Pireneje maj 2015 niskie górki cz2

Czekał mnie niezbyt fascynujący dzień. Kilkanaście kilometrów drogą. Leśną, gruntową, wiele u nas takich szlaków, ja wolę dzikość. Nie miałam jednak wyboru. Skoro nie sforsowałam Roc Blanc musiałam podejść w Madres od północy. Pogoda była nieszczególna. Trochę padało, nadal wiało. Otaczały mnie typowe dla francuskich Pirenejów lasy, niezwykła była tylko ilość kwiatów. I cabany- otwarte, wyposażone w miejsca do spania. Pozaznaczane na obu mapach. Troszkę poniżej Bousadus de Bas minęłam dobre leśne schronisko. Piętrowe i spore. Tuż przy parkingu. Dobry punkt wypadowy w Roc Blanc. Po południu, kiedy droga zaczynała mnie już bardzo nudzić, tuż za pełną narcyzów zagrodą pojawiło się oznakowane odejście na Col des Hares, leśną przełęcz prowadzącą do Puyvalador. Dolina Cerdanya w każdym miejscu zaskakuje. To płaska, wysoko położona, wietrzna przestrzeń wciśnięta pomiędzy pirenejskie szczyty. Pełna wsi, wyciągów, sztucznych jezior, ale niemal pozbawiona ludzi. Wioski są chyba tylko sezonowe. Farmy nieliczne. Komunikacja na zamówienie (tak wyczytałam na przystanku w Puyvalador). Poza sezonem nic się tam nie dzieje, ale wyznakowano wiele ścieżek, szybkich i łatwych do odnalezienia. Wyraźnie widać, że to już nie Ariege, ale Roussillon. Autobusy nie jadą do Tuluzy tylko do Perpignan. Domy są luźno rozrzucone i płaskie. Wszyscy mówią po katalońsku, a na merostwach wiszą żółto czerwone flagi.

Jest też imponująca ilość schronów. Maleńkich, czasem tylko dwuosobowych, ale wyremontowanych, oznakowanych i czystych. Minęłam jeden, nisko położony i do wieczora podeszłam jeszcze do wyższego, na pięknej wysokiej hali tuż pod  Madresem. Z fantastycznym dalekim widokiem. Miał tylko jeden feler. Nigdzie nie było wody. Najbliższe, zaznaczone na mapie źródło znalazłam dopiero 300 metrów wyżej, prawie na 2200 m npm. Podejście (bez plecaka oczywiście) zajęło mi ok. 40-ci minut.  Dopiero po powrocie na wywieszonej w schronie mapie wypatrzyłam informację, że woda jest też troszkę niżej  (ale niewiele bliżej) w schowanym jeszcze teraz pod śniegiem strumieniu.

Podchodząc i schodząc z dwoma pełnymi butelkami pod pachą załapałam się na piękne widoki. Wiatr darł na szczytach strzępy chmur. Słońce zaszło kolorowo. Nie gorzej było też nocą. Z prawie 1900 metrów było widać i Roc Blanc i Carlit, i dużą część doliny Cerdanya. Księżyc świecił wyjątkowo jasno i jak w wiele poprzednich nocy niebo było bezchmurne i czyste, pełne jaskrawo świecących gwiazd.

Share

Pireneje maj 2015 -niskie górki cz1

Zostałam sama, pogoda była nadal okropna. Padało kiedy gotowałam wodę na herbatę (luksusowo na kuchence, a nie swoim gazie). Padało kiedy jadłam owsiankę bez cukru (zapomniałam kupić) i kiedy wyszłam na szosę łapać stopa. Pomyślałam, że jeśli nic się nie zatrzyma pójdę stąd. Nie szosą, bo nudna, ale pagórkami, których pełno wokół. Już od Ax ciągnął się jakiś podgórski szlak. Szkoda, trochę, że poza moją mapą… Nawet nie zapięłam peleryny kiedy zatrzymał się pierwszy jadący pod górę samochód. Dwójka narciarzy podwiozła mnie na Col Pailheres, to znaczy taki był plan, ale zawróciliśmy kilkaset metrów (w pionie) poniżej przełęczy. Droga była nieodśnieżona. W Pirenejach oznacza to zasypana kilkumetrowymi kupami śniegu. W sam raz na narty. Podejście na przełęcz zajęło mi potem około 40-tu minut. Narciarze oczywiście wyprzedzili mnie, a ich ślad szybko znikł. Wiało okrutnie. Prosto w twarz. Był spory mróz, strumyk zarosły sople. Czym wyżej tym więcej było lodu i tym mniej przed sobą widziałam. Możliwe, że weszłam w chmurę. Widoki i tak były piękne, chociaż niefotograficzne- białe na białym. Większym problemem był wiatr. Coraz silniejszy, bo z każdą chwilą byłam bliżej grani. Kiedy się tam w końcu wdrapałam ledwo udawało mi się utrzymać w pionie. Najgorszy był gruby i gładki lód- porastający (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) jakieś niskie jagody i trawki grubą na kilkanaście centymetrów warstwą. Z wierzchu idealnie gładką. Przełęcz była plaska jak stół, a ja miotałam się po niej jak niezgrabny bojer ze sporą powierzchnia żagla, ale bez steru. W końcu zawiesiłam się na szlakowym słupku- dokładnie solidnym kamieniu (sfotografowałam). Przez przerzedzającą się mgłę zobaczyłam pod sobą urwisko, w dole jakieś ciemne jeziorko (niezamarznięte czyli nisko), a kilka metrów za sobą drogowskaz. Podpełzłam do niego z nadzieją, ale drewno zarosła gruba na 8 centymetrów warstwa lodu, nieprzezroczysta i nie dająca się skuć. Jedyny napis który odczytałam „Mijanes” wskazywał wprost na urwisko. Pomyślałam, popatrzyłam na mgłę i zdecydowałam się zejść do Mijanes szosą. Nie tam chciałam iść, ale stamtąd można było chociaż pójść dalej, a z tej przełęczy nie. Wiem, że teraz to wszystko brzmi śmiesznie. Przełęcz najłatwiejsza z łatwych. Gdybym miała raki wiatr nie przestawiałby mnie po lodzie gdzie chciał. Czekanem mogłabym może skuć porastający znaki lód. Albo zahamować gdyby mnie przewróciło i poniosło. Gdybym zabrała kompas, może nawet odróżniłabym gdzie iść we mgle… Wszystkie te 3 rzeczy zostawiłam Jose. Planowałam zejść niżej, prognoza mówiła, że będzie ciepło. Nie chciało mi się dźwigać… Pech.

Wiało tak, że nie dało się oddychać. Musiałam odwracać bokiem twarz. Mowy nie było o wyjęciu mapy. Powolutku i bardzo ostrożnie przesunęłam się na obstawioną palikami szosę i postanowiłam nie dać się zwiać. Po chwili wypatrzyłam przed sobą schron. Niestety nie udało się otworzyć drzwi. Wmarzły, znów przydałby się czekan. Nic to, poszłam dalej. Wiało nadal, ale chmury przerzedziły się. Czym niżej tym było cieplej. Pod sobą widziałam ładne czarne jeziorko, a troszkę dalej cabanę. Na wprost wielki i plaski placek- Madres. Jak usłyszałam kiedyś jadąc stopem przez dolinę Cerdanya najpiękniejsze miejsce we Wschodnich Pirenejach. Nie wyglądało na to, ale nie martwiłam się. Świeciło słońce. Byłam w górach. Miałam przed sobą jeszcze 10 dni.

Już na dole w zabawnie grzechocącym lasku (buki były mocno oblodzone) minęło mnie dwóch panów w śnieżnych pługach. Pomachali mi. Pierwszy tylko kruszył lód, drugi spychał go po troszku na bok. Odśnieżanie pirenejskich szos zawsze jest fascynujące, najbardziej – kominy w pługach wywalające śnieg bardzo wysoko. Nawet parę metrów ponad maszynę. Tu też wycięto miejscami 3 metrowy tunel. Koniec zimy!

Przy pierwszej sposobności zeszłam z szosy. Znalazłam ścieżkę nad stawami prowadzącą do widocznej z góry cabany i schowałam się tam na chwilkę żeby pomyśleć i zjeść. Piękne miejsce. Kusiło mnie bardzo żeby wrócić, mogłam chyba podejść żlebem, ale bez raków pewnie bym utknęła. Edek zapowiadał wiatr południowo-zachodni (ciepły i topiący śnieg), a wiało z północy (może troszkę z zachodu). Nawet tu prawie 1000 metrów niżej niż grań pomimo słońca wciąż jeszcze był mróz. Żałowałam trochę, ale raki i czekan ważą kilogram, a przez pierwsze dwa tygodnie z Jose ani razu ich nie użyłam.

Wypatrzyłam na mapie kombinację szlaków i leśnych dróg (prawdziwą łamigłówkę) i omijając zgrabnie stację narciarską w Mijanes dotarłam wieczorem do cabany Bousadus de Bas, jednej z wielu w tej okolicy i jak wszystkie, które widziałam otwartej. Pogoda zdążyła się w międzyczasie popsuć, ale na leśnej polance wiało już znacznie mniej, a ja miałam dach nad głową i palenisko, którego jednak nie chciało mi się rozpalać. Było mi wystarczająco ciepło.

Share
Translate »