Kofa National Wildlife Refuge: Palm Canyon-Kofa Cabin

Kiedy dopiłam herbatę deszcz osłabł. Pomyślałam, że to już pewnie koniec, bo przecież chyba nie powinno długo padać na pustyni. Grota była zresztą zbyt ciasna żeby tam siedzieć, więc wyszłam i zanim dotarłam do parkingu solidnie zmokłam. Ubity kołami teren był pozalewany kałużami, w jednej stał mały kempingowy samochód. Ludzie wewnątrz wyglądali jakby się zastanawiali czy wyjść, więc odważyłam się spytać o mapę. Mieli altas i parkową ulotkę z Yumy. Mieli też ładowarkę i wodę, i w ten sposób sprawdziła się rada Terrego- wszystko to miałam przecież znaleźć w Palm Canyon. Oprócz ulotki dostałam wspaniałe ciastko, upieczone z mąki migdałowej.

Weszłam do samochodu tylko na moment (żeby nie oglądać mapy na deszczu), ale zaczęliśmy rozmawiać. Moi gospodarze byli parą rowerzystów z Arizony. Oboje na emeryturze. Przejechali już północno wschodnią część rezerwatu, pokazali mi gdzie widzieli wodę. Teraz zastanawiali się nad Palm Canyon, ale w tą pogodę jakoś im się bardzo nie chciało. Kiedy powiedziałam co tam jest (nic nie ma) zdecydowali się przejechać na upatrzone wcześniej miejsce biwakowe. Myślałam żeby wysiąść i poczłapać do kałuży, którą widziałam rano, ale okazało się, że miejsce gdzie zamierzają nocować jest ciekawsze. Bardzo bliskie tego gdzie spędziłam poprzednią noc i miałam fascynujący widok na skały. Wróciłam tam z nimi samochodem i miałam wrażenie, że pieszo poszłabym szybciej- rzecz jasna skrótem, tak jak tu przyszłam. Droga kręciła, była wyboista i dziurawa, toczyliśmy się powolutku, deszcz narastał, chmury opadały. Zamglona, zszarzała pustynia wyglądała fantastycznie. Stawaliśmy co i rusz, i wychodziliśmy robić zdjęcia. Parking był pusty, woda stała na ubitej ziemi i musiałam troszkę odejść żeby znaleźć bezpieczne miejsce. Wybrałam idealnie, namiot aż do końca stał na suchym (to znaczy nie stał w kałuży).

Zanim go postawiłam przemokłam do bielizny i zostało mi tylko wleźć do śpiwora. Było dopiero wczesne popołudnie. Miałam sieć, słabą, ale czasem działała. Prognoza pogody była paskudna. Miało padać prawie przez dobę. Spałam, czasem sobie coś ugotowałam, aż do wieczora nic się nie zmieniło, a kiedy obudziłam się po północy (bo zmarzłam) zobaczyłam, że na szczytach leży śnieg. Kiedy się obudziłam kolejny raz leżał też na namiocie. Warstwa musiała być gruba, bo tropik osiadł i wewnątrz było bardzo ciasno. Strząsnęłam wszystko, podstawiłam garnek i pudełko na jedzenie (niech łapią wodę) i znów się obudziłam przed świtem. Niebo różowiało, już miałam nadzieję że to koniec, ale skąd… Padało jeszcze do 10-tej. Śnieg z deszczem, potem już tylko deszcz. Było mi żal, że nie uchwyciłam na fotografiach białej kołderki na namiocie, na kaktusach. Sfotografowałam tylko to co zostało. Śnieg utrzymał się w cieniu i na szczytach. Chmury znikły. Ziemia parowała, światło sączyło się cudownie przez lekką mgłę. Obeszłam okolicę, zrobiłam dużo za dużo zdjęć. To było fantastyczne uczucie. Świat zupełnie nierzeczywisty, bajkowy. Przesuszyłam jeszcze troszkę śpiwór. Nocą deszcz zacinał i odbijał się od ziemi (od kamieni) z tak dużą siłą, że udało mu się dostać do sypialni. Front nie osłania wejścia całkiem i ta szczelina niestety wystarczyła żebym zamokła.

To nie było ważne, wiedziałam, że wystarczy kilka godzin słońca żeby wszystko znów wyschło na wiór. Chociaż w sumie troszkę się zdziwiłam. Powietrze było wilgotne jeszcze przez dwa dni. I to się czuło, gardło nie drapało, nie chciało mi się tak dużo pić.

Wyszłam późno, zaopatrzona w czystą wodę i zapas wspaniałego jedzenia (dostałam gotowane jajka i warzywa). Baterie były naładowane, nie musiałam się o nic martwić. Wiedziałam, że śnieg zasili źródła, że może nawet pojawią się jakieś potoki. I rzeczywiście na jeden trafiłam bardzo szybko. Wokół biało, ale byłam tak strasznie brudna, tak bardzo było mi wcześniej żal wody, że nie zważając na jej temperaturę rozebrałam się i się porządnie umyłam.

Nieco dalej skończyła się jezdna droga, ale mapa.cz pokazywała przejście i nie było tam żadnego problemu. Ze dwa kilometry dalej wyszłam znów na ślad kół. Na skałach pozostawały spore kałuże. Pluskały się w nich ptaki, pewnie równie zadowolone z kąpieli jak ja. Przenocowałam na łysej górce. Nocą był mróz, i teraz, kiedy powietrze było tak wilgotne, na namiocie, na roślinach wyrosła szadź. Przymarzła mi też woda w butelce, filtr na szczęście schowałam w śpiworze, a rano nosiłam w rękawie. Obeszłam okolicę zanim dotknęło mnie słońce. Było pięknie, choć nie tak dramatycznie jak poprzedniego dnia. Wzgórza łagodne, pozarastane kaktusami. Przed świtem zawyły kojoty. Szłam drogami, i raz minęła mnie kawalkada kładów. 4 panów na objazdowej wycieczce. Zwolnili zagadali, proponowali wodę, ale miałam. Amerykanie są bardzo uprzejmi.

Do chatki dotarłam wcześniej niż planowałam, tuż po drugiej, ale i tak postanowiłam zostać. Miałam sporo rzeczy do suszenia, poza tym było tam bardzo wygodnie. Do wody tylko niecały kilometr (wiatrak było widać z daleka), poprzednicy nawieźli mnóstwo zapasów i chociaż nie zostawili otwieracza udało mi się otworzyć dużą puszkę. Dżem ze słodkich ziemniaków :) . Mokry, słodki…pycha!

Share

New Water Wilderness- Arizona

Wszystko potoczyło się bardzo szybko i kiedy ostatni raz fotografowałam przyczepę i samochód z łodzią i deską na dachu było mi żal. Kevin zapraszał żebym jeszcze z nimi trochę została i to naprawdę kusiło. Ten wolny, swobodny podróżny rytm, dobre jedzenie (przypadkiem wszyscy troje byliśmy bezglutenowi), dobre towarzystwo. Nadal jesteśmy w kontakcie, śledzę jak się posuwają na wschód, kilka dni temu byli na Florydzie i dopiero tam uczyli się biwakować na dziko, bo inaczej się zwyczajnie nie dało. Jestem przekonana, że zanim okrążą Stany nauczą się jeszcze innych „żulowskich” praktyk. Droga zawsze ma na człowieka wpływ, tak długa droga może zmienić.

Kiedy przyczepa ostatecznie znikła za górą odwróciłam się tyłem do szosy i pomaszerowałam na południe. Obszar chroniony, na który właśnie wchodziłam nazywał się New Water Wilderness. Optymistycznie jak na pustynię. Niewiele o nim wiedziałam. Tabliczka oznajmiająca, że wkraczam na teren Bureau of Land Management (czyli teren federalny gdzie wolno łazić i biwakować gdzie się chce) była pomazana sprayem. Najbardziej rzucało się w oczy ostrzeżenie, że to pogranicze i mogę tu spotkać podejrzanych ludzi.

Przez kilka kilometrów szłam gruntową drogą. Robiła się coraz węższa, wszędzie rosły bujnie kaktusy. Na przełęczy (posługując się mapą.cz) odbiłam w stronę „archeologicznego miejsca” nie mając pojęcia co w nim zastanę. Interesowało mnie głównie źródło, jedno z zaledwie kilku, które tu znalazłam. Drogę zagrodził szlaban, wąska ścieżka wspinała się w kierunku strzelistych skał. Pod nimi siedziała rodzina z dziećmi. Rzuciłam okiem na płaski fragment piachu po drodze, było tam wystarczająco dużo miejsca pod namiot. Rodzina okazała się sympatyczna. Tak jak ja szukali dojścia do źródła, z tym że oni tylko z ciekawości. Przyjechali samochodem, zaparkowali go kilka kilometrów stąd, zaraz wracali. Wodę znalazłam ja, a raczej moja nawigacja. Nie w wąskim stromym żlebie gdzie jej szukali, ale obok w szerszym potoku. To była w zasadzie kałuża, mokra plama. Liczyłam na to, że nie wysycha, że jej nie kradnę zwierzętom. Najwyraźniej kiedyś mieszkali tu ludzie. Zostały ruiny chatki i petroglify. Było ich mnóstwo, większość znalazłam dopiero rano. Na jednym podpisał się też jakiś ch z 1864 roku.

To był przyjemny spokojny biwak. O zmierzchu rozhukały się donośnie sowy, rano słońce wyskoczyło zza muru gór dokładnie w szczelinie pomiędzy turniami. Wróciłam do źródła i nabrałam litr. Więcej nie potrzebowałam. Ludzie spotkani wieczorem podarowali mi co im zostało. Dobrze było pić gorącą herbatę czekając aż odsunie się cień i w jednym momencie zniknie mróz, a pojawi się upał. Wtedy dopiero ruszyłam. Przez chwilę ścieżką, potem znów wylądowałam na drodze. Mapa.cz nie rozróżniała co jest czym więc mogłam się tylko domyślać, że jeśli szlak prowadzi do jakiejś kopalni może być jezdny. To się jednak wcale nie sprawdziło.

Zaskoczyła mnie też chatka, doszłam do niej w porze drugiego śniadania. Były tam ławeczki i leżak. Nie było wody. Wnętrze nie wyglądało jakby ktoś w nim sypiał, ale ludzie tu na pewno bywali. Być może podjeżdżali quadami i spędzali tu kilka godzin bawiąc się. Na ścianach wisiały fantazyjne dekoracje, pod chatką ktoś zbudował grób udekorowany flaszką po whisky. Posiedziałam sobie troszkę na leżaku, bo czemu nie…

Po południu minęły mnie terenowe samochody i kolejne, kiedy usiadłam zjeść. Od tych drugich dostałam pół litra wody. Cieniutkie, miękkie flaszeczki mineralnej towarzyszyły mi już do końca tych gór. Wszyscy je tu ze sobą wozili i chętnie się nimi dzielili z piechurem. To, że szłam było nietypowe, więc równie chętnie stawali. O ile oczywiście byłam przy drodze. Teraz z niej niespodziewanie odbiłam. To co narysowała mapa.cz (kreskowane jak wszystko wcześniej i potem) zagradzał szlaban ozdobiony zakazem ruchu. Ślad ścieżki szybko zgubił się w gąszczu kaktusów i zanim się zorientowałam, że biegnie potokiem lub wzdłuż potoku troszkę kluczyłam. Potok był rzecz jasna suchy. Pozarastany chaszczami. Sporo z nich kwitło i bardzo mi się tam podobało. Tym bardziej, że znalazłam wodę. W zakolu suchego koryta pod skałą. Była dopiero czwarta, a jednak zdecydowałam się zostać. Woda to woda. I tak było mi bardzo ciężko. W tych górach nie ma gdzie uzupełnić jedzenia, więc wcisnęłam ile się zmieściło do plecaka. Kilkadziesiąt metrów poniżej wodopoju wypatrzyłam kozi ślad co wspinał się na górę kanionu. Było tam podejrzanie płasko i gładko, ale nie od razu odkryłam, że to kopalnia. Kilka bardzo głębokich szybów, resztki pozostawione przez górników, dawno temu. Postawiłam namiot i połaziłam po okolicy. Słońce pięknie zaszło nad pasmem gór poszarpanych jak bywa tylko w Arizonie. I pięknie wzeszło, przeciągając ciepłym różem po wzgórzach, przez które tutaj przyszłam. Liczyłam, że o świcie (lub o zmroku) uda mi się wypatrzeć lokalne kozy (z nazwy owce- bighorn ships, z wyglądu przypominają muflony). Siedziałam na skale z widokiem na źródło, tam gdzie widziałam wcześniej odciski racic, ale zwierzęta nie przyszły.

Słońce już zajrzało do kanionu, kiedy zeszłam w gąszcz kwitnących żółto i czerwono krzewów, pomiędzy łany łubinu i „pustynne stokrotki”, które znałam już z zeszłego roku. Myślałam, że trafię znów na wodę, ale strumień był suchy, a w jedynej kałuży, co uchowała się w skałach ktoś zrobił kupę- być może oznaczało to rezerwację. Wszędzie widziałam ślady zwierząt, odciski stóp i odchody, i podejrzewałam, że mnie obserwują, ale nie widziałam ich i nie słyszałam. Nie bały się mnie tylko ptaki.

Po południu niespodziewanie zobaczyłam jedyny na tej trasie kopczyk, znaczył wyjście z kanionu. Pustynia ponad nim była płaska i łysa, prawie bez roślinności. Szybko zobaczyłam ślad kół. Niedaleko już stamtąd było do drogi.

Usiadłam przy niej z myślą, że ktoś podjedzie i jak na zamówienie pojawił się mężczyzna w pickupie. Zajmował się monitorowaniem rurociągu zakopanego pod Pipeline Road. Wytłumaczył mi wszystko dokładnie, ale niewiele z tego zrozumiałam. Patrzyłam tylko jak polewa grunt mętną wodą i przykłada do niego przyrząd z miernikiem.

Kiedy skończył podszedł pogadać. I to była najbardziej konkretna osoba jaką spotkałam. „Ile masz wody? Proszę weź dwie butelki, jaką masz mapę? Nie masz ? Idź do Palm Canyon, prosto na południe wzdłuż tych gór, po drodze trafisz na źródło, widzisz wiatrak? Nie widzisz? Zobaczysz jak będziesz bliżej. Na jakiej jesteś diecie, bo ja bez cukru. Bez glutenu? To proszę weź orzechy i suszone owoce. Ktoś wie gdzie jesteś? Podaj telefon do córki, jak stąd wyjadę i złapię sieć, to zadzwonię.

I tak rzeczywiście zrobił. Odchodząc patrzyłam jak osiada wzniesiony przez jego samochód kurz i gniotłam w kieszonce wizytówkę z adresem i telefonem- na wypadek gdybym gdzieś utknęła.

Share
Translate »