tym razem poszło mi bardzo sprawnie. Ścieżka nie jest widoczna, ale biegnie wyraźnym balkonem i jest na niej kilka kopczyków. Po przekroczeniu małej przełączki wychodzi się na płaskie kamieniste pola, które trzeba przejść „po poziomicy”,  dalej widać już staw La Illa.  Przerywany pasmami błota śnieg trzymał się prawie do schronu la Illa, poniżej nagle robiło się zielono i ciepło. Zajrzałam do schroniska (sfotografowałam się nawet w oknie- na dowód, że nosiłam wiatrówkę :)) i już schodząc spotkałam dwie osoby. Powiedziałam „Hola”, jak zwykle, minęliśmy się, a za chwilkę z tyłu usłyszałam „przepraszam… Kasia?”… „Kasia Nizinkiewicz?”

Przypadkiem spotkałam w górach dwójkę czytelników bloga! Z wrażenie nie spytałam nawet jak się nazywają. Możecie sobie pewnie wyobrazić jak bardzo byłam zaskoczona. Piszę o górach już od kilku lat, ale nie wiem wcale czy ktoś te moje opisy czyta. Zwykle podejrzewam, że nikt i co pewnie wyda się Wam nieprawdopodobne, pomimo opisywania swojego życia ze szczegółami mam wrażenie całkowitej niewidzialności. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że gdziekolwiek, ktokolwiek może mnie rozpoznać ani, że kogokolwiek z Was spotkam.  Do tego w miejscu gdzie wcale nie ma ludzi… A jednak:)

Pogadaliśmy potem przez chwilkę, ale ja nadal byłam tak oszołomiona, że zapomniałam powiedzieć kilka ważnych rzeczy, które potem gryzły mnie przez dłuższy czas… Jak znaleźć odejście szlaku przy Cabana Sorda, żeby zamiast błądzić w poszukiwaniu niezbyt oznakowanego przejścia GPR z Juclar na zachód obejść pięknym i oznakowanym GR-em przez Stawy Fontargente i Port Incles… , żeby zajrzeć jeszcze do Angonella…Powiedziałam za to kilka niepotrzebnych rzeczy o śniegu (nie był wcale taki zły), o wyciągach, które odstraszyły mnie i zniechęciły do oglądanie Cyrku Pesons (a chyba trudno, nie zmienimy tego, że są więc trzeba je jakoś zaakceptować)… Mam nadzieję, że jeśli takie spotkanie zdarzy mi się kiedyś jeszcze raz będę bardziej ogarnięta.

Mam też nadzieję, że to wiosenne obejście Andory w kółko udało się, i że się spodobało. Jeśli czytacie, napiszcie proszę. Martwiłam się o Was 8-mego kiedy tak bardzo sponiewierała nas burza. Nie pamiętałam czy zdążyliście już zejść.

Co dalej?… już chyba nic ciekawego. Zeszłam doliną Madriu do Andorra la Vella, gdzie umówiłam się wieczorem z Jose. Szłam bez mapy, bo zostawiłam ją razem z moim zimowym sprzętem w samochodzie Jose (w maju) i przez moment wahałam się czy lepiej iść GR11 czy GR7. Wybrałam siódemkę i dobrze, bo szła prosto w dół. Po drodze na chwilkę dopadł mnie deszcz, ale schowałam się w schronisku Fontvertd. Burza trwała tyle, ile ugotowanie zupy. Stoły były świeżo przetarte i miło mi było pomyśleć, że to dlatego, że nocowali tu „nasi”.

Share
Translate »