Alpy czerwiec/lipiec13 Col de Mary- Monte Bellino

Pogoda popsuła się, ale nie padało. Kropiło troszkę. Nie chciało nam się już wracać do jeziorek Marinet i poszliśmy w górę doliną Mary. Szybko doszliśmy do Col de Mary. Można stamtąd łatwo zejść do Chiappery. To trasa długodystansowych szlaków SNC (Sentiero Roberto Cavallero) i Tour du Chambeyron.

Nam wydało się zbyt szybkie i zbyt proste. Wdrapaliśmy się na Col de Marinet, do której można też było dojść podchodząc znad jeziorek, ale przejście stamtąd do włoskiego biwaku Barenghi (sensownego miejsca na deszczową noc) wyglądało na bardzo trudne. Kopny śnieg, stromo i do tego ścigał nas chyba nieunikniony deszcz.

Zeszliśmy z powrotem na Col de Mary i spróbowaliśmy iść w drugą stronę.

Na mapie zaznaczono tam 6 sporych i kilka mikroskopijnych jeziorek -Lacs du Roure. Większość minęliśmy z daleka, najmniejsze były jeszcze pod śniegiem.

To zagmatwany polodowcowy teren. Sporo chodzenia w górę i w dół. Ruchome kamienne bloki, dość trudno się zorientować jak iść. Ogólnie ciężko.

Poszliśmy chyba trochę za wysoko, a potem niepotrzebnie wdrapaliśmy się na przełęcz Pas Cialancion, mając nadzieję na interesujące przejście granią, lub zejście do Włoch.

Grań była ostra i zaśnieżona, niemal wywracał nas huraganowy wiatr. Zejście, o ile oczywiście istniało (bo na mapie nie było tam nic) bardzo strome, kruche i co najgorsze niebezpieczne. Zaczęło padać więc wróciliśmy tą samą drogą, zeszliśmy nad największy staw, a potem przebijając się przez zarywający się na dziurach śnieg dotarliśmy na przełęcz di Ciabriera (Col du Roure) poganiani przez wichurę i śnieg.

Śnieżyca nie przekroczyła grani. W dolinie Ciabriera wiało, ale było cieplej i łatwiej.

Zejście było lekko zagadkowe, żadnej ścieżki, żadnych znaków, a przynajmniej nic, co byłoby widać przez śnieg. Poszłam dokładnie według mapy i na niższym piętrze znalazłam szlakowy znak.

Za dwoma płytkimi stawkami słabo widoczna ścieżka skręca i schodzi ze stromego progu dołączając do biegnącego z Chiappery szlaku T16 (fragmentu gta)- zdecydowanie bardziej popularnego.

Podeszliśmy kilkaset metrów mocno wydeptaną dróżką wzdłuż potoku Autaret, najpierw przez trawki, potem przez zwały kamieni i śnieg.

Z przełęczy poprzyglądaliśmy się chwilkę kręcącej się nad Francją burzy i nie odważyliśmy na trawersowanie ośnieżonego zbocza. Powinien biec nim krótszy, a przynajmniej bardziej płaski szlak do schronu (ex Cappana Campagnola), który wypatrzyliśmy na mapie. W to samo miejsce dało się przejść też przez szczyt Mont Bellino. Szczytowa droga okazała się łatwa, a widoki warte zachodu.

Z wierzchołka jest też nie najgorsze zejście. Natomiast schronisko, do którego zmierzaliśmy mocno nas rozczarowało. Wojskowe baraki niemal całe pod śniegiem, z daleka wyraźnie widzieliśmy zarwany dach.

Dopiero teraz odkryliśmy, że nasza mapa pokazywała schrony na dwa sposoby. Ten bardziej prymitywny, po angielsku niewinnie opisany jako shelter oznaczał po prostu jakikolwiek budynek, który być może w jakichś okropnych warunkach mógłby nas przed czymś ochronić… Nie ustaliliśmy jednak w jakich i przed czym. Przed zimnem i deszczem raczej nie. Zamiast trawersować stwardniałe śnieżne płaty i przebijać się do wysoko położonego „schronu”, zeszliśmy bez szlaku prosto w dół doliny szukając dogodnego miejsca na namiot i wody.

Dnem doliny biegnie ciągnąca się od baraków wojskowa szutrowa droga. Doszliśmy aż do skrętu do jakiś zabudowań (Gies Traversiera) i zostaliśmy na noc pod czymś w rodzaju werandy. Spałam na wielkim drewnianym stole, a Jose na jakichś paletach.

Grzmiało i spodziewaliśmy się ulewy, tymczasem okazało się, że burza utknęła kilkaset metrów pod nami. Niewinnie wyglądająca z góry, kłębiasta, lekko różowa chmurka kotłowała się w ciasnej dolinie grzmiąc i błyskając, a my siedzieliśmy pod pięknym błękitnym niebem.  Ciekawe doświadczenie. Grzmoty nie ustały aż do nocy.

Rano obudził nas zdesperowany kogut, chyba zamknięty w oborze.  Rozpaczliwie domagał się wypuszczenia. Mieliśmy nadzieję, że właściciel nie zapomniał o nim, i że ktoś tu do niego wróci. Pogoda była piękna. Słoneczna i wietrzna, jedynym problemem było zimno. Nocą nawet na tej niezbyt wielkiej wysokości (ok. 2300) był całkiem spory mróz.

Trudność tego odcinka to ok. T2 z kilkoma lekko trudniejszymi miejscami.

Share

Alpy czerwiec/lipiec13- Maljasset

Poranny widok z Mongioia był równie piękny jak ten, który podziwialiśmy wieczorem. To niezwykłe miejsce. Chmury trzymały się włoskiej strony. Nocny mróz utwardził śnieg. Niemal nie robiliśmy śladów. Jeziorko pokrył świeży lód i trudno nam się było dostać do wody, ale udało się. Ugotowaliśmy owsiankę i wyszliśmy nawet dość wcześnie.

Początek zejścia jest stromy i musieliśmy założyć raki. Dalej zrobiło się nietrudno i raczej płasko.

Szlak przeszedł na prawą stroną rzeki, a firn z minuty na minutę miękł. Coraz częściej wpadaliśmy w ukryte pod  śniegiem dziury i zejście szło nam powolutku.

Niewielki problem pojawił się w miejscu gdzie już niemal kończył się śnieg. Ścieżka schodziła bardzo stromym, czasem jeszcze zaśnieżonym urwiskiem i przechodziła przez wezbraną rzekę. Spotkaliśmy tam wdrapującego się pod górę Francuza, który uprzedził, że trudno się przedostać na drugi brzeg. Naiwnie spytał czy na Mongioia jest śnieg, a potem zmartwił się, bo nie miał raków. Kiedy zeszliśmy niżej wypatrzyliśmy pod cabaną całą wielką grupę, która najwyraźniej utknęła nie pokonawszy rzeki.

Nie chciało nam się zakładać sandałów i moczyć nóg, więc uważniej przyjrzeliśmy się mapie. Z miejsca gdzie dotarliśmy schodziła ścieżka trawersująca dalej urwiste zbocze i ostatecznie prowadząca do Maljasset. Poszliśmy nią. Jest ładna i nieskomplikowana chociaż czasem gubi się w skalistych żlebach. Zaznaczono ją jako zimową, ale ja bym się jej chyba zimą bała. Zbocze, którym schodzi jest strome, a idzie się tuż ponad skalnym urwiskiem. Taki mały balkonik. Byłam zadowolona, że nie muszę powtarzać drogi na dnie doliny, którą przeszłam już kiedyś schodząc z Col de Longet, trzymaliśmy się więc trawersu tak długo jak tylko się dało.

Ścieżka znika na łąkach już za kanionem rzeki Ubaye, mniej więcej na wysokości mostu. Ponieważ wiedziałam gdzie jest most, zeszliśmy wprost w dół przez trawki (poprzerastane pięknym szczypiorkiem).

Jacyś ludzie na dole intensywnie nam się przyglądali. Czyżby to ci spod cabany, którzy nie odważyli się na sforsowanie rzeki? Być może nie wiedzieli skąd się wzięliśmy. Nie jestem pewna czy „zimowy” skrót pokazują też inne mapy. Miałam bardzo starą mapę Queyras Didier Robertsa. Bywa dziwna.

W okolicach wsi był niemal tłok. Francuzi chodzą po górach znacznie częściej niż Włosi, w weekendy doliny są popularnym miejscem spacerów i pikników. W schronisku też kręciło się kilka osób. W tym roku zmieniła się tam obsługa i jest znacznie bardziej przyjaźnie. Zjedliśmy omlet z ziemniakami- coś co można dostać we Francji o każdej porze i dokupiliśmy jeszcze kilogram sera i trochę czekoladek. Gdyby było później zostalibyśmy na noc. To schronisko CAF, dla nas (klubowiczów) niedrogie. Miło, że sprzedali nam dobre jedzenie. Ser okazał się naprawdę pyszny. Taki gest zawsze zostawia miłe wspomnienia. Na pewno tam kiedyś wrócę.

Koło piątej spakowaliśmy się i wyszliśmy szlakiem prowadzącym do doliny Mary w kierunku schronu nad jeziorkiem Marinet.

Aiquille de Chambeyron fascynował mnie już od dawna i bardzo chciałam zobaczyć ten masyw z bliska.

Ścieżka początkowo idzie dnem doliny, a przy dużej nowej cabanie rozwidla się. Zajrzeliśmy na chwilkę do domku- to już nawyk, a potem poszliśmy w górę do wysokiej dolinki ze stawami.

Przepiękne miejsce, najciekawsze chyba właśnie wieczorem.

Niestety górna cabana okazała się nie tylko zasypana, ale też wilgotna i mocno dziurawa. Zajrzenie tam jednak opłacało się. Ktoś zostawił całe pudełko ryżu zawieszone na sznurku, żeby zabezpieczyć je przed myszami. Najprawdopodobniej wisiało tak już od zeszłego lata. Odsypałam trochę. Ryż zawsze pomagał mi na żołądek.

Obejrzeliśmy jeszcze wejście na Col Marinet (jest proste) i pobiegliśmy z powrotem w dół.

Robił się wieczór i zdecydowanie woleliśmy spać w suchym. Prognoza pogody była nieciekawa. Przez kilka kolejnych dni deszcz, a piękny nowy domek, ozdobiony dziesiątkami dziecięcych rysunków i pomalowany tak, że przypominał Tybet wydawał się kusząco wygodny. Do tego ktoś hojnie zostawił otwarte drzwi… Podejrzewaliśmy nowych gospodarzy schroniska. Mieli dzieci, u nich też wisiały himalajskie dekoracje. Tym bardziej nam się spodobali. Tacy ludzie w schroniskach to już niestety rzadkość.

Trudność zejścia z Paso Mongioia do Francji to mniej więcej T3, z naciskiem na mniej. Nie ma niebezpiecznych miejsc. Latem jest najprawdopodobniej jeszcze łatwiej. Trasa w Dolinie Mary i Marinet jest jeszcze prostsza.

Share
Translate »