Wzdłuż torów, drogą, leśną ścieżką, przez wrzosy i cienistą buczynę. Błotem potokiem, po nasypie. Po drugiej stronie doliny mapa jest aż gęsta od znaków. Ojo Guarena- groty zamieszkiwane kiedyś przez mnichów. Już z daleka widzę, że przy nich tłok, z bliska trafiam się całe wycieczki, odziane w budowalne kaski pod które, pewnie z powodów higienicznych wciśnięto czepki z włókniny, ściągane na dole gumką, widywałam takie na głowach kucharek w Gruzji. Tam oczywiście bez kasków. Czekam, udaje mi się podejść i zajrzeć w głąb. Gdzieś na końcu krętego korytarza migocze płomień paleniska czy świeczki. Wzrok nie zdążył się przyzwyczaić do mroku kiedy wypycha mnie stamtąd przebojowa kobieta. Łokciami.
Można by oczywiście kupić bilet wdziać czepek i kask i wejść z jakąś kolejną grupą, ale jest tam dla mnie zbyt gęsto, zbyt tłocznie nawet na szlaku więc z ulgą skręcam w ślad zaznaczony na czeskiej mapie. Nieznakowany. Wbija się w dębowy pokrętny las, gubi w poszyciu z jeżyn i róż. Drapie, plącze nogi nawet straszy, nie jestem pewna czy nie będę musiała zawrócić. Od wsi, pozarastanej młodymi dębami idę już znakowanym GR1. Łąki i pola. Zboża skoszone przez jakąś prostą maszynę, taką, która nie zbiera słomy i niczego w nic nie pakuje. Złoty wzór poukładany w płynne zawijasy. Za granią płaskowyż pełen polnych kwiatów. Potem urwisko niemal lotniczy widok na Pedrosa de Valdeporres. Schodząc pogrążam się w upiorny upał. Rozgrzana skalna ściana odcina wiatr, żar dusi się w tunelu z gęstych drzew, pot spływa z czoła. -Duże piwo- proszę w pierwszym barze, ale to błąd. Muszę wypić chyba z litr wody żeby minęła fala mdłego gorąca. Jeszcze później, kiedy idę wzdłuż torów, czuję się sflaczała, powolna. Za wsią szlak wznosi się łagodnie. Wyżej zrywa się lekki wiatr. Chociaż na mapie nie ma tam nic ciekawego, widoki są ładne. Skalne ostańce na tle kwitnących wrzosowisk. Chmurzy się, muska mnie wilgotna mgła. Na mapie wypatrzyłam miejsce na nocleg, nad rzeką. Pierwsza wieś wydaje się wyludniona, na poboczach chaszcze z soczystych jeżyn, błoto rozdeptane koło wodopoju, dalej sadzony las. Musiałam zejść w trawy żeby sprawdzić co posadzono. Plastikowe rurki chronią malutkie dęby. Ciągnie się to po horyzont. Pozarastane, nierówne, nieużyteczne (dla mnie). Most jest jedynym płaskim miejscem w okolicy. Już po zmierzchu próbuję zmieścić się na wąskiej ścieżce, na pewno używanej przez zwierzęta, nie wiem przez jakie. Odwracam namiot plecami do gąszczu. Słucham lasu. Nie było zejścia do wody, dobrze, że nabrałam we wsi.
Ranek jest mglisty. GR1 gubi się tuż przed Embalse del Ebro. Wiedziałam o tym opis radził objechać ten fragment autobusem. Nie chce mi się wędrować szosą, więc tak długo jak mogę trzymam się śladu na mapie. Muszę pokonać kilka płotów, ścieżka jest coraz mniej wyraźna. Kłęby jeżyn zgęszczają się. Ze wzgórz podziwiam olbrzymie jezioro. Już od dawna się porządnie nie myłam. Polewałam tylko i ścierałam co gorszy bród. Marzę że zejdę , wskoczę do wody, może nawet poleżę na plaży… Tymczasem ślad brnie w chaszcze, w podmokłe zarośla orlicy, w gąszcz jeżyn. Podrapałam się już do krwi, spociłam, obkleiłam pająkami. Zgubiłam jakiekolwiek ślady deptania nadzieja, że gdzieś na końcu ogrodzenia będzie bramka blednie i znika. Przedzieram się przez cierniste chaszcze (po pas) w stronę płotu z kolczastego drutu (po pierś)… Na oczach przypadkowych turystów wygramolam z gąszczu na parking, przygłaskuję poszarpane ubranie, zgarniam trawę i liście z włosów. Otrzepuję dłonie z rdzy. Uprzejmie deklamuję „dzień dobry”.
Przy głównej szosie jest bar. Podają tam sok pomarańczowy, kwadraciki tortilla de patatas są poprzykrywane szynką z majonezem ( jak kanapki) i są pyszne. Nabieram wody.
Teraz już nic nie powstrzyma mnie przed kąpielą. Co tam płoty, co tam kolczaste chaszcze. Widoczna z daleka piaszczysta plaża jest podmokła, wysączają się z niej rude strumyki, błoto zapada się i mlaszcze. Woda jest ciepła i płytka. Idę chyba z kilkaset metrów zanim mi się udaje zanurzyć. Za zakrętem powtarzają te czynności krowy. Szosa buczy miarowo za pasem drzew, pewnie trochę mnie widać. Trudno.
Idę brzegiem kilka kilometrów. GR1 wyznakowano na szosie. Wprawdzie zbudowano solidne pobocze, ale i tak przyjemniej nad wodą. Być może to niemożliwe wiosną. Zbyt podmokło.
Polami, ścinam pętlę obchodzącą zatokę. Nabieram wody przy zamkniętym kościele, wchodzę w las. Jezioro Alsa wygląda sielsko, zieleń aż do podstawy chmur. Czuję się zbyt zmęczona żeby podchodzić więc idę wzdłuż brzegu, piaszczystą drogą. Rozbijam namiot przed elektrownią, nawet jej nie widać. Została tylko ruina na drugim brzegu. Leżę, patrzę jak głaszcze ją mgła. Słońce zachodzi i nagle dopada mnie rój małych meszek. Tną jak oszalałe. Łykam je przy każdym oddechu, odganiane wracają z jeszcze większym zapałem. Muszę założyć przeciwdeszczowe ciuchy, moskitierę. Muszę uciec i się schować w namiocie.
Rano ocieka tak, że trzeba go na chwilę powiesić. Gruntowa droga prowadząca do Barcena de Concha jest miejscami umocniona betonem. Za przełęczą, na jednym z leśnych zakrętów znajduję omszałe inicjały twórcy nawierzchni i datę- początek lat 80-tych wydrapane starannie w dolnym rogu, jak zrobiłby to malarz. Niżej ślady stóp odciśnięte w świeżym betonie, teraz wypełnione roślinami. Ludzkie i psie. Barcena wygląda zimno i obco. Sklep jest zamknięty.