Dolina Śmierci

Był luty. W Kalifornii zaczęły się zimowe ferie- tydzień wolnego. Marzył nam się masowy zakwit pustynnych kwiatów, noclegi pod bezkresnym gwiaździstym niebem. Byliśmy przygotowani jak na poważną wyprawę. Każdy miał swój śpiwór i karimatę, zabraliśmy 2 namioty, kilka latarek, patyki do opiekania kiełbasek… Przećwiczyliśmy biwakowanie w domu, zdałam egzamin pozwalający na legalne rozpalenie ogniska w Kaliforni (i użycie palnika gazowego). Zarezerwowaliśmy sobie miejsca na kempingach. Zapomnieliśmy kupić drewna, ale to przypomniało nam się już po powrocie.

Kalifornia jest ogromnym stanem i podróż na południe zajęła nam cały dzień. Czym dalej tym było cieplej, tym więcej kwiatów migało nam za oknami samochodu, ale kiedy zbliżył się wieczór zaczęliśmy wjeżdżać w wysokie góry i kwiaty zastąpił śnieg. Na szczęście niezbyt blisko nas, tylko na szczytach.

Pierwszą noc spędziliśmy w namiotach tipi. Po zmierzchu temperatura gwałtownie opadła, nad ranem był spory mróz. Wokół Pustynia Mojave i poza kempingiem tylko kilka rozrzuconych w bezkresnym piachu skromnych domków. Chaszcze bure, suche po zimie, kolory blade, na szosie tylko nieliczne samochody. Bezwietrznie- na szczęście, bo podobno kiedy wieje w tipi jest zimno.

Przez cały dzień zwiedzaliśmy Park Narodowy Doliny Śmierci. Głównie samochodem, bo niektórzy z nas chodzą od niedawna i długie marsze mogłyby ich znudzić. Stanęliśmy na większości punktów widokowych, zrobiliśmy całkiem sporo zdjęć. Krajobraz był surowy, majestatyczny, bardzo dziwny. Pogoda wspaniała, w słońcu szybko zrobiło się przyjemnie ciepło. Nic dziwnego to jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi, chociaż zimą trudno było sobie wyobrazić upał. Dawna kopalnia boraksu była prawie pusta, kiedy zboczyliśmy żeby sobie po niej pochodzić.

W Furnance Creek Visitor Centre jest restauracja (podobno jednogwiazdkowa) z naprawdę dobrym jedzeniem (typu szwedzki stół). Zjedliśmy lunch zanim pojawili się turyści i dopiero potem odkryliśmy, że w dolinie jest tłok. Być może inni przyjechali z południa.

W najgłębszym miejscu depresji Bad Water (86m poniżej poziomu morza) był ruch jak na molo w Międzyzdrojach. Pieszy trakt szeroki na kilkanaście metrów, wypolerowany stopami zwiedzających aż raził w słońcu. Z bliska zobaczyliśmy, że to sól. Biały nalot porastał też zwały błota wzdłuż szlaku i co chwila ktoś zbaczał żeby sobie po nim przejść i tym samym jeszcze bardziej poszerzyć ścieżkę.

Pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów na południe, żeby zajrzeć do Złotego Kanionu (Golden Canyon). To dość długi, okrężny szlak i chętnie bym go sobie kiedyś przeszła w całości, ale tym razem udało się zobaczyć tylko fragment. Wraz z wysokością większa część naszej wycieczki była coraz mniej zainteresowana dalszym marszem, a coraz bardziej wspinaniem się na głazy i ściany, myszkowaniem w ocienionych zakamarkach i ogólnie beztroską zabawą. W tej sytuacji wróciliśmy do wydm (Mesquite Flat Sand Dunes) i oddaliśmy się (zasłużonemu) lenistwu podziwiając jak część z nas (znów ta sama co była w większości) wdrapuje się na wydmę żeby sturlać się kolejny raz na sam dół. Tuż przed zmrokiem minął nas strażnik parkowy wyposażony w deskę do zjazdu po piachu. Popatrzyliśmy na nią z pewną zazdrością.

Słońce zaszło różowo, jechaliśmy nocą tak ciemną jakby świat wokół bezpowrotnie znikł. Kilometry czerni bez śladu świateł, bez jakiegokolwiek widoku, bez ludzi. Wciśnięta pomiędzy dwa foteliki na tyle samochodu starałam się nie zwymiotować. I nie żałować, że nie mogę tu wrócić i pójść pieszo. Zięć opowiadał jak był tu poprzednim razem z kolegą i jak zabrali przerażonego biegacza, co rozwiózł sobie wcześniej i zakopał w strategicznie wybranych miejscach baniaki, ale ktoś go ubiegł i kiedy tam dotarł wody nie było. Potoki w Dolinie Śmierci są okresowe, źródła słone. Jest kilka krótkich szlaków, wodę można pobrać w paru miejscach (stacje strażników, restauracja). Parkowe pola biwakowe da się zarezerwować przez stronę recreation.gov. Można by się tam powłóczyć przez kilka dni i może jeszcze kiedyś to zrobię. Nie lubię samochodowych wycieczek, są dla mnie zbyt szybkie, nie pozwalają poczuć czasu i miejsca, niemniej cieszę się, że udało mi się choć zerknąć na ten sławny park narodowy. Większe nadzieje wiązałam z kolejnym -Joshua Tree.

Share

Opolski Festiwal Podróżniczy

w najbliższą sobotę 26 listopada o 18 opowiem na Uniwersytecie w Opolu o zimowej wędrówce przez Szwecję w 2020 roku. Po pokazie będę podpisywać książkę, jeśli ktoś z Was jest blisko to serdecznie zapraszam, będzie mi bardzo miło się spotkać i pogadać, o czymkolwiek :)

Festiwal zapowiada się bardzo ciekawie, tu jest program.

Share
Translate »