Pireneje, grudzień- Port de Bonaqua -Saboredo

Padał mokry, drobny śnieg. Doszliśmy  do Port de Bonaqua chwilę po czwartej. Mój wcześniejszy pomysł, żeby pójść do Refugi Mataro nie miał szans. Podejście na pewno zajęłoby kilka godzin, nie znałam go, nawet z daleka widzieliśmy, że jest na nim śnieg.

Na Port de Bonaqua są dwa schroniska, ale w żadnym z nich nie da się przenocować. To restauracje, o mylącej nazwie refugi. Nie wiem nawet, czy gdyby było można, zostalibyśmy tam. Na następny dzień zapowiadano jedyną przez cały czas naszego pobytu w górach dobrą pogodę. Zależało nam, żeby spać jak najwyżej. W pośpiechu zdecydowaliśmy się iść do Saboredo.

Pamiętałam, że na długim kawałku do schroniska prowadzi szeroka, jezdna droga. Kiedy szłam nią ostatnim razem, przegapiłam miejsce, gdzie HRP skręca i wspina się na Port de Bonaqua.  Teraz, idąc z drugiej strony zrobiłam podobny błąd. Nie udało nam się znaleźć zejścia. Kierując się mapą ( tą samą, którą miałam ostatnim razem) szukałam odejścia szlaku zbyt nisko. Już na zakrętach szosy. W rzeczywistości ścieżka schodzi w dół jeszcze przed samym Port de Bonaqua (tak przynajmniej wynika z mapy postawionej na drugim końcu szlaku).

Nie widząc innej możliwości zeszliśmy oznakowaną  żółto ścieżką schodzącą  w kierunku Tredos, licząc że gdzieś przetniemy tamten szlak. Udało by się nawet nocą,  gdyby nie fakt, że na mapie jest błąd.  Przebijając się przez ciemny las, bo ścieżka nie jest uczęszczana, zeszliśmy niemal na dno doliny, a kiedy skrętu nadal nie widzieliśmy, w zupełnej ciemności zeszliśmy prosto na dół po stromym stoku w kierunku prowadzącej z Tredos do Saboredo drogi. Nie najłatwiejszy manewr, zwłaszcza, że trasę przecina rzeka. Trochę mi się przy okazji nalało do buta. Duży płaski kamień okazał się dość głęboką dziurą :), w takiej sytuacji przydałaby się lepsza latarka.

Około siódmej zaczęliśmy powoli podchodzić wygodną, gruntową drogą. Minęliśmy dwie niezbyt interesujące cabany, w których od biedy można by w razie potrzeby spać. Po jakimś czasie, nie mam nawet pojęcia jak długim, weszliśmy w śnieg.  Lekko padało, ale pogoda była chyba trochę lepsza niż w dzień. Za to droga robiła się coraz bardziej zalodzona, w końcu przechodząc w  lity lód. Nogi rozjeżdżały nam się nieustannie na jakiś niewidocznych w ciemności garbach i w końcu Jose Antonio włożył raki. Mi jak zwykle wydawało się, że szybciej mi pójdzie bez.  Wiedzieliśmy, że ta trasa musi zająć klika godzin, jednak nie spodziewaliśmy się, że zajmie ponad 6.

Koło 11 wyszliśmy z lasu na halę, droga skończyła się, a ścieżka weszła w głęboki, ale na szczęście przecięty wyraźnym, ludzkim śladem śnieg. Rozczarowaliśmy się bardzo, biorąc ciemny prostokąt tamy za schronisko. Budyneczek przy tamie był zamknięty na kłódkę. Niepotrzebnie do niego podchodząc  zgubiliśmy prowadzący nas od jakiegoś czasu ślad. Byłam tak głodna, że pomimo późnej pory, wiatru i wciąż lekko prószącego śniegu usiedliśmy na schodach i zjedliśmy to, co udało nam się wygrzebać  z plecaków po ciemku.

Niespecjalnie mieliśmy ochotę powtarzać pomysł z poprzedniego dnia (i nocować pod chmurką). Wróciliśmy. Znaleźliśmy ślad i po północy w końcu udało nam się odnaleźć Saboredo.

Otworzyliśmy dwudzielne drzwi, wyciągnęliśmy świece i ugotowaliśmy prawdziwą zupę z suszonych warzyw- mój odkryty niedawno najlepszy górski przepis.

Saboredo jest malutkie, na zimę zostawiono je całe otwarte. Z obrośniętego lodem węża przed budynkiem nadal lała się silnym strumieniem woda, ale niestety na kozie wisiała kartka”proszę nie używać, komin zatkany”. Mój trochę zamoczony but w obawie przed zamarznięciem wylądował po głową, a wilgotny wewnętrzny jęzor- w śpiworze (na szczęście można to odpiąć). Nie było zimno.

W schronisku zostawiono stertę koców, do sypialni prowadziły szczelne i dobrze się zamykające drzwi. Luksus po poprzedniej nocy w rododendronowym dołku.

Share

Pireneje grudzień- szary dzień

Powrót do miejsca, gdzie poprzedniego dnia skręcał oznakowany na żółto szlak zajął nam kilka godzin.

Nocą wszystko przysypał śnieg, a pokryte szadzią i lodem kamienie zrobiły się bardzo śliskie.

Chociaż szliśmy tą samą drogą,  z trudem rozpoznawaliśmy znajome już miejsca. Pobielone, wyglądały zupełnie inaczej.  Trudny do odnalezienia był też początek „żółtego” szlaku.  Znaleźliśmy pierwszy znak, ale potem kluczyliśmy trochę. Ścieżka weszła w niepozorny i bardzo zalodzony stok, a nie w bardziej oczywisty żleb.  W żlebie było pełno ścieżek owiec i krów i trudno było się domyślić gdzie znika szlak.

Za małą przełączką zeszliśmy do brzegu dużego i jeszcze niezamarzniętego jeziora. Żółta ścieżka poszła wygodnym trawersem po prawej stronie. Najprawdopodobniej oznakowano trasę do Baquera- Beret. Nie szliśmy tam, wiec zaczęliśmy się mozolnie przebijać przez zaśnieżone złomowisko bloków na lewym brzegu jeziora. Ścieżka podeszła nad kolejny staw. Po drodze były tylko dwa kopczyki.  Kierowaliśmy się głównie kompasem i mapą. Stawy i zbocza wyglądały niemal  jednakowo i dość trudno nam się było połapać gdzie iść.

Idąc na północ, po lewej stronie niewielkiego stawu, jak wskazywała mapa wdrapaliśmy się wprost po zboczu na stromą i niezbyt wybitną przełączkę.W pierwszej chwili wydawało mi się, że nie da się z niej zejść, ale to było tylko złudzenie. To była ścieżka. Na zygzaku sprowadzającym bezpiecznie w dół postawiono wiele kopczyków to fragment HRP.

Dalsza droga była już łatwa. Pamiętałam to miejsce, duży staw, a nad nim wyraźnie widoczny, nawet na zaśnieżonym zboczu, zygzak wydeptanej dróżki. Trawers po  śniegu, w porównaniu ze ślizganiem się po ruchomych kamieniach wydawał się bardzo prosty. Zejście do Port de Bonaqua jest oczywiste. W większości miejsc było dość dobrze widoczne- trochę kopczyków, jakieś czerwone kropki, co jakiś czas widać ścieżkę, niestety niejedną, jest bardzo dużo zwierzęcych dróg.  Na fragmencie trafił nam się czyjś kilkudniowy ślad. To ułatwiło zejście. Na koniec,  już na zboczu nad szosą, ścieżka rozwidla się. Można zejść do drogi, albo trawersować krowimi dróżkami powyżej asfaltu, aż do Port de Bonaqua.

Ciąg dalszy relacji jest tu

Share
Translate »