Wspomnienia z Hiszpanii cz17

Wzdłuż torów, drogą, leśną ścieżką, przez wrzosy i cienistą buczynę. Błotem potokiem, po nasypie. Po drugiej stronie doliny mapa jest aż gęsta od znaków. Ojo Guarena- groty zamieszkiwane kiedyś przez mnichów. Już z daleka widzę, że przy nich tłok, z bliska trafiam  się całe wycieczki, odziane w budowalne kaski pod które, pewnie z powodów higienicznych wciśnięto czepki z włókniny, ściągane na dole gumką, widywałam takie na głowach kucharek w Gruzji. Tam oczywiście bez kasków. Czekam, udaje mi się podejść i zajrzeć w głąb. Gdzieś na końcu krętego korytarza migocze płomień paleniska czy świeczki. Wzrok nie zdążył się przyzwyczaić do mroku kiedy wypycha mnie stamtąd przebojowa kobieta. Łokciami.

Można by oczywiście kupić bilet wdziać czepek i kask i wejść z jakąś kolejną grupą, ale jest tam dla mnie zbyt gęsto, zbyt tłocznie nawet na szlaku więc z ulgą skręcam w ślad zaznaczony na czeskiej mapie. Nieznakowany. Wbija się w dębowy pokrętny las, gubi w poszyciu z jeżyn i róż. Drapie, plącze nogi nawet straszy, nie jestem pewna czy nie będę musiała zawrócić. Od wsi, pozarastanej młodymi dębami idę już znakowanym GR1. Łąki i pola. Zboża skoszone przez jakąś prostą maszynę, taką, która nie zbiera słomy i niczego w nic nie pakuje. Złoty wzór poukładany w płynne zawijasy. Za granią płaskowyż pełen polnych kwiatów. Potem urwisko  niemal lotniczy widok na Pedrosa de Valdeporres. Schodząc pogrążam się w upiorny upał. Rozgrzana skalna ściana odcina wiatr, żar dusi się w tunelu z gęstych drzew, pot spływa z czoła. -Duże piwo- proszę w pierwszym barze, ale to błąd. Muszę wypić chyba z litr wody żeby minęła fala mdłego gorąca. Jeszcze później, kiedy idę wzdłuż torów, czuję się sflaczała, powolna. Za wsią szlak wznosi się łagodnie. Wyżej zrywa się lekki wiatr. Chociaż na mapie nie ma tam nic ciekawego, widoki są ładne. Skalne ostańce na tle kwitnących wrzosowisk. Chmurzy się, muska mnie wilgotna mgła. Na mapie wypatrzyłam miejsce na nocleg, nad rzeką. Pierwsza wieś wydaje się wyludniona, na poboczach chaszcze z soczystych jeżyn, błoto rozdeptane koło wodopoju, dalej sadzony las. Musiałam zejść w trawy żeby sprawdzić co posadzono. Plastikowe rurki chronią malutkie dęby. Ciągnie się to po horyzont. Pozarastane, nierówne, nieużyteczne (dla mnie). Most jest jedynym płaskim miejscem w okolicy. Już po zmierzchu próbuję zmieścić się na wąskiej ścieżce, na pewno używanej przez zwierzęta, nie wiem przez jakie. Odwracam namiot plecami do gąszczu.  Słucham lasu. Nie było zejścia do wody, dobrze, że nabrałam we wsi.

Ranek jest mglisty. GR1 gubi się tuż przed Embalse del Ebro. Wiedziałam o tym opis radził objechać ten fragment autobusem. Nie chce mi się wędrować szosą, więc tak długo jak mogę trzymam się śladu na mapie. Muszę pokonać kilka płotów, ścieżka jest coraz mniej wyraźna. Kłęby jeżyn zgęszczają się. Ze wzgórz podziwiam olbrzymie jezioro. Już od dawna się porządnie nie myłam. Polewałam tylko i ścierałam co gorszy bród. Marzę że zejdę , wskoczę do wody, może nawet poleżę na plaży… Tymczasem ślad brnie w chaszcze, w podmokłe zarośla orlicy, w gąszcz jeżyn. Podrapałam się już do krwi, spociłam, obkleiłam pająkami. Zgubiłam jakiekolwiek ślady deptania nadzieja, że gdzieś na końcu ogrodzenia będzie bramka blednie i znika. Przedzieram się przez cierniste chaszcze (po pas) w stronę płotu z kolczastego drutu (po pierś)… Na oczach przypadkowych turystów wygramolam z gąszczu na parking, przygłaskuję poszarpane ubranie, zgarniam trawę i liście z włosów. Otrzepuję dłonie z rdzy. Uprzejmie deklamuję „dzień dobry”.

Przy głównej szosie jest bar. Podają tam sok pomarańczowy, kwadraciki tortilla de patatas są poprzykrywane szynką z majonezem ( jak kanapki) i są pyszne. Nabieram wody.

Teraz już nic nie powstrzyma mnie przed kąpielą. Co tam płoty, co tam kolczaste chaszcze. Widoczna z daleka piaszczysta plaża jest podmokła, wysączają się z niej rude strumyki, błoto zapada się i mlaszcze. Woda jest ciepła i płytka. Idę chyba z kilkaset metrów zanim mi się udaje zanurzyć. Za zakrętem powtarzają te czynności krowy. Szosa buczy miarowo za pasem drzew, pewnie trochę mnie widać. Trudno.

Idę brzegiem kilka kilometrów. GR1 wyznakowano na szosie. Wprawdzie zbudowano solidne pobocze, ale i tak przyjemniej nad wodą. Być może to niemożliwe wiosną. Zbyt podmokło.

Polami, ścinam pętlę obchodzącą zatokę. Nabieram wody przy zamkniętym kościele, wchodzę w las. Jezioro Alsa wygląda sielsko, zieleń aż do podstawy chmur. Czuję się zbyt zmęczona żeby podchodzić więc idę wzdłuż brzegu, piaszczystą drogą. Rozbijam namiot przed elektrownią, nawet jej nie widać. Została tylko ruina na drugim brzegu. Leżę, patrzę jak głaszcze ją mgła. Słońce zachodzi i nagle dopada mnie rój małych meszek. Tną jak oszalałe. Łykam je przy każdym oddechu, odganiane wracają z jeszcze większym zapałem. Muszę założyć przeciwdeszczowe ciuchy, moskitierę. Muszę uciec i się schować w namiocie.

Rano ocieka tak, że trzeba go na chwilę powiesić. Gruntowa droga prowadząca do Barcena de Concha jest miejscami umocniona betonem. Za przełęczą, na jednym z leśnych zakrętów znajduję omszałe inicjały twórcy nawierzchni i datę- początek lat 80-tych wydrapane starannie w dolnym rogu, jak zrobiłby to malarz. Niżej ślady stóp odciśnięte w świeżym betonie, teraz wypełnione roślinami. Ludzkie i psie. Barcena wygląda zimno i obco. Sklep jest zamknięty.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz16

Quincoces de Yuso-Redondo

Wodę słyszę z daleka, jest na placu, już na początku wsi. Sklepy dwa, piekarnia gdzie zdobywam ser i warzywnik pełen innych rzeczy, w większości zbyt ciężkich żeby je nieść. Coś tam oczywiście znajduję, tuż przed zamknięciem. Bar nieczynny, przy moście jest restauracja, chłodna, w podziemiach budynku. Dzięki pomocy jednego z klientów udaje mi się zamówić frytki i sałatkę, która okazuje się tłusta. Kiedy wychodzę upał jeszcze nie opadł. Ścieram pot, mylę drogę, wracam. Wokół zboża, cześć jeszcze nieskoszona. Złoto, pyliście, monotonnie. GR85 biegnie gruntowymi drogami. Doprowadza mnie do GR1, szlak łączy malutkie prawie opuszczone wsie, odwieczne, wrośnięte w krajobraz. W każdej jest źródło. To niewątpliwa zasługa tej trasy, ktoś pomyślał. Czuję się tam bezpiecznie ufam jej. Krajobraz jest inny niż w Kraju Basków. Rolniczy, mozaikowy. Malutkie pólka, lasy z poszyciem wyjedzonym przez zwierzęta (jak angielskie parki), łagodne wzgórza. Roślinność też inna, sucholubna, śródziemnomorska. Wszędzie pasą się owce i krowy drogę dzielą dziesiątki płotów. Bramki są przeróżne i zwykle je ciężko otworzyć. Jedna mnie pokonuje. Misterna konstrukcja z ciężkich stalowych prętów wywraca się i nie wiem co zrobić. Tuż obok pasie się 40 krów. Przeżuwają beznamiętnie, oglądają mnie bez żadnych emocji, ale kto wie, może jak odejdę sforsują niedomkniętą bramkę i pójdą w las? Męczę się tam okrutnie, próbuję, ale łańcuch jest zbyt krótki, wymaga mocnego napięcia, i ja tego na pewno nie zrobię. Poddaję się. Wiążę wszystkie kawałki sznurka, znalezione i niesione na wszelki wypadek. Wplątuję w to rosochate gałęzie, uwiązuję luźne reklamówki- podobno krowy się tego boją. 2 km dalej jest wieś. Wydaje się pusta. Nikogo nie spotykam. Głupio mi bardzo, łażę, myślę co zrobić, w końcu pukam do jakiś drzwi. Wygląda bardzo zdziwiona kobieta. Przysadzista, długowłosa. Tłumaczę. Ona idzie zawiadomić właściciela krów. Czekam chwilę, ale nikt mnie o nic nie pyta więc odchodzę. Z nerwów źle, nie w tę stronę co chciałam. Wracam, zapominam o wodzie. Szlak wiedzie lasem, suchym, kolczastym. Pobocza kolorowe od kwiatów, wieś z wyschniętym źródłem więc pukam i proszę, a dalej była mokra pralnia, nie wiedziałam, mogłam tam nabrać…Nocuję na skraju pola słoneczników. Nocą pohukują sowy.

Kolejne wsie wydają się niezmienione od wieków. Błogosławię twórców wiejskich fontann, moczę głowę, polewam koszulkę, przysiadam w każdym skrawku cienia, na ławeczkach z napisem: Calle de Burgos. Każda wieś ma tę samą ulicę, wszędzie powtarza się ten sam adres. W każdej jest upiornie gorąco. I cicho, niemal nie widuję ludzi. Raz mijam nieczynny bar. Przecinam szosę, ale tam też nic nie ma. Łąki, lokalna atrakcja- jeziorko (obrośnięte soczystymi jeżynami), średniowieczne kościoły w środku pól. Zbaczam na północ do Espinosa de los Monteros- to miasteczko, może tam uda się zrobić zakupy. Zamawiam kawę w pierwszym lepszym barze, podłączam ładowarkę i maszeruję do sklepu. Jest tam wszystko, bezglutenowy chleb, dobre sery. Orzeszki bez żadnych przypraw. Owoce. Zabytkowy rynek wypełniają rzesze turystów. Obładowana ruszam pielgrzymkowym szlakiem. Myślałam że będzie nudny, a poprowadzono go ciekawiej niż GR1. To ścieżka, niby biegnie doliną, blisko ludzi, a wydaje mi się wspaniale dzika. Każda wieś ma otwartą świetlicę,  z miejscem do posiedzenia i wodą. Wieczorem, tuż przed zmierzchem zaczynają się w nich gromadzić ludzie. Znoszą jedzenie i wina. W ciemności bawią się dzieci. W jednym z takich miejsc pytam o miejsce pod namiot, czy mogłabym rozbić obok kościoła? Jasne, nie ma żadnego problemu. Jestem wdzięczna. Za płotem leży wiejski cmentarz, jest ławeczka i wyrównany trawiasty podjazd.  Dźwięki imprezy tłumią wysokie drzewa, latarnia lekko rozświetla mrok, szumią kasztany. Chyba nie odważyłabym się spytać gdyby nie Cecile. Mówiła, że pytała, i każdy się zgadzał. Czuję się tam bezpiecznie, choć na widoku. Jak pielgrzym, nie jak włóczęga.

Share
Translate »