Pireneje kwiecień maj 2015 – północny kraniec gór

Rano jak zwykle było pięknie, jedyny problem to wiatr. W wąskiej dolinie huczało. Zbocza rysowały świeże lawiny, ale pomimo potężnej ulewy nie poleciało nic naprawdę dużego. Miałam ochotę przejść przez Etang Naguile, tylko Jose był już nastawiony na powrót. To był jego ostatni dzień. Zgodziłam się bez protestu, na grani wiatr pewnie urywał głowę i zrzucił niejeden nawis. Poza tym trawers jeziora Naguile był długi i stromy, a ewentualna kąpiel raczej nieprzyjemna. Zostawienie tej ścieżki na później też nie było w sumie takie złe. Miałam pretekst żeby w ten rejon wrócić. Był tego wart, szczególnie poza sezonem, kiedy jest tu tak pusto i dziko. Spakowaliśmy się więc powoli, pozamykaliśmy wszystko jak kazali i odszukaliśmy ścieżkę w dół. Obok schroniska na skrawku trawki kwitło mnóstwo fioletowych krokusów. To pierwsze jakie tu widziałam. Wcześniej wszystkie były białe.

Zejście z En Beys do Orlu jest długie i zimą ryzykowne. Szlak przecina potężne lawinisko. Nie było świeże, ale i tak sprawiało ponure wrażenie. Stok był stromy, pełen połamanych drzew. Niżej, tam gdzie skończył się śnieg ścieżka zrobiła się wręcz spacerowa. Kwitnące hale,  zieleniejące buki, mnóstwo ślicznych strumyków i rzek. Zaczęło padać kiedy znów weszliśmy w las. Początkowo delikatnie. Rzęsista ulewa dopadła nas dopiero w les Forges d’Orlu. Cały szlak był wiosenny i piękny. Lasy kwitły, rzeka szalała. Na szczęście nie trzeba schodzić z parkingu szosą, po drugiej stronie rzeki zbiega ścieżka. Całkiem przyjemna. Na koniec przeszliśmy obok interesującego (jeszcze nieczynnego) parku linowego, otoczonego siatkowym płotem górskiego obserwatorium (cokolwiek by to nie było…) i ogrodzenia, za którym powinny być wilki, a byli szukający ich ludzie i wyszliśmy wprost na taras restauracji. Miał parasole.

Zrobiło się wczesne popołudnie, deszcz znikł. Zjechaliśmy do Ax les Thermes, pomoczyliśmy nogi w baseniku wokół gorącego siarkowego źródła tuż obok miejskich łaźni, pomyśleliśmy, poczytaliśmy mapę i podjechaliśmy do Les Forges Ascou na drodze do stacji narciarskiej Ascou skąd miałam zamiar wyruszyć następnego dnia.

W les Forges jest gite i kemping. Fajnie było się wykąpać i zrobić pranie. Sama gite też jest interesująca. To zabytkowy, wyglądający jak pałacyk myśliwski (takie było jego pierwsze przeznaczenie) budynek od dwóch lat zarządzany przez Holendrów. Czysty, ciepły nie aż tak drogi (17 Euro za łóżko w pokoju wyglądającym jak hotelowy, 14 Euro za kemping na dwie osoby). Utknęłam tam aż na dwie noce. Pogoda załamała się i nie przestawało lać. Jose podrzucił mnie jeszcze na Col de Pailheres, ale wróciłam. Wiało obrzydliwie i padał mokry śnieg. Prognoza zapowiadała nieustający deszcz i nie pomyliła się. Wyszłam na kilka godzin połazić po okolicznym lesie i potem długo suszyłam buty i pelerynę. Wieczorem posiedziałam sobie przy kominku w ogromnej, pustej restauracyjnej sali. Oprócz mnie byli tylko francuscy motocykliści (inni niż myślicie, całe rodziny, motory wyglądające na zabytkowe przyjechały w Pireneje na przyczepach) i holenderscy kajakarze, którym deszcz nie robił wielkiej różnicy. Pani z recepcji uroczo zdziwiła się, że w górach jest śnieg… tu na północnym skraju Pirenejów nie było tego widać.

Share

Pireneje, kwiecień maj 2015 En Beys

Nie spieszyliśmy się bardzo tego dnia. Mój plan zakładał tylko przejście do Schroniska d’en Beys. Według szlakowych znaków nie powinno to zająć więcej niż 5,5 godziny (latem oczywiście). W praktyce zajmuje chyba nawet mniej. Pamiętałam tą trasę z czerwca sprzed jakiś 6-ciu lat. Był śnieg, ale nie było problemów. Martwiłam się trochę, że to za krótko więc zamiast iść bezpośrednio na Col Anyel (jak GR10), podeszliśmy  najpierw boczną dolinką na pełną sasanek grań z widokiem na jezioro Lanos. Ta ścieżka też powinna być znakowana, nie znaleźliśmy jednak nic, poza kilkoma kopczykami na grani. Prowadził nas za to świetnie widoczny ślad. Głowiliśmy się przez cały czas czyj. Ogromnego i obdarzonego piątym palcem lisa?… Albo może małego misia? Problem był niewielki, bo zwierzak szedł tędy wczoraj, do tego w przeciwną stronę. Ślad znikł kiedy wyszliśmy na trawki, ale tam mieliśmy fragmenty ścieżki i te pojedyncze kopczyki. Wiedzieliśmy też oczywiście gdzie iść. Granią na północ aż do spotkania z GR-em. Trawers, który wyprowadzał stamtąd bezpośrednio na Portella d’Orlu nie spodobał się nam (stromy i tnący lawiniaste zbocze), zeszliśmy więc prawie nad jezioro Lanos. Zamarznięte, ale opróżnione. Wyglądało to tak, jakby ktoś wypuścił całą wodę spod lodu. Śnieg był głęboki i miękki, trzymał świetnie. Możliwe, że niepotrzebnie się bałam. Poruszaliśmy się jednak rozsądnie głownie w górę i w dół starając się niczego nie trawersować. Doszliśmy tak do miejsca gdzie GR10 krzyżuje się z GR7, z tym, że żadnych znaków nie znaleźliśmy. Kierując się wyłącznie mapą wdrapaliśmy się po bardzo stromym na oddzielającą nas od Orlu grań. Teoretycznie chyba w dobrym miejscu. Odliczyliśmy 2,5 jeziora, minęliśmy strumień właściwą stroną. Tam skończyła się nasza pewność gdzie iść. Kiedy byłam tu poprzednio padało i była gęsta mgła, ale co jakiś czas widziałam znak. Teraz wszystko zakryły wielometrowe zaspy. Naprawdę ogromne. Zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy po na wpół zamarzniętym jeziorku tuż pod przełęczą, to jednak wcale nam nie wyjaśniło gdzie iść.

Pogoda popsuła się. Siąpiło i gęstniała mgła. Zdecydowaliśmy się zejść jak się da. Nie połapałam się od razu, że zejdziemy do bocznej dolinki, a może szerokiego żlebu opadającego wprawdzie ostatecznie do tej samej rzeki, nad którą powinniśmy byli iść, ale nie miałam pojęcia jak. To strome, podobne do Tatr góry. Bałam się, że spotkamy po drodze jakiś próg, rzekę nie do przebycia czy inną trudną do pokonania przeszkodę, ale jedynym przykrym miejscem okazał się trawers już rozmarzniętego jeziora, może nie grożący lawiną, ale sugestywnie obiecujący chłodną kąpiel (w wodzie z lodem).

W dole trafiliśmy na szlak, ale nie było tam lepiej. Zwały miękkiego śniegu, poroztapiane już częściowo stawy, spienione rzeki, strome trawersy. Nawet o dziwo błoto. Do tego deszcz i czasem mgła. Udało nam się to wszystko obejść na chwilkę przed wielką ulewą. Zanim lunęło wpadliśmy biegiem pod błękitny dach schroniska. Było na wpół zasypane. Jose zdjął plecak wciągnął pelerynę, obszedł budynek w kółko i nic nie znalazł. Ja siedziałam w tym czasie pod dachem w zacisznym kąciku osłonięta przez ogromną zaspę. W zasadzie to można by tam było spać, sypialiśmy już w gorszych miejscach… Nie spodziewałam się po tym schronisku nic dobrego. Byłam tu kiedyś, cena wynosiła z 50 Euro (nie chcieli sprzedać noclegu bez jedzenia) więc poszłam dalej. Stare dzieje, myśląc o tym i gapiąc się na deszcz zauważyłam coś, co mi nie pasowało… A czemuż to ktoś zostawił na wierzchu drabinę? Jose pobiegł sprawdzić nie czekając aż przestanie padać. Rzeczywiście wzorem alpejskich schronisk zostawiono nam salę zimową na piętrze. Być może ze względu na śnieg. W zasadzie wystarczyło żeby przez okno weszła tylko jedna osoba, sala miała schody i wyjście na dwór z napisem „zamknij po sobie i wyjdź tę samą drogą”. Odkryliśmy to jednak dopiero później.

En Beys  to wygodne, duże schronisko. Materace, koce, kominek, duży stół. Był też telefon alarmowy. Nie było skarbonki, którą coraz częściej spotykamy w schroniskach CAF.

Share
Translate »