Pireneje, kwiecień maj 2015 Masyw Aston cz6

Od spotkanych w Siguer ludzi wiedzieliśmy, że ma padać przez cały dzień. Postanowiliśmy wrócić do samochodu szlakiem GR10. Znakowany, zwykle nietrudny wydawał nam się w sam raz na deszcz czy śnieg. To dość spokojny odcinek. Ścieżka wdrapuje się na trawiaste, gładkie połoniny i długo trzyma na wysokości około 2000 metrów. Pomimo mgły mieliśmy piękne widoki. Jedyną przykrością był hulający bez przeszkód wiatr. Schroniliśmy się przed nim na chwilkę w malutkiej (otwartej) cabanie na ostatnim grzbiecie. Niewiele dalej szlak zszedł do zacisznej dolinki. Wyszło słońce i wszystko zrobiło się nagle piękne i ciepłe. Zatrzymaliśmy się tam na noc. Cabana, pomimo tego, że niezaznaczona na mapach była świeżo odremontowana i bardzo ładna. Dwie wygodne sale z nowymi drewnianymi meblami i działającym kominkiem. Do tego pełna kwiatów łąka w otoczeniu łagodnych wzgórz. Tej nocy po raz pierwszy pojawił się księżyc. Widzieliśmy go tylko przez chwilkę, zaraz po zachodzie słońca, ale wiedziałam, że będzie rósł, a ja dostanę więcej światła do mojego nocnego fotografowania.

Rano zeszliśmy z GR-u. Wybraliśmy początkowo nieoznakowaną, ale dalej dość dobrze widoczną ścieżkę opadającą do drogi prowadzącej do Aston. Idąc szlakiem mielibyśmy więcej szosy, a mniej dzikiego, wiosennego lasu. Oświetlony ciepłym słonecznym blaskiem był zdecydowanie wart brodzenia w błocie i przedzierania się przez skały i chaszcze. Staraliśmy się iść jak najdalej ścieżką, ale nisko położone fragmenty tuż obok Aston były pozamykane ze względu na jakieś roboty przy rurociągu elektrowni wodnej. Zaraz za wsią złapaliśmy stopa. Miły chłopak wywiózł nas w dogodne miejsce na ruchliwej szosie. Po kilkunastu minutach zatrzymała się para turystów z Paryża i odwiozła nas do Le Castelet. Ucieszyliśmy się bardzo, bo przez moment mieliśmy wrażenie, że łapanie w tym miejscu okaże się beznadziejne, a pokonanie kilkunastu kilometrów szosą nie byłoby zbyt fascynujące.

W ten sposób po 7- miu dniach zamknęliśmy naszą pętelkę po masywie Aston- jednym z najdzikszych zakamarków Pirenejów. Nieturystycznym, niezatłoczonym, bardzo przyjaznym wędrowcom. Nietrudnym, nawet zimą, ale dzięki temu bezproblemowym. To całkiem niezłe miejsce na nieryzykowne górskie łażenie. Dojazd jest zaskakująco łatwy. Do Ax les Thermes kursuje nocny pociąg z Paryża z przesiadką w Tuluzie. Można tam też dojechać autobusem z lotniska w Gironie lub w Barcelonie – do Pas de la Casa, dalej autobusem do l’Hospitalet i dwie stacje pociągiem. Pociąg zatrzymuje się też w Les Cabanes- czyli tam gdzie łapaliśmy stopa po zejściu. Wzdłuż doliny poprowadzono szlak, tak że dojście z przystanków w góry jest proste. Jeśli boicie się wysokich Pirenejów, a chcielibyście zobaczyć to co w nich najlepsze- nieskażoną przyrodę i dzikość, to dobra trasa na pierwszy raz. W cabanach zmieszczą się tylko 2-3 osoby więc tym rejonom nie grozi inwazja dużych grup.

Konieczna jest dobra mapa, przydatny kompas, natomiast pieniądze są zbędne. W oddaleniu od cywilizacji nie znaczą zupełnie nic.

Share

Pireneje, kwiecień maj 2015 Masyw Aston cz5

Nasza cabana nie miała okien. Nie tylko ona, więc zwykle nastawialiśmy budzik, żeby nie spać za długo w ciemnościach. Teraz też zadzwonił przed siódmą. Zdziwiłam się, że smuga światła sącząca się pod drzwiami jest taka blada. Wyjrzałam, halę pokrywał cienki śnieg. Padało, ale chyba gorsza była mgła. Nasz plan podejścia na 2500 metrów i przejścia do sąsiedniej doliny (nad Lac de Gnioure) nie miał szans. Szlak nie był znakowany i w tych warunkach na pewno nie znaleźlibyśmy go.  Pozostawało nam tylko zejście. Nie było nudne, ale szkoda mi było tych nieobejrzanych gór.

Ubraliśmy się w nieprzemakalne, postaraliśmy zapamiętać mapę (szkoda ją wyciągać na deszczu) i ruszyliśmy w poszukiwaniu śnieżnego mostu, który zechciałby nas łaskawie utrzymać. Wczorajszy wyglądał na załamany, może tak go zdołowała pogoda.

Łatwo sobie wyobrazić co było dalej. Godzina czy dwie w mętnej bieli, bez widoczności. Wypatrywanie gdzie jest jezioro (woleliśmy do niego nie wpaść), gdzie dół, gdzie góra, gdzie znika rzeka. Wiało, zacinał drobny śnieg. Wiedzieliśmy, że dopóki nie zejdziemy pod chmurę nic się nie zmieni. Udało nam się obejść pięterko z jeziorkiem czy rozlewiskiem, namierzyć zejście z progu, trafić na właściwą stronę rzeki. Potem zrobiło się wilgotniej i widniej. Śnieg zamienił się w deszcz, pojawiły się strzępy widoku. Zeszliśmy przez mokre, pełne narcyzów łąki i schowaliśmy się na chwilkę w niższej cabanie. Ktoś w niej nocował dzisiejszej nocy (był weekend, jak mogliśmy zapomnieć!), w dół prowadził w miarę świeży ślad. Szlak minął rozlane szeroko stawy i znów zaczął opadać kamienistą dolinką wśród lejącej się zewsząd wody. Gdzieś na wysokości odejścia ścieżki nad Lac Gnioure- nie tej o którym myśleliśmy- tylko dolnej, którą zamierzaliśmy wrócić) znienacka wyszło słońce i zrobiło się bardzo ciepło. Na kilkuset metrach rozebrałam się z peleryny, rękawiczek czapki, w końcu też z kurtki i spodni przeciwdeszczowych. Jose popędził do przodu i spotkałam go dopiero na dole. Szkoda, bo może warto byłoby podejść jednak nad Gnioure i pokombinować jak stamtąd sensownie zejść… tak tylko myślałam, w rzeczywistości nie zauważyłam nawet gdzie odbijał szlak. Możliwe, że też nie był znakowany.

Nasza ścieżka zeszła w końcu na parking- czyli skrawek trawki na końcu asfaltowej drogi. Wąskiej, nierównej, jednej z tych, które zbudowano z niezrozumiałych powodów, bo prowadzą zupełnie donikąd. Szliśmy tą szosą jeszcze ze dwie godziny, może mniej, ale czas bardzo mi się dłużył. Schodziliśmy od samego rana. To ogromne i męczące zejście, niby niewiele ponad tysiąc metrów, ale czułam je bardzo. Zdecydowanie wolę wchodzić. Stopniowo robiło się coraz mniej drzew, a coraz więcej łąk i krów, potem samotne domy, w końcu kamienne miasteczko w powodzi wiosennych kwiatów. Minęliśmy zabytkową zadaszoną pralnię (można by się w niej od biedy przespać- zdecydowaliśmy zgodnie, bo znów zaczął padać deszcz), potem rynek, na którym nie było ani gite ani baru, ale kręciło się trochę ludzi. Kierując się znakami GR-u dotarliśmy w końcu do starej szkoły. W dużej sali było jakieś przyjecie. Zapytani o nocleg ludzie pokierowali nas do wiejskiej (czy może miejskiej?) gite. Do jednej z opuszczonych klas wstawiono stół i dwa potrójne łóżka (piętrowe), obok była toaleta i prysznic, na ścianie zostawiono nam kartkę- „udostępniamy to miejsce bezpłatnie wszystkim wędrowcom, dziękujemy, że odwiedziliście naszą miejscowość”.

Niezwykłe prawda? Rodzina, która wynajęła salę na przyjęcie pozwoliła nam skorzystać z ciepłej wody i czajnika, a potem nakarmiła. Fajnie było słuchać jak deszcz bębni w szczelny dach zjadając tradycyjne kiełbaski z Tuluzy (…. wiecie, prawda to takie miasto?- spytała nas miła starsza pani) i  zagryzać ciastkiem (oddałam swoje Jose). Mili, uczynni ludzie. Pytali skąd zeszliśmy i jak wysoko leży śnieg. Na odchodnym Jose dostał jeszcze bochenek chleba.

Kiedy odjechali w starych zabudowaniach i chyba też w całym Siguer zrobiło się nagle bardzo cicho. Wiele domów wystawiono na sprzedaż, inne najwyraźniej były tylko weekendowe czy letnie.

Nie spotkaliśmy nikogo wychodząc rano, ale nocą ktoś musiał koło nas przejść. Salle de fete została zamknięta na klucz.

Share
Translate »