Pireneje maj 2015 -niskie górki cz1

Zostałam sama, pogoda była nadal okropna. Padało kiedy gotowałam wodę na herbatę (luksusowo na kuchence, a nie swoim gazie). Padało kiedy jadłam owsiankę bez cukru (zapomniałam kupić) i kiedy wyszłam na szosę łapać stopa. Pomyślałam, że jeśli nic się nie zatrzyma pójdę stąd. Nie szosą, bo nudna, ale pagórkami, których pełno wokół. Już od Ax ciągnął się jakiś podgórski szlak. Szkoda, trochę, że poza moją mapą… Nawet nie zapięłam peleryny kiedy zatrzymał się pierwszy jadący pod górę samochód. Dwójka narciarzy podwiozła mnie na Col Pailheres, to znaczy taki był plan, ale zawróciliśmy kilkaset metrów (w pionie) poniżej przełęczy. Droga była nieodśnieżona. W Pirenejach oznacza to zasypana kilkumetrowymi kupami śniegu. W sam raz na narty. Podejście na przełęcz zajęło mi potem około 40-tu minut. Narciarze oczywiście wyprzedzili mnie, a ich ślad szybko znikł. Wiało okrutnie. Prosto w twarz. Był spory mróz, strumyk zarosły sople. Czym wyżej tym więcej było lodu i tym mniej przed sobą widziałam. Możliwe, że weszłam w chmurę. Widoki i tak były piękne, chociaż niefotograficzne- białe na białym. Większym problemem był wiatr. Coraz silniejszy, bo z każdą chwilą byłam bliżej grani. Kiedy się tam w końcu wdrapałam ledwo udawało mi się utrzymać w pionie. Najgorszy był gruby i gładki lód- porastający (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) jakieś niskie jagody i trawki grubą na kilkanaście centymetrów warstwą. Z wierzchu idealnie gładką. Przełęcz była plaska jak stół, a ja miotałam się po niej jak niezgrabny bojer ze sporą powierzchnia żagla, ale bez steru. W końcu zawiesiłam się na szlakowym słupku- dokładnie solidnym kamieniu (sfotografowałam). Przez przerzedzającą się mgłę zobaczyłam pod sobą urwisko, w dole jakieś ciemne jeziorko (niezamarznięte czyli nisko), a kilka metrów za sobą drogowskaz. Podpełzłam do niego z nadzieją, ale drewno zarosła gruba na 8 centymetrów warstwa lodu, nieprzezroczysta i nie dająca się skuć. Jedyny napis który odczytałam „Mijanes” wskazywał wprost na urwisko. Pomyślałam, popatrzyłam na mgłę i zdecydowałam się zejść do Mijanes szosą. Nie tam chciałam iść, ale stamtąd można było chociaż pójść dalej, a z tej przełęczy nie. Wiem, że teraz to wszystko brzmi śmiesznie. Przełęcz najłatwiejsza z łatwych. Gdybym miała raki wiatr nie przestawiałby mnie po lodzie gdzie chciał. Czekanem mogłabym może skuć porastający znaki lód. Albo zahamować gdyby mnie przewróciło i poniosło. Gdybym zabrała kompas, może nawet odróżniłabym gdzie iść we mgle… Wszystkie te 3 rzeczy zostawiłam Jose. Planowałam zejść niżej, prognoza mówiła, że będzie ciepło. Nie chciało mi się dźwigać… Pech.

Wiało tak, że nie dało się oddychać. Musiałam odwracać bokiem twarz. Mowy nie było o wyjęciu mapy. Powolutku i bardzo ostrożnie przesunęłam się na obstawioną palikami szosę i postanowiłam nie dać się zwiać. Po chwili wypatrzyłam przed sobą schron. Niestety nie udało się otworzyć drzwi. Wmarzły, znów przydałby się czekan. Nic to, poszłam dalej. Wiało nadal, ale chmury przerzedziły się. Czym niżej tym było cieplej. Pod sobą widziałam ładne czarne jeziorko, a troszkę dalej cabanę. Na wprost wielki i plaski placek- Madres. Jak usłyszałam kiedyś jadąc stopem przez dolinę Cerdanya najpiękniejsze miejsce we Wschodnich Pirenejach. Nie wyglądało na to, ale nie martwiłam się. Świeciło słońce. Byłam w górach. Miałam przed sobą jeszcze 10 dni.

Już na dole w zabawnie grzechocącym lasku (buki były mocno oblodzone) minęło mnie dwóch panów w śnieżnych pługach. Pomachali mi. Pierwszy tylko kruszył lód, drugi spychał go po troszku na bok. Odśnieżanie pirenejskich szos zawsze jest fascynujące, najbardziej – kominy w pługach wywalające śnieg bardzo wysoko. Nawet parę metrów ponad maszynę. Tu też wycięto miejscami 3 metrowy tunel. Koniec zimy!

Przy pierwszej sposobności zeszłam z szosy. Znalazłam ścieżkę nad stawami prowadzącą do widocznej z góry cabany i schowałam się tam na chwilkę żeby pomyśleć i zjeść. Piękne miejsce. Kusiło mnie bardzo żeby wrócić, mogłam chyba podejść żlebem, ale bez raków pewnie bym utknęła. Edek zapowiadał wiatr południowo-zachodni (ciepły i topiący śnieg), a wiało z północy (może troszkę z zachodu). Nawet tu prawie 1000 metrów niżej niż grań pomimo słońca wciąż jeszcze był mróz. Żałowałam trochę, ale raki i czekan ważą kilogram, a przez pierwsze dwa tygodnie z Jose ani razu ich nie użyłam.

Wypatrzyłam na mapie kombinację szlaków i leśnych dróg (prawdziwą łamigłówkę) i omijając zgrabnie stację narciarską w Mijanes dotarłam wieczorem do cabany Bousadus de Bas, jednej z wielu w tej okolicy i jak wszystkie, które widziałam otwartej. Pogoda zdążyła się w międzyczasie popsuć, ale na leśnej polance wiało już znacznie mniej, a ja miałam dach nad głową i palenisko, którego jednak nie chciało mi się rozpalać. Było mi wystarczająco ciepło.

Share

Pireneje kwiecień maj 2015 – północny kraniec gór

Rano jak zwykle było pięknie, jedyny problem to wiatr. W wąskiej dolinie huczało. Zbocza rysowały świeże lawiny, ale pomimo potężnej ulewy nie poleciało nic naprawdę dużego. Miałam ochotę przejść przez Etang Naguile, tylko Jose był już nastawiony na powrót. To był jego ostatni dzień. Zgodziłam się bez protestu, na grani wiatr pewnie urywał głowę i zrzucił niejeden nawis. Poza tym trawers jeziora Naguile był długi i stromy, a ewentualna kąpiel raczej nieprzyjemna. Zostawienie tej ścieżki na później też nie było w sumie takie złe. Miałam pretekst żeby w ten rejon wrócić. Był tego wart, szczególnie poza sezonem, kiedy jest tu tak pusto i dziko. Spakowaliśmy się więc powoli, pozamykaliśmy wszystko jak kazali i odszukaliśmy ścieżkę w dół. Obok schroniska na skrawku trawki kwitło mnóstwo fioletowych krokusów. To pierwsze jakie tu widziałam. Wcześniej wszystkie były białe.

Zejście z En Beys do Orlu jest długie i zimą ryzykowne. Szlak przecina potężne lawinisko. Nie było świeże, ale i tak sprawiało ponure wrażenie. Stok był stromy, pełen połamanych drzew. Niżej, tam gdzie skończył się śnieg ścieżka zrobiła się wręcz spacerowa. Kwitnące hale,  zieleniejące buki, mnóstwo ślicznych strumyków i rzek. Zaczęło padać kiedy znów weszliśmy w las. Początkowo delikatnie. Rzęsista ulewa dopadła nas dopiero w les Forges d’Orlu. Cały szlak był wiosenny i piękny. Lasy kwitły, rzeka szalała. Na szczęście nie trzeba schodzić z parkingu szosą, po drugiej stronie rzeki zbiega ścieżka. Całkiem przyjemna. Na koniec przeszliśmy obok interesującego (jeszcze nieczynnego) parku linowego, otoczonego siatkowym płotem górskiego obserwatorium (cokolwiek by to nie było…) i ogrodzenia, za którym powinny być wilki, a byli szukający ich ludzie i wyszliśmy wprost na taras restauracji. Miał parasole.

Zrobiło się wczesne popołudnie, deszcz znikł. Zjechaliśmy do Ax les Thermes, pomoczyliśmy nogi w baseniku wokół gorącego siarkowego źródła tuż obok miejskich łaźni, pomyśleliśmy, poczytaliśmy mapę i podjechaliśmy do Les Forges Ascou na drodze do stacji narciarskiej Ascou skąd miałam zamiar wyruszyć następnego dnia.

W les Forges jest gite i kemping. Fajnie było się wykąpać i zrobić pranie. Sama gite też jest interesująca. To zabytkowy, wyglądający jak pałacyk myśliwski (takie było jego pierwsze przeznaczenie) budynek od dwóch lat zarządzany przez Holendrów. Czysty, ciepły nie aż tak drogi (17 Euro za łóżko w pokoju wyglądającym jak hotelowy, 14 Euro za kemping na dwie osoby). Utknęłam tam aż na dwie noce. Pogoda załamała się i nie przestawało lać. Jose podrzucił mnie jeszcze na Col de Pailheres, ale wróciłam. Wiało obrzydliwie i padał mokry śnieg. Prognoza zapowiadała nieustający deszcz i nie pomyliła się. Wyszłam na kilka godzin połazić po okolicznym lesie i potem długo suszyłam buty i pelerynę. Wieczorem posiedziałam sobie przy kominku w ogromnej, pustej restauracyjnej sali. Oprócz mnie byli tylko francuscy motocykliści (inni niż myślicie, całe rodziny, motory wyglądające na zabytkowe przyjechały w Pireneje na przyczepach) i holenderscy kajakarze, którym deszcz nie robił wielkiej różnicy. Pani z recepcji uroczo zdziwiła się, że w górach jest śnieg… tu na północnym skraju Pirenejów nie było tego widać.

Share
Translate »