Pireneje kwiecień maj 2015 Port de l’Artigue

Po kilku dniach w niskich górach zatęskniliśmy za wysokimi. Śnieg wydawał się idealny. Trzymał, nie zamarzał nam nocą na kość. Nie pomyśleliśmy, że tak jest dlatego, że nie byliśmy bardzo wysoko.  W ciągu naszego pierwszego tygodnia wyszliśmy tylko na 2500 metrów, w otwartych nieocienionych przez wysokie góry miejscach. Zapomnieliśmy o prawdziwej zimie. Wierząc w dobrą prognozę podjechaliśmy samochodem do Marc- małej wioseczki powyżej Vicdessos. Udało się nawet wjechać głęboko w dolinę, na końcu drogi jest parking. Straciliśmy przy tym sporo czasu. Supermarket (tylko na chwilę), herbata, zupa… wygodnie nam było na dole. Już ruszając z parkingu przypuszczałam, że nie będzie łatwo. Do zachodu zostały nam 2 godziny, do najbliższej cabany 3. Jose był jednak optymistą. Ścieżka wygodna, oznakowana. Kłopoty zaczęły się już w dolince opadającej spod z Pic Rouge Bassies. Zimą rzeka zabrała most. Wprawdzie większą część koryta zakrywał jeszcze śnieg, ale był połamany, poprzerywany, niepewny. Przed nami piętrzył się niewysoki próg, nad nami słońce ozłacało czubek Pic Rouge. Pica d’Estats był jeszcze jasno oświetlony. Nie znałam doliny l’Artigue. Kiedyś przeszłam wysoko nad nią, zapamiętałam tylko to, co widać z góry. Niewiele. Wyobrażałam sobie, że jeśli jakoś wdrapiemy się za dnia na próg, dalej pewnie pójdzie już łatwo. Podeszliśmy kawał wzdłuż koryta i przeszliśmy ostrożnie po śnieżnym moście. Rzeka była wezbrana, wiało grozą. Nie czułam się pewnie, ale przecież przed nami tylko ten próg…

Podejście było zaśnieżone i strome. Powoli wybijaliśmy stopnie. Na górę wdrapaliśmy się już po zmierzchu. Zamiast płaskiej dolinki z wygodną cabaną zobaczyliśmy urwisko, a w nim spienioną rzekę. Wzdłuż niej ciągnął się wąski i pokręcony balkonik.  Nie było widać cabany. Wyciągnęliśmy mapę. Ustaliliśmy kierunek i ostrożnie powlekliśmy się po pochyłym zboczu. Czasem trafiały się fragmenty trawek. Trochę skał. Ściemniło się. Rzeka warczała groźnie. Jose poczuł dym. Nie chciałam mu tłumaczyć, że to swąd spalonych traw. Czarne placki wystawały spod śniegu co i rusz. Zastanawiałam się kto wlazł tu i je podpalił. Pasterz? Nie miało to wielkiego znaczenia, ale gryzło mnie. Tak przecież mało było tych traw. Prawie całą dolinę zakrywał jeszcze śnieg. Wisiał nad nami i pod nami. Był coraz bardziej stromy i wydawał mi się coraz bardziej ciężki.

Wyciągnęliśmy latarki, bo nic już nie było widać. Pod wielkim głazem tuż na ścieżce odkryliśmy całkiem niezłą kolibę. Ktoś zgromadził w niej zapas drewna na opał. Pomyślałam, że to zły znak, że do cabany musi być bardzo daleko, albo nie da się do niej jeszcze wcale dojść. Szliśmy jednak do przodu. Jose nie tracił optymizmu. Pogoda piękna, miejsca na namiot ani na lekarstwo, wiatr coraz zimniejszy, coraz bardziej nieprzyjemny. W każdej wąskiej dolinie jest przeciąg. Marzyliśmy o nieznanej cabanie. Zbocze zrobiło się nieprzyjemnie strome. Rzeka hałasująca w ciemności, kilkadziesiąt metrów pod nami- przerażająca. Po jakiś 20-tu minutach balansowania doszliśmy do uskoku. Pod nami była już tylko rzeka, nad nami mur pionowych skał i opadająca z nich wprost do rzeki zaspa. Ślepy zaułek. Wróciliśmy do koliby. Nie miała dachu, ale nie spodziewaliśmy się deszczu czy śniegu. Wystarczyło, że skala ochroniła nas trochę przed wiatrem. Nocą śniły mi się lawiny, ale było ciepło i (o dziwo) wygodnie. Obudził mnie piękny różowy świt.

Zebraliśmy się rano dość szybko. Nad kolibą było niezłe źródełko. Ugotowaliśmy herbatę i wodę na kaszkę. Wiało jakby troszkę mniej. Jednak już po chwili nadleciały chmury i znów zrobiło się wietrznie i zimno. Poszliśmy w górę. Wyżej niż poprzedniego dnia. Ponad tymi zasłaniającymi nam drogę skałami. Zbocze było tam znacznie mniej strome niż nam się wydawało nocą. Wystarczyło wyjść kawałek i pojawiła się pierwsza cabana. Zamknięta, tak jak się spodziewałam, ale zaraz za nią była druga- odkopana z zasp i otwarta. Na stole stała papierowa torba, a w niej butelka szampana. Ktoś zostawił ją tu dla Marie z życzeniami przyjemnego weekendu. W październiku zeszłego roku. Był i podpis, i data. Zastanawiające, że nikt tego dotąd nie ruszył. Kim była Marie, kim ofiarodawca? Dlaczego tu nie dotarła? Czy coś się stało?

Zastanawiałam się nad tym długo wdrapując się doliną na kolejny próg. W dzień wszystko wyglądało lepiej, ale czym bardziej zbliżaliśmy się do Port de l’Artigue, tym wyraźniej widzieliśmy jak bardzo jest stromy i jak bardzo porysowany lawinami. Wydawało nam się, że ich stale przybywa. Możliwe, że winien był wiatr. Wiało upiornie, wprost na nas. Na ostatnim progu stanęliśmy na chwilkę żeby zjeść- przy malutkiej zamkniętej cabanie. Wyżej była jeszcze jedna, bez drzwi, całkiem zasypana. Podeszliśmy jeszcze kawałek, ale na wypłaszczeniu wiatr zwalał z nóg. Wydawało nam się, że widzimy kolejną lawinę. Nie były wielkie, ale odstraszyły nas. Zawróciliśmy. Zejście po śladzie poszło nam szybciej. Po południu pokonaliśmy rzekę, z trudem odnajdując jakiś w miarę solidny śnieżny most. Miejsce, którym przeszliśmy wieczorem tąpnęło. Rzeka wezbrała po słonecznym dniu, a pogoda zepsuła się. Zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Zdążyłam jeszcze sfotografować kwiaty. W ponurym szarym świetle lawiniska pełne powyrywanych z korzeniami drzew, które minęliśmy w pośpiechu wczoraj, wyglądały straszliwie smutno. Podobnie zapomniane zabudowania, kiedyś pewnie pełna życia wioska. Tuż nad parkingiem ktoś wyremontował jeden dom. W ogródku pracowała starsza kobieta, w pelerynie i z parasolem. Kamienne murki, na których poprzedniego dnia wygrzewały się jaszczurki ociekały. Koniec dobrej pogody.

Wróciliśmy do samochodu i przejechaliśmy do Ax les Thermes. Chwilę potem dotarł sms od Edka- „w Merens będzie jeszcze gorzej”. Znaleźliśmy księgarnię, kupiliśmy kolejną mapę i pojechaliśmy jeszcze kawałek na wschód. Może i gorzej, ale bezpieczniej bez tych zwałów mokrego śniegu nad głową i bez potężnych zrywających mosty rzek.

Share

Pireneje, kwiecień maj 2015 Masyw Aston cz6

Od spotkanych w Siguer ludzi wiedzieliśmy, że ma padać przez cały dzień. Postanowiliśmy wrócić do samochodu szlakiem GR10. Znakowany, zwykle nietrudny wydawał nam się w sam raz na deszcz czy śnieg. To dość spokojny odcinek. Ścieżka wdrapuje się na trawiaste, gładkie połoniny i długo trzyma na wysokości około 2000 metrów. Pomimo mgły mieliśmy piękne widoki. Jedyną przykrością był hulający bez przeszkód wiatr. Schroniliśmy się przed nim na chwilkę w malutkiej (otwartej) cabanie na ostatnim grzbiecie. Niewiele dalej szlak zszedł do zacisznej dolinki. Wyszło słońce i wszystko zrobiło się nagle piękne i ciepłe. Zatrzymaliśmy się tam na noc. Cabana, pomimo tego, że niezaznaczona na mapach była świeżo odremontowana i bardzo ładna. Dwie wygodne sale z nowymi drewnianymi meblami i działającym kominkiem. Do tego pełna kwiatów łąka w otoczeniu łagodnych wzgórz. Tej nocy po raz pierwszy pojawił się księżyc. Widzieliśmy go tylko przez chwilkę, zaraz po zachodzie słońca, ale wiedziałam, że będzie rósł, a ja dostanę więcej światła do mojego nocnego fotografowania.

Rano zeszliśmy z GR-u. Wybraliśmy początkowo nieoznakowaną, ale dalej dość dobrze widoczną ścieżkę opadającą do drogi prowadzącej do Aston. Idąc szlakiem mielibyśmy więcej szosy, a mniej dzikiego, wiosennego lasu. Oświetlony ciepłym słonecznym blaskiem był zdecydowanie wart brodzenia w błocie i przedzierania się przez skały i chaszcze. Staraliśmy się iść jak najdalej ścieżką, ale nisko położone fragmenty tuż obok Aston były pozamykane ze względu na jakieś roboty przy rurociągu elektrowni wodnej. Zaraz za wsią złapaliśmy stopa. Miły chłopak wywiózł nas w dogodne miejsce na ruchliwej szosie. Po kilkunastu minutach zatrzymała się para turystów z Paryża i odwiozła nas do Le Castelet. Ucieszyliśmy się bardzo, bo przez moment mieliśmy wrażenie, że łapanie w tym miejscu okaże się beznadziejne, a pokonanie kilkunastu kilometrów szosą nie byłoby zbyt fascynujące.

W ten sposób po 7- miu dniach zamknęliśmy naszą pętelkę po masywie Aston- jednym z najdzikszych zakamarków Pirenejów. Nieturystycznym, niezatłoczonym, bardzo przyjaznym wędrowcom. Nietrudnym, nawet zimą, ale dzięki temu bezproblemowym. To całkiem niezłe miejsce na nieryzykowne górskie łażenie. Dojazd jest zaskakująco łatwy. Do Ax les Thermes kursuje nocny pociąg z Paryża z przesiadką w Tuluzie. Można tam też dojechać autobusem z lotniska w Gironie lub w Barcelonie – do Pas de la Casa, dalej autobusem do l’Hospitalet i dwie stacje pociągiem. Pociąg zatrzymuje się też w Les Cabanes- czyli tam gdzie łapaliśmy stopa po zejściu. Wzdłuż doliny poprowadzono szlak, tak że dojście z przystanków w góry jest proste. Jeśli boicie się wysokich Pirenejów, a chcielibyście zobaczyć to co w nich najlepsze- nieskażoną przyrodę i dzikość, to dobra trasa na pierwszy raz. W cabanach zmieszczą się tylko 2-3 osoby więc tym rejonom nie grozi inwazja dużych grup.

Konieczna jest dobra mapa, przydatny kompas, natomiast pieniądze są zbędne. W oddaleniu od cywilizacji nie znaczą zupełnie nic.

Share
Translate »