Pireneje czerwiec15 cz5 Estanys de la Gardella

Poranek nad Jeziorem Soulcem był piękny. Słońce, rosa, potem narastający upał. Wśród kwiatów, na których stał nasz namiot (pałatka bez podłogi) znaleźliśmy zwijając się małego węża, pewnie zaskrońca. Nic groźnego, ale perspektywa ewentualnego znalezienia go w śpiworze jakoś mnie zbytnio nie zachwyciła. Wcześniej nie pomyślałam, że „domek z ogródkiem” jak czasem nazywamy ten namiocik (ogródek jest wewnątrz) stoi otworem dla każdego, kto tylko zechce wejść.

Szlak nad jeziorka Gardella jest znakowany. Jest też opisany na tablicy informacyjnej ustawionej na parkingu, (chociaż niezaznaczony na mapach) jednak znalezienie go w naturze wcale nie było proste.  Już na samym początku zgubiliśmy ścieżkę. Bardziej widoczna jest inna, trawersującą brzeg jeziora i wydeptana troszkę przez wędkarzy, nasza najprawdopodobniej odeszła wprost do góry… nie mam tylko pojęcia gdzie. Brzegi jeziora zarastają rododendrony i niewiele w tym gąszczu widać. Zorientowaliśmy się przekraczając rzekę, a dokładniej nie mogąc jej przekroczyć. Po burzy strumień wezbrał i bez wchodzenia do wody był nie do ruszenia. Dla pewności sprawdziłam mapę i okazało się, że trzeba wprost w górę. W upale i bezlitosnym słońcu namęczyliśmy się na tym podejściu okropnie. Bardzo strome, przez chaszcze i kamienne bloki. Wcale nie krótkie. Ścieżkę znaleźliśmy dopiero na progu i niemal natychmiast ją zgubiliśmy. Weszła w śnieg. Z góry widzieliśmy jak podążający za nami jednodniowcy męczą się z rzeką. Musieli zawrócić, bo już ich nie spotkaliśmy. Dolinę przed nami rysował tylko jeden, ledwo widoczny, najprawdopodobniej kilkudniowy ślad. W paru miejscach troszkę główkowaliśmy gdzie iść, ale obyło się bez kluczenia. Szlak rozdziela się przy pierwszym jeziorku i obchodzi wszystkie stawy. Zostawiliśmy plecaki i zrobiliśmy małą pętelkę. Piękne miejsca. W czerwcu jeziorka były jeszcze pod lodem, ale pojawiały się już na nich plamy błękitu. Stoki nad nimi były całkiem białe, widoki dalekie i piękne. I ten spokój…

Burza, która kręciła się obok nas (jak zwykle) ostatecznie zdecydowała się zostać w Hiszpanii, a my taktownie, żeby jej nie przeszkadzać zdecydowaliśmy się poczekać aż skończy. Aż do wieczora kręciliśmy się przy stawach i szukaliśmy obejścia na Port Romaset (udało się, ale i tak trzeba sporo zejść). Na grań wdrapaliśmy się dopiero o zmierzchu widząc już tylko odlatujące resztki deszczowych chmur. Zbiegliśmy z Port Romaset w zapadającej powoli ciemności rzucając tylko okiem na spore i niewidoczne ze szlaku jezioro (z góry jest niedostępne). Namiot rozbiliśmy na pierwszej trawce. Byłam przekonana, że już na niej kiedyś spałam…

Share

Pireneje czerwiec15 cz4-Port de Caraussans

Ze względu na łatwy dojazd zdecydowaliśmy się zacząć wędrówkę po Francji w Andorze. To nie najgorszy pomysł. Granicę można przekroczyć pieszo w wielu miejscach, a przejście drogowe jest tylko jedno. Już w ciemności podjechaliśmy na bardzo wysoko położony parking przy wyciągach Ordino-Arcalis. W świetle księżyca wyglądały całkiem nieźle. Rano okazało się, że w dzień też nie najgorzej. Kiedy byłam tu ostatnim razem, już prawie 10 lat temu nartostrady były rozryte przez koparki, a cały teren mocno zdewastowany. Teraz przypomina to schludny park przecięty zygzakiem asfaltowej szosy (jeszcze pod śniegiem). Na przekopany piarg wróciła roślinność. Na poboczach drogi jakby nigdy nic kwitły łany narcyzów, restauracja była jeszcze nieczynna, a oprócz nas tylko jeden kempingowiec. Całkiem niezłe miejsce na nocleg.

Szlak na Port de Caraussans jest prawie nieznakowany i szukając go wśród płatów śniegu bardzo błądziliśmy. Najprościej byłoby podejść nartostradą aż do jeziorka, tam muszą się pojawić znaki. Widzieliśmy je pod przełęczą. Innym ( najmniej ciekawym sposobem przekroczenia granicy w tym miejscu, jest przejście przez Port de Rat- łatwe i dobrze oznakowane). My przedarliśmy się przez zaśnieżone i strome zbocze, dzikie tak, jakby wyciągi nigdy nie istniały. Port de Caraussans jest łatwym szerokim siodłem, zejście też nie jest skomplikowane. Na piętrze doliny wśród częściowo zamarzniętych jeziorek odkryliśmy ładną cabanę. Była otwarta, a na drzwiach wisiała ręcznie pisana kartka. Sfotografowałam. Pasterz pisał tam, że udostępnia swój domek wędrowcom (zgodnie z odwiecznym zwyczajem) i prosi o zamknięcie drzwi, ostrożne obchodzenie się z ogniem i zabranie na dół swoich śmieci. To trwanie w wierności tradycji zawsze mnie wzrusza. Francuzi nie poddają się i nawet tu dwie godziny drogi od andorskiego parkingu uchowała się enklawa dawnego, lepszego świata. Zatrzymaliśmy się tam na chwilkę żeby zjeść.

Zejście z pięterka do Doliny Soulcem jest bardzo strome. Przez cały czas  gdzieś nieopodal kręciła się burza i w końcu przeczekaliśmy ją pod wiatą z toaletą obok parkingu z widokiem na jezioro. Obok nas zaparkował jeden kempingowiec i kręciło się sporo wędkarzy, ale po deszczu znaleźliśmy spokojne miejsce na biwak po drugiej stronie potoku. Chętnie podeszlibyśmy kawałek, ale zbocza doliny Soulcem są strome i myśleliśmy, że przez kilka godzin nie znajdziemy tam żadnego płaskiego miejsca na namiot. Okazało się później, że są dwa, ale nie wiem czy za każdym razem uda się na nie trafić. Nie są na szlaku.

Mając czas sfotografowałam kilka bardzo starych pasterskich ziemianek- Orris de Soulcem, których w tej dolinie sporo. W jednej można by nawet przenocować. Są drzwi i dwa metalowe łóżka, ale strop jest tak nisko, że nie można się wyprostować. Życie ze zwierzętami na halach nie było kiedyś bardzo komfortowe.

Share
Translate »