Po wietrznej nocy byłam prawie pewna, że trzeba zejść, więc nie śpieszyłam się. Widoki nie były już tak fascynujące jak wieczorem i nocą, ale przede mną rozwijały się kolejne rzędy niskich gór sięgające aż po horyzont. Costabona to ostatni wysoki szczyt w głównej grani. Poza nim jest już tylko masyw Canigou- troszkę z boku (w całości we Francji). Pireneje, chociaż czasem jeszcze skaliste opadają nagle o ponad tysiąc metrów, po to by ostatecznie pogrążyć się w Morzu Śródziemnym. Widać to pięknie z samolotu.
Zebrałam się koło 9-tej. Rozwiesiłam do wywietrzenia koce, zawaliłam kamieniami drzwi i poszłam trawersem w stronę Costabony. Chwilami miałam wrażenie, że wiatr słabnie. Po niecałej godzinie byłam pewna. Odwrócił się lekko na południe i słabł. Mogłam oddychać.
To odkrycie natychmiast zmieniło moje plany. Zamiast schodzić do Setcases (to byłby już koniec gór) wdrapałam się na pobliską Roca de Colom (skałę Kolumba?), wyższą od Costabony o kilkanaście metrów, a potem poszłam granią na zachód. Tak biegnie i GR11, i HRP. To szeroki, pozbawiony roślinności gładki grzbiet, poobrywany kolejno z każdej strony. Teraz wiosną miejscami podmokły i grząski, ale poza wiatrem na 2500 metrach szalejącym bez żadnych przeszkód, zupełnie łatwy. Zeszłam stamtąd do schroniska Ul de Ter, mijając po drodze dwójkę posapujących starszych ludzi z miniaturowym pieskiem i obrzydliwą stację narciarską Valter. Od miesiąca pierwszy raz byłam w Hiszpanii. Śniegu nie było mniej niż po zimnej, francuskiej stronie, nie było też ani odrobinę cieplej.
Schodziłam do znanego mi szlaku podchodzącego od Coma de Vaca. Myślałam, że będzie łatwo, ale przełęcz ponad Ul de Ter była obrośnieta nawisami, stroma i oblodzona. Z daleka sprawiała wręcz przerażające wrażenie. Podchodząc przez dość twardy śnieg zastanawiałam się, którą by się tam wdrapać stroną. Drogę, jaką wybrał szlak z miejsca skreśliłam. Wydawała mi się niebezpieczna. Bardzo się zdziwiłam widząc na niej ludzkie sylwetki. Dwóch panów w moim wieku z przyczepionymi na zewnątrz plecaków śpiworami (czyli nowicjusze) wyrabiało tam zadziwiające ekwilibrystyki. Gimnastykowali się ponad dwadzieścia minut. Siedli potem i grzebali przy butach. Myślałam, że zdejmują raki, okazało się, że pokonali ten stromy lód bez nich. Zakładali rakiety. Nie spytałam po co. Pogadaliśmy przyjemnie przez chwilkę. To niezwykłe spotkać kogoś w górach o tej porze roku, nawet nie w weekend. Z plecakami i daleko od szosy. Pytali czy w Ul de Ter zostawiono coś otwartego. Pomyślałam, że trochę się zdziwią. To duże i bliskie cywilizacji schronisko umieściło pokój zimowy w piwnicy, razem z pustymi już zbiornikami na wodę i wszystkim co z nich wyciekło. Wilgoć tam panowała jak w saunie, ale niestety nie było ciepło. Nie było też piecyka (Francuzi od razu spytali), ani wody. Powiedziałam im skąd ją wziąć, bo tego też nie oznakowano (zwykle przy schronie jest jakaś strzałka). Ul de Ter było znacznie lepsze niż pobliskie Valter, ale też skażone cywilizacją. Od schowanych za grzbietem wyciągów schodziła do schroniska brzydka nartostrada- gwałt na pięknym górskim zboczu. Francuzi zeszli nią potem w swoich rakietach, a ja wdrapałam się na przełęcz bardziej ostrożnie po solidnym i dobrze trzymającym śniegu daleko od nawisów i lodu. Druga strona opadała gładko do Schroniska Coma de Vaca.
Miałam dużo czasu więc schodziłam doliną powoli ciesząc się z pojawiających się coraz liczniej drobnych kwiatków, układających się w regularne wzory płatów śniegu, słońca i zieleniejących trawek, na których pasły się wielkie stada kozic. Wiosną ta dolina podobała mi się bardziej niż wczesnym latem. Winne są chyba ziemne lawiny regularnie obdzierające z roślinności gliniaste zbocza. Późną wiosną (kilka lat temu) wyglądało to nieprzyjemnie, jak katastrofa budowlana. Teraz było tylko trudne do przejścia. Lekko mrożona, śniegowo-błotna mazia, w którą można się było zapaść ponad kolano, ponadrywana, spękana i tylko czekająca żeby się ostatecznie rozmrozić, oderwać od podłoża i spaść.
Schronisko leży w pięknej, otoczonej skałami dolince z meandrami górskiej rzeczki. Kiedy ją zobaczyłam z góry w plamach słońca wygrzewały się dziesiątki kozic. Na mój widok stado przeniosło się nieśpiesznie wyżej na stok. Młode ganiały się i bawiły jak psy. Widziałam jak jedna pogoniła świstaka (uciekł do nory), inna wielokrotnie wbiegała na śnieżny płat i zjeżdżała (czasem na tyłku). Nie bały się mnie, ale trzymały dystans.
Coma de Vaca to duże czyste schronisko z wygodną salą zimową. Znałam ją, więc z góry cieszyłam się na ten ostatni biwak. Miałam szczęście. Pogoda poprawiała się. O zachodzie wiatr przegonił nad górami mnóstwo żywo zabarwionych chmur. Księżyc, nadal pełny wzeszedł magicznie. Spowolniona na tym wysokim pięterku rzeka nie wyła tylko szumiała przyjemnie. Długo siedziałam na werandzie obserwując noc.