Rano jak zwykle było pięknie, jedyny problem to wiatr. W wąskiej dolinie huczało. Zbocza rysowały świeże lawiny, ale pomimo potężnej ulewy nie poleciało nic naprawdę dużego. Miałam ochotę przejść przez Etang Naguile, tylko Jose był już nastawiony na powrót. To był jego ostatni dzień. Zgodziłam się bez protestu, na grani wiatr pewnie urywał głowę i zrzucił niejeden nawis. Poza tym trawers jeziora Naguile był długi i stromy, a ewentualna kąpiel raczej nieprzyjemna. Zostawienie tej ścieżki na później też nie było w sumie takie złe. Miałam pretekst żeby w ten rejon wrócić. Był tego wart, szczególnie poza sezonem, kiedy jest tu tak pusto i dziko. Spakowaliśmy się więc powoli, pozamykaliśmy wszystko jak kazali i odszukaliśmy ścieżkę w dół. Obok schroniska na skrawku trawki kwitło mnóstwo fioletowych krokusów. To pierwsze jakie tu widziałam. Wcześniej wszystkie były białe.
Zejście z En Beys do Orlu jest długie i zimą ryzykowne. Szlak przecina potężne lawinisko. Nie było świeże, ale i tak sprawiało ponure wrażenie. Stok był stromy, pełen połamanych drzew. Niżej, tam gdzie skończył się śnieg ścieżka zrobiła się wręcz spacerowa. Kwitnące hale, zieleniejące buki, mnóstwo ślicznych strumyków i rzek. Zaczęło padać kiedy znów weszliśmy w las. Początkowo delikatnie. Rzęsista ulewa dopadła nas dopiero w les Forges d’Orlu. Cały szlak był wiosenny i piękny. Lasy kwitły, rzeka szalała. Na szczęście nie trzeba schodzić z parkingu szosą, po drugiej stronie rzeki zbiega ścieżka. Całkiem przyjemna. Na koniec przeszliśmy obok interesującego (jeszcze nieczynnego) parku linowego, otoczonego siatkowym płotem górskiego obserwatorium (cokolwiek by to nie było…) i ogrodzenia, za którym powinny być wilki, a byli szukający ich ludzie i wyszliśmy wprost na taras restauracji. Miał parasole.
Zrobiło się wczesne popołudnie, deszcz znikł. Zjechaliśmy do Ax les Thermes, pomoczyliśmy nogi w baseniku wokół gorącego siarkowego źródła tuż obok miejskich łaźni, pomyśleliśmy, poczytaliśmy mapę i podjechaliśmy do Les Forges Ascou na drodze do stacji narciarskiej Ascou skąd miałam zamiar wyruszyć następnego dnia.
W les Forges jest gite i kemping. Fajnie było się wykąpać i zrobić pranie. Sama gite też jest interesująca. To zabytkowy, wyglądający jak pałacyk myśliwski (takie było jego pierwsze przeznaczenie) budynek od dwóch lat zarządzany przez Holendrów. Czysty, ciepły nie aż tak drogi (17 Euro za łóżko w pokoju wyglądającym jak hotelowy, 14 Euro za kemping na dwie osoby). Utknęłam tam aż na dwie noce. Pogoda załamała się i nie przestawało lać. Jose podrzucił mnie jeszcze na Col de Pailheres, ale wróciłam. Wiało obrzydliwie i padał mokry śnieg. Prognoza zapowiadała nieustający deszcz i nie pomyliła się. Wyszłam na kilka godzin połazić po okolicznym lesie i potem długo suszyłam buty i pelerynę. Wieczorem posiedziałam sobie przy kominku w ogromnej, pustej restauracyjnej sali. Oprócz mnie byli tylko francuscy motocykliści (inni niż myślicie, całe rodziny, motory wyglądające na zabytkowe przyjechały w Pireneje na przyczepach) i holenderscy kajakarze, którym deszcz nie robił wielkiej różnicy. Pani z recepcji uroczo zdziwiła się, że w górach jest śnieg… tu na północnym skraju Pirenejów nie było tego widać.