Apuane cz7 Rifugio Nelo Conti

Nocą padało. Jakaś część mnie, gdzieś równolegle ze snem zastanawiała się nad tym jak by to było w namiocie. Miałam tylko pałatkę, bez podłogi więc wylądowanie w bardzo prawdopodobnej kałuży nie byłoby specjalnie zabawne. Druga część mnie nie miała zamiaru się ruszać. Po co, skoro tak beznadziejnie leje… Przysypiałam, słuchałam plusków. Marco i Mario spali. W końcu pomyślałam, że wyjrzę. Może to jakieś akustyczne złudzenie, może coś tylko niewinnie skapuje z dachu. Kiedy wracałam (bo jednak nie skapywało) spotkałam przeciągającego się Marco. Ruszaliśmy się cichutko, z latarkami, bo Mario nadal mocno spał. Przyszedł kiedy jedliśmy śniadanie. Marco ubrał się pożegnał i zszedł do Arni, a ja siedziałam, patrzyłam przez okno na deszcz i zastanawiałam się czy aby się kiedykolwiek skończy. Mgła podnosiła się i opadała. Przez chwilkę zobaczyłam szczyty gór. Niewiele ponad nami zaczynał się śnieg. Tym razem się nie udało. Przyszła zima.

Koło 10-tej deszcz zmienił się w mżawkę. W kilka minut zdecydowałam się iść. Mario zaproponował, że mnie podrzuci na przełęcz. Ucieszyłam się, bo było już późno. Poczekałam aż pozamiata, ze zdziwieniem popatrzyłam jak wrzuca do jakiegoś ledwo się trzymającego plecaka dziwne rzeczy bez ładu i składu. Był trochę zakłopotany powiedział, że buty ma w samochodzie… Słuchałam jednym uchem niewiele rozumiejąc. Marco mówił dobrze po angielsku, a Mario tak jak się da.

Objuczeni, ja swoim plecakiem i peleryną, Mario workami śmieci, zeszliśmy do Arni i wsiedliśmy do malutkiego samochodu. Na podłodze pod moimi stopami był niezły śmietnik. -Jestem kloszardem- powiedział wtedy Mario pierwszy raz. Te słowa wracały podczas kolejnych dni jak refren.

Fiat Panda z trudem wdrapał się kawał po gliniastej drodze i ostatecznie utknął na granicy śniegu. W kłębach mgły pracowała tam jakaś koparka, droga prowadziła przez kamieniołom. Znów padało. Mario zaparkował, zarzucił niechlujnie spakowany plecak, włożył w buty worki foliowe. Dopiero teraz zorientowałam się, że idzie ze mną.- Jestem kloszardem- powtórzył raz jeszcze wsuwając plecak w śmieciowy worek. Kluczyki pod kamień, na ręce gumowe rękawiczki… Mario wystrzelił w górę i tyle go widziałam. Był bardzo szybki. – Idź dalej od ściany usłyszałam jeszcze-Kozy zrzucają na głowę różne rzeczy …

Na Paso Sella było przyjemnie biało. Z drogi zeszliśmy na zakopaną ścieżkę, a potem długo schodziliśmy przez pięknie ośnieżony las. Niżej śnieg znów przeszedł w deszcz, ale nadal było raczej biało niż szaro. Mario opowiadał mi o wszystkim mieszając angielskie, włoskie i nawet polskie słowa. Po kilku godzinach nauczyliśmy się rozumieć. Gdybym przeszła tamtędy sama, nie wiedziałabym że tę drogę ułożyła w czasie wojny armia (na potrzeby motorów na gąsienicach), że w zboczu obok są głębokie jaskinie zakończone jeziorem, z którego woda wypływa w Massa (Mario robił tam badania hydrologiczne, zapomniałam co wsypywał do wody… fluorek czegoś?). Nie wiedziałabym też o Via Vandelli- drodze zbudowanej z rozmachem w 18-tym wieku przez matematyka i mnicha Domenico Vandelli, który na koniec zrozpaczony niezadowoleniem zlecającej prace księżny Modeny z żalu popełnił samobójstwo. Nowoczesna na tamte czasy „szosa” (gruntowa i bardzo wąska) wdrapywała się na paso Tambura i nie za bardzo nadawała się do podróży karetą. Miała połączyć prowincję Emilia Romagna z portem Marina de Massa. Szliśmy jej fragmentem i poza kilkoma miejscami nadal była w niezłym stanie, pomimo braku zainteresowania i konserwacji. W lesie, już bardziej ociekającym niż przysypanym minęliśmy ruiny postawionego kiedyś na tej trasie schroniska. Troszkę dalej znów zaczęły się kamieniołomy. Z góry widzieliśmy pracujących w nich ludzi, na szczęście te, przez które przeszliśmy były nieczynne lub opuszczone. Koło 14-tej doszliśmy do schronu speleologów. Zajrzeliśmy na chwilkę (był otwarty), Mario długo gadał przez telefon z Marco, po czym oznajmił, że idziemy dalej. Zgodziłam się. Było ciepło, mieliśmy czas. Trasa była coraz bardziej zaśnieżona, spadła widoczność, znów lepił się do nas mokry śnieg. Na chwilkę pojaśniało tuż przed Paso Tambura. Po obu stronach grani pojawił się jakiś widok. Po naszej dalekie, ośnieżone Apeniny wśród gęstych chmur. Po drugiej- piękny, oświetlony resztką wieczornego światła Monte Sagro ponad morzem błękitnych obłoczków. Szliśmy szybko, było późno i z każdą minutą coraz mętniej i ciemniej. Ścieżka wyraźna, wykuta w skalach, eksponowana, ale wystarczająco szeroka. Nie martwiłam się, Mario był spokojny, a przecież wszystko tu dobrze znał. Myślałam, że idziemy do biwaku- zimowego schronu tuż ponad schroniskiem Nelo Conti, ale kiedy przechodziliśmy przez grań daleko we mgle zobaczyłam jakieś światełko. Nelo Conti było otwarte. Dla nas. Marco zadzwonił do Matheo, a ten chociaż chyba nie bardzo zadowolony zaczekał i nawet coś ugotował. Usiadł z nami jakby troszkę z przymusu. Trochę zbyt kurtuazyjna rozmowa, trochę przesolone jedzenie, Mario w gatkach szukający jakiś porzuconych ciuchów, za oknem mróz. Kiedy jedliśmy chmury znienacka opadły i znikły, a poniżej nas pojawiło się morze świateł- pas nadbrzeżnych miejscowości. Piękny, daleki jak widziany z samolotu, bogaty jak biżuteria.

Od czasu kiedy dwaj panowie rozpalili mi wieczorem ognień w schronisku Rossi, wpadłam w ciąg podających mnie sobie dalej znajomych (i nieznajomych). Nie miałam planów więc nie przeszkadzało mi to, chociaż czułam się tym lekko skrępowana. Nie potrzebowałam aż tyle luksusu.

Share

mrożone pisanki

Muszę się Wam do czegoś przyznać… I hmm…nie bardzo wiem jak. Po latach zimowego łażenia po Pirenejach nadal nie uważam się za eksperta od zimy i nadal trochę się boję wielotygodniowego wędrowania przez śnieg. Tymczasem mój niezawodny kumpel, który zwykle zgadzał się na wszystkie moje górskie pomysły (o ile nie byłby to Bliski Wschód lub Afryka) uparł się (nawet nie jak osioł, tylko jak buldożer…) i namówił mnie na radykalny zwrot.

Historia zaczęła się już latem. Szef męczony o miesięczny urlop niezmiennie odmawiał, Jose ponawiał pytania, w końcu poproszony o uzasadnienie bez dłuższego namysłu (sądząc, że i tak się nie uda) wypalił, że musi mieć cały wolny miesiąc ponieważ jedzie za koło podbiegunowe na narty … Taki argument rzucony w rozgrzanej do czerwoności Saragossie w środku pustynnego lata podziałał natychmiastowo… A… jak za koło podbiegunowe to tak!

Mój przyjaciel to człowiek solidny, jak coś obieca to robi. 5-tego marca lecimy do Tromso. Z nartami. Moje obiekcje, że przecież Jose nie jeździ na nartach zostały już doszczętnie rozwiane. Wynajęty instruktor w tydzień przerobił go na narciarza. Czy, i jak sobie poradzimy w puchu, z plecakami, z pulkami, z namiotem pojęcia bladego nie mam.

Na razie studiuję wszystkie możliwe trasy, czytam opisy, których nie za wiele, bo miejsce jest raczej bezludne, a klimat surowy. Jednym z najbardziej prawdopodobnych pomysłów jest pójście przez płaskowyż Finnmarksvidda na Przylądek Północny. Nie spodziewam się tam narciarskich problemów, ale na pewno dopadną nas inne. Większość ludzi, która była na Finnmarksvidda przed nami przechodziła ją z zachodu na wschód. Ta trasa jest bardziej popularna. Na niektórych fotkach widziałam nawet wyjeżdżony skuterami szlak, są chatki. Nam bardziej pasuje kierunek z południa na północ czyli fragment europejskiej pieszej trasy E1 biegnącej z Nordkapp na Sycylię. Niestety na ponad stukilometrowym odcinku nie ma tam jakiegokolwiek schronienia, a wcześniej i później na dziesiątkach kilometrów są tylko (pozamykane) bezobsługowe chatki (nawet wcale nie DNT). Samo w sobie wcale by mi to nie przeszkadzało, bardziej fakt, że w białym, lekko pofalowanym i wszędzie mniej więcej jednakowym terenie nie będzie żadnych punktów orientacyjnych, a idąc na azymut na odcinku kilkuset km można zupełnie, ale to zupełnie nie trafić. Czytanie opisów również nie zawsze pomaga. Wielu autorów tekstów i zdjęć przedstawia siebie jako pionierów, a swoje dokonania jako ekspedycje. Są też podziękowania dla sponsorów i listy drogiego sprzętu… nic tylko bardzo się bać.

Wypadniemy przy nich bardzo skromnie. Kupiłam dwie pary wędkarskich sanek z grubego i solidnego plastiku. Przerabiam je na pulki dla nas. Moje skiturowe narty mają już ze 20-cia lat. Podobnie zamocowane do nich wiązania- Silveretta 404 (zaprojektowane w 1993 roku :)), ale pozwalające na wpięcie zwykłego górskiego buta. Kilku rzeczy jeszcze nie mamy. Musimy kupić jakiś solidny namiot (zielona pałatka tym razem zostanie w domu), zastanawiamy się nad benzynowym palnikiem (ale niechętnie, bo jak dotąd w zimowych górach całkiem nieźle sprawdzał nam się gaz). Naszym jedynym sponsorem jest Edek Krzyżak, – który pożyczy mi swojego starego garmina … (nie wiem tylko czy uda mi się rozwikłać jak go użyć). Edwardzie dzięki:)

Do przejścia jest jakieś 600 km, statystyczna temperatura to ok -10 (najniższa spodziewana -30, najwyższa +1), długość dnia urośnie podczas tego miesiąca o ok 5 godzin, śnieg jest gwarantowany. Gdzieś po drodze trafi nam się Wielkanoc (myślicie, że spodobają nam się mrożone jajka?), może zobaczymy zorzę, może zboczymy trochę bardziej nad morze, bo czym bliżej wybrzeża tym cieplej (i tym więcej opadów, i skalistych, miejscami bardzo stromych gór). Może niewiele z tego się uda, a może, co też prawdopodobne odkryjemy cudowne tereny, które spodobają się też i Wam?

Mamy kilka wariantów tras, wszystkie bardzo hipotetyczne. To, którą z nich wybierzemy i czy ostatecznie wylądujemy na Nordkalottleden, na Lofotach czy w drodze na Nordkapp okaże się pewnie na miejscu. Linki do stosownych map są tutaj: Norwegia, Finlandia

Piszę o tym już teraz, bo może mi coś doradzicie. Tylko nie odradzajcie, bardzo Was proszę :)

 

 

Share
Translate »