Pireneje maj 2015 Coma de Vaca

Po wietrznej nocy byłam prawie pewna, że trzeba zejść, więc nie śpieszyłam się. Widoki nie były już tak fascynujące jak wieczorem i nocą, ale przede mną rozwijały się kolejne rzędy niskich gór sięgające aż po horyzont. Costabona to ostatni wysoki szczyt w głównej grani. Poza nim jest już tylko masyw Canigou- troszkę z boku (w całości we Francji). Pireneje, chociaż czasem jeszcze skaliste opadają nagle o ponad tysiąc metrów, po to by ostatecznie pogrążyć się w Morzu Śródziemnym. Widać to pięknie z samolotu.

Zebrałam się koło 9-tej. Rozwiesiłam do wywietrzenia koce, zawaliłam kamieniami drzwi i poszłam trawersem w stronę Costabony. Chwilami miałam wrażenie, że wiatr słabnie. Po niecałej godzinie byłam pewna. Odwrócił się lekko na południe i słabł. Mogłam oddychać.

To odkrycie natychmiast zmieniło moje plany. Zamiast schodzić do Setcases (to byłby już koniec gór) wdrapałam się na pobliską Roca de Colom (skałę Kolumba?), wyższą od Costabony o kilkanaście metrów, a potem poszłam granią na zachód. Tak biegnie i GR11, i HRP. To szeroki, pozbawiony roślinności gładki grzbiet, poobrywany kolejno z każdej strony. Teraz wiosną miejscami podmokły i grząski, ale poza wiatrem na 2500 metrach szalejącym bez żadnych przeszkód, zupełnie łatwy. Zeszłam stamtąd do schroniska Ul de Ter, mijając po drodze dwójkę posapujących starszych ludzi z miniaturowym pieskiem i obrzydliwą stację narciarską Valter. Od miesiąca pierwszy raz byłam w Hiszpanii. Śniegu nie było mniej niż po zimnej, francuskiej stronie, nie było też ani odrobinę cieplej.

Schodziłam do znanego mi szlaku podchodzącego od Coma de Vaca. Myślałam, że będzie łatwo, ale przełęcz ponad Ul de Ter była obrośnieta nawisami, stroma i oblodzona. Z daleka sprawiała wręcz przerażające wrażenie. Podchodząc przez dość twardy śnieg zastanawiałam się, którą by się tam wdrapać stroną. Drogę, jaką wybrał szlak z miejsca skreśliłam. Wydawała mi się niebezpieczna. Bardzo się zdziwiłam widząc na niej ludzkie sylwetki. Dwóch panów w moim wieku z przyczepionymi na zewnątrz plecaków śpiworami (czyli nowicjusze) wyrabiało tam zadziwiające ekwilibrystyki. Gimnastykowali się ponad dwadzieścia minut. Siedli potem i grzebali przy butach. Myślałam, że zdejmują raki, okazało się, że pokonali ten stromy lód bez nich. Zakładali rakiety. Nie spytałam po co. Pogadaliśmy przyjemnie przez chwilkę. To niezwykłe spotkać kogoś w górach o tej porze roku, nawet nie w weekend. Z plecakami i daleko od szosy. Pytali czy w Ul de Ter zostawiono coś otwartego. Pomyślałam, że trochę się zdziwią. To duże i bliskie cywilizacji schronisko umieściło pokój zimowy w piwnicy, razem z pustymi już zbiornikami na wodę i wszystkim co z nich wyciekło. Wilgoć tam panowała jak w saunie, ale niestety nie było ciepło. Nie było też piecyka (Francuzi od razu spytali), ani wody. Powiedziałam im skąd ją wziąć, bo tego też nie oznakowano (zwykle przy schronie jest jakaś strzałka). Ul de Ter było znacznie lepsze niż pobliskie Valter, ale też skażone cywilizacją. Od schowanych za grzbietem wyciągów schodziła do schroniska brzydka nartostrada- gwałt na pięknym górskim zboczu. Francuzi zeszli nią potem w swoich rakietach, a ja wdrapałam się na przełęcz bardziej ostrożnie po solidnym i dobrze trzymającym śniegu daleko od nawisów i lodu. Druga strona opadała gładko do Schroniska Coma de Vaca.

Miałam dużo czasu więc schodziłam doliną powoli ciesząc się z pojawiających się coraz liczniej drobnych kwiatków, układających się w regularne wzory płatów śniegu, słońca i zieleniejących trawek, na których pasły się wielkie stada kozic. Wiosną ta dolina podobała mi się bardziej niż wczesnym latem. Winne są chyba ziemne lawiny regularnie obdzierające z roślinności gliniaste zbocza. Późną wiosną (kilka lat temu) wyglądało to nieprzyjemnie, jak katastrofa budowlana. Teraz było tylko trudne do przejścia. Lekko mrożona, śniegowo-błotna mazia, w którą można się było zapaść ponad kolano, ponadrywana, spękana i tylko czekająca żeby się ostatecznie rozmrozić, oderwać od podłoża i spaść.

Schronisko leży w pięknej, otoczonej skałami dolince z meandrami górskiej rzeczki. Kiedy ją zobaczyłam z góry w plamach słońca wygrzewały się dziesiątki kozic. Na mój widok stado przeniosło się nieśpiesznie wyżej na stok. Młode ganiały się i bawiły jak psy. Widziałam jak jedna pogoniła świstaka (uciekł do nory), inna wielokrotnie wbiegała na śnieżny płat i zjeżdżała (czasem na tyłku). Nie bały się mnie, ale trzymały dystans.

Coma de Vaca to duże czyste schronisko z wygodną salą zimową. Znałam ją, więc z góry cieszyłam się na ten ostatni biwak. Miałam szczęście. Pogoda poprawiała się. O zachodzie wiatr przegonił nad górami mnóstwo żywo zabarwionych chmur. Księżyc, nadal pełny wzeszedł magicznie. Spowolniona na tym wysokim pięterku rzeka nie wyła tylko szumiała przyjemnie. Długo siedziałam na werandzie obserwując noc.

Share

Pireneje maj 2015 Costabona

Zupełnie nie wiedziałam gdzie iść. Wiało upiornie. Dach schroniska wył rozpaczliwie, strasząc, że coś odleci. Jęczały umocowane byle jak okiennice. Sosny bujały się tak, że na fotografiach rozmyły się nawet na krótkich czasach, a woda wypływająca z węża wyskakiwała z szyjki butelki mocząc moje ciepłe skarpety. To wszystko stosunkowo nisko, na osłoniętej leśnej polanie. Na grani musiało być znacznie gorzej. Po wczorajszym brodzeniu w śniegach zatęskniłam bardzo do wiosny i w końcu zdecydowałam się zejść do Mantet. W dolinie wiało na pewno mniej, usprawiedliwiłam swoją decyzję i wróciłam na GR10. Był ładny. Spokojne żywozielone hale, budzące się do życia drzewa. Niżej konie na pastwiskach wśród kwitnących jaskrawo żarnowców i przyjemna, dobrze utrzymana wieś. Gite (Lagirada) była otwarta. To chyba były pierwsze dni. Wypiłam piwo. Posiedziałam chwilkę. Miła właścicielka pomogła mi wydrukować kartę pokładową Ryanaira. Obiecałam sobie solennie, że ostatni raz lecę tą linią. Za dużo kłopotów. Pogadaliśmy o śniegu, a ja znów niezdecydowana pomyślałam, że wystarczy mi już tej wiosny, i że na górze nie może być aż tak źle. Przy kawiarnianym stoliku w Mantet było niemal bezwietrznie i ciepło. Prawie lato.

Podeszłam na Col de Mantet i zamiast kontynuować GR10 (który zresztą schodził w nieprzyjemnie wyglądającą mgłę) podeszłam żółto znakowanym szlakiem do schronu na Portella Roja pod Costaboną.

To długa, łatwa ścieżka, początkowo leśna, potem ciągnąca się szeroką połoniną i wystawiona na ten szalony wiatr. Były momenty, kiedy myślałam, że nie dam rady. Nic trudnego, nic niebezpiecznego tylko kilometry podmokłych traw pokryte śniegową mazią i huragan zwalający z nóg. Zza Costabony jak z komina wypływały skłębione obłoki, przewalały się na francuską stronę i rozpływały w ciepłym powietrzu gdzieś obok Canigou. Reszta nieba była błękitna i czysta. Grań szeroka, ścieżka niewidoczna, ale rozpoznawałam sylwetki gór. Za granią obeszłam płat śniegu tuż pod Portella Roja i wyszłam wprost na schron- blaszak z wybitymi oknami i kupą śniegu wysoką na metr obok wmarzniętego w grube lodowisko stołu i sporej piętrowej pryczy. W lód wmarzł też drewniany podnóżek pozwalający postawić stopy na suchym. Sprytnie. W słoneczny dzień podłogowe lodowisko pokryła warstwa wody więc chociaż bardzo uważałam, za którymś razem wywróciłam się i plasnęłam w kałużę (i tak byłam w nieprzemakalnych spodniach i w pelerynie, założonych na wszystkie rzeczy, więc nic mi to nie zrobiło). Poza tym nie było bardzo źle. Wybite okno pozatykałam papierami i kocem. Drzwi uwiązałam na sznurku, żeby przy otwieraniu nie odleciały – miały ochotę, a jedyny zawias nie wystarczyłby chyba do utrzymania ciężkiego skrzydła. Wychodząc po cokolwiek, choćby po wodę zawalam je dużym kamieniem tak, jak je zostawili moi poprzednicy. Nie wychodziłam często, bo huragan dusił mnie i wywracał. To 2500 metrów. Szeroka przełęcz w głównej grani. Nie najlepsze miejsce na wietrzną noc.

Nie macie pojęcia jak trudno było zrobić tam nocne fotografie, a chciałam bardzo, bo noc trafiła mi się wyjątkowo piękna.

Share
Translate »