Pireneje, kwiecień maj 2015 En Beys

Nie spieszyliśmy się bardzo tego dnia. Mój plan zakładał tylko przejście do Schroniska d’en Beys. Według szlakowych znaków nie powinno to zająć więcej niż 5,5 godziny (latem oczywiście). W praktyce zajmuje chyba nawet mniej. Pamiętałam tą trasę z czerwca sprzed jakiś 6-ciu lat. Był śnieg, ale nie było problemów. Martwiłam się trochę, że to za krótko więc zamiast iść bezpośrednio na Col Anyel (jak GR10), podeszliśmy  najpierw boczną dolinką na pełną sasanek grań z widokiem na jezioro Lanos. Ta ścieżka też powinna być znakowana, nie znaleźliśmy jednak nic, poza kilkoma kopczykami na grani. Prowadził nas za to świetnie widoczny ślad. Głowiliśmy się przez cały czas czyj. Ogromnego i obdarzonego piątym palcem lisa?… Albo może małego misia? Problem był niewielki, bo zwierzak szedł tędy wczoraj, do tego w przeciwną stronę. Ślad znikł kiedy wyszliśmy na trawki, ale tam mieliśmy fragmenty ścieżki i te pojedyncze kopczyki. Wiedzieliśmy też oczywiście gdzie iść. Granią na północ aż do spotkania z GR-em. Trawers, który wyprowadzał stamtąd bezpośrednio na Portella d’Orlu nie spodobał się nam (stromy i tnący lawiniaste zbocze), zeszliśmy więc prawie nad jezioro Lanos. Zamarznięte, ale opróżnione. Wyglądało to tak, jakby ktoś wypuścił całą wodę spod lodu. Śnieg był głęboki i miękki, trzymał świetnie. Możliwe, że niepotrzebnie się bałam. Poruszaliśmy się jednak rozsądnie głownie w górę i w dół starając się niczego nie trawersować. Doszliśmy tak do miejsca gdzie GR10 krzyżuje się z GR7, z tym, że żadnych znaków nie znaleźliśmy. Kierując się wyłącznie mapą wdrapaliśmy się po bardzo stromym na oddzielającą nas od Orlu grań. Teoretycznie chyba w dobrym miejscu. Odliczyliśmy 2,5 jeziora, minęliśmy strumień właściwą stroną. Tam skończyła się nasza pewność gdzie iść. Kiedy byłam tu poprzednio padało i była gęsta mgła, ale co jakiś czas widziałam znak. Teraz wszystko zakryły wielometrowe zaspy. Naprawdę ogromne. Zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy po na wpół zamarzniętym jeziorku tuż pod przełęczą, to jednak wcale nam nie wyjaśniło gdzie iść.

Pogoda popsuła się. Siąpiło i gęstniała mgła. Zdecydowaliśmy się zejść jak się da. Nie połapałam się od razu, że zejdziemy do bocznej dolinki, a może szerokiego żlebu opadającego wprawdzie ostatecznie do tej samej rzeki, nad którą powinniśmy byli iść, ale nie miałam pojęcia jak. To strome, podobne do Tatr góry. Bałam się, że spotkamy po drodze jakiś próg, rzekę nie do przebycia czy inną trudną do pokonania przeszkodę, ale jedynym przykrym miejscem okazał się trawers już rozmarzniętego jeziora, może nie grożący lawiną, ale sugestywnie obiecujący chłodną kąpiel (w wodzie z lodem).

W dole trafiliśmy na szlak, ale nie było tam lepiej. Zwały miękkiego śniegu, poroztapiane już częściowo stawy, spienione rzeki, strome trawersy. Nawet o dziwo błoto. Do tego deszcz i czasem mgła. Udało nam się to wszystko obejść na chwilkę przed wielką ulewą. Zanim lunęło wpadliśmy biegiem pod błękitny dach schroniska. Było na wpół zasypane. Jose zdjął plecak wciągnął pelerynę, obszedł budynek w kółko i nic nie znalazł. Ja siedziałam w tym czasie pod dachem w zacisznym kąciku osłonięta przez ogromną zaspę. W zasadzie to można by tam było spać, sypialiśmy już w gorszych miejscach… Nie spodziewałam się po tym schronisku nic dobrego. Byłam tu kiedyś, cena wynosiła z 50 Euro (nie chcieli sprzedać noclegu bez jedzenia) więc poszłam dalej. Stare dzieje, myśląc o tym i gapiąc się na deszcz zauważyłam coś, co mi nie pasowało… A czemuż to ktoś zostawił na wierzchu drabinę? Jose pobiegł sprawdzić nie czekając aż przestanie padać. Rzeczywiście wzorem alpejskich schronisk zostawiono nam salę zimową na piętrze. Być może ze względu na śnieg. W zasadzie wystarczyło żeby przez okno weszła tylko jedna osoba, sala miała schody i wyjście na dwór z napisem „zamknij po sobie i wyjdź tę samą drogą”. Odkryliśmy to jednak dopiero później.

En Beys  to wygodne, duże schronisko. Materace, koce, kominek, duży stół. Był też telefon alarmowy. Nie było skarbonki, którą coraz częściej spotykamy w schroniskach CAF.

Share

Pireneje kwiecień maj 2015- Besines

Wstaliśmy wcześnie, żeby nadrobić stracony czas. Zejście do gorących źródeł nie jest długie. Szlak biegnie lasem, potem polną drogą i ścieżką. Wcale nie obrzydliwym zygzakiem (czego się obawiałam). Pogoda była piękna, widoki wspaniałe. To częste w niższych górach- widać z nich te wysokie jak na dłoni. Rano był lekki mróz, ale kiedy doszliśmy do źródeł zrobiło się przyjemnie ciepło. To jednak kilkaset metrów niżej, w słonecznym, osłoniętym przed wiatrem miejscu. Chwilkę po tym jak się zanurzyliśmy nad potok wyszło słońce i zaczęli się schodzić ludzie. Starsze panie, które wdrapały się tam pierwsze bez skrępowania rozebrały się przy nas do naga. Kolejni- rodzice z córkę odważyli się tylko podwinąć spodnie i lekko zamoczyć nogi. Woda trochę śmierdziała siarką, ale była przyjemnie ciepła. Posiedzieliśmy tam chyba z godzinę, ustępując potem miejsca chłopakowi z dziewczyną. W stawkach zmieści się tylko kilka osób, latem jest tam pewnie wielki tłok. Koło 11-stej wyruszyliśmy do góry GR 10. To długa, piękna dolina. Kiedy byłam tam poprzednim razem- późną wiosną kwitły łany rododendronów, pola żarnowców, teraz pięknie zieleniała trawa, pełna przylaszczek i prymulek. Wyżej wylazło troszkę krokusów. Poniżej 1800 metrów zaczął się śnieg. Wejście na Portella Besines jest nietrudne, chociaż miejscami bywa tam stromo. Nie zawsze widzieliśmy szlak, ale znałam tę drogę wiec poradziliśmy sobie. Ważne, żeby ominąć lawiniasty żleb tuż za rozwidleniem ścieżek. Większość nawisów już poleciała, widzieliśmy lawiniska. Wyżej na zboczach zostało jeszcze sporo połamanych, poodklejanych płatów. Wyglądały jak skapująca bita śmietana. Poszliśmy grzecznie przeciwległym stokiem- bezpiecznym garbem, którym prowadzi letni szlak. Od stawów jest już spokojniej tylko pod samą przełęczą przecina się potencjalne trasy obrywów. Zejście na stronę Refuge Besines jest miejscami dosyć strome- z tym, że w miękkim, wiosennym śniegu to żaden problem. Trudniej znaleźć schronisko. Latem prowadzi do niego znakowana ścieżka. Zimą nie zostaje po niej nawet ślad. Budynek jest dobrze schowany wśród drzew i widoczny tylko z samej przełęczy. Niżej ginie w porastającym nierówne zbocza lesie. Dość długo kluczyliśmy łażąc w górę i w dół wśród zakopanych w zaspach sosen. W końcu udało nam się wypatrzeć komin. Refuge Besines jest duże i nowoczesne, sala zimowa też była duża, bez kominka, światła i wody, ale z mnóstwem łóżek, koców i z dużym wygodnym stołem. Była i skarbonka- nocleg w sali zimowej 7.50.

Pogoda po tej stronie grani nie była już tak piękna jak w Merens, niebo zachmurzone, zimny wiatr, ale nie pogorszyło się już. Straszna prognoza sprawdziła się nam tylko częściowo.

Share
Translate »