Wspomnienia z Hiszpanii cz11

GR12- Lekunberri

Ranek wilgotny, kolcolisty oplecione pajęczyną, pełną kropelek rosy, buki ledwo widoczne we mgle, dziwaczne sylwetki zwierząt, przez brak perspektywy nie sposób ocenić jak duże widać tylko, że bardzo rogate. Dopiero koło południa chmury rozdarły się i pokazał się fragment przeciwległego stoku. Za wzgórzem niskim zielonym, płaski krajobraz. Gdzieś tam pewnie musi być morze, ale chyba nie było go widać.

Wysuszyłam się na przełęczy. Była tam barierka (w sam raz żeby rozwiesić namiot), był parking, skąd wyruszały kolejne grupki. Spotykałam ich potem podchodząc. Wracali, nie zrozumiałam nawet skąd. Krajobraz znów postanowił się schować. Widziałam fragmenty, daleki kamieniołom, rząd liliowych porośniętych wrzosowiskiem wzgórz. Szłam pod granią nie zdając sobie sprawy jak silny jest wiatr. Dorwał mnie na maleńkiej przełączce, wywianej z mgły. Naprzeciw pasło się stado owiec. Patrzyły jak skręcam i wychodzę na wiatr. Zdziwione. Zmarzłam od razu. Koło drugiej minęłam wspaniały schron, schowany w zacisznym lasku, nad rzeką. Żałowałam potem, że nie zostałam. Ścieżka szybko znów wyszła na połoniny, wiało, mżyło, czasem padał deszcz. Paprocie, róże, wszystko to mnie moczyło jak prysznic. Woda była wszędzie, ale każda wydawała mi się podejrzana, strumyki wezbrały i zmywały z łąk pokłady krowich i owczych kup. Wodopoje nie były wcale podłączone do źródeł jak w Pirenejach, przy bliższych oględzinach zwykle znajdowałam jakieś rury czy węże, których drugiego końca nie umiałam wypatrzyć. Szłam w pelerynie, w kapeluszu- inaczej flakowaty daszek kaptura spadał i kleił mi się do czoła, zasłaniał oczy. Schowałam się tylko raz w przedsionku kamiennego kościoła. Można by tam zabiwakować, gdyby nie podłoga wyłożona brukiem z otoczaków na sztorc. Kościół był oczywiście zamknięty. Szkoda.

Szlak wyszedł na szutrową drogę, wiatr siekł, prawie nic nie widziałam. Na mapie zaznaczono łóżko. Nie miałam pojęcia co znaczy, pensjonat? Schronisko? Pewnie nie bezobsługowy schron? Gdyby nie to, że miał być blisko, stanęłabym i założyła nieprzemakalne spodnie, nie zrobiłam tego. Mokłam. Ciemny kształt wynurzył się z mgły na końcu szutrowej drogi. Obiegłam go szukając wejścia, złapałam mokrą, zimną klamkę. Drzwi nawet nie drgnęły… Dopiero wtedy zobaczyłam kartkę: Zamknięte z powodu covidu… Obeszłam budynek jeszcze raz, może zostało uchylone okno, może komórka… Nie było nic. Deszczyk zamienił się już w ulewę. Byłam mokra, spodnie podciągnęły wodę prawie do kroku, wiatr machał peleryną, więc chociaż teoretycznie sięga mi kolan, niewiele osłoniła. Lało się też górą, spływało w dekolt. Skuliłam się na moment pod daszkiem, wyciągnęłam z plecaka ołówek (zawsze go noszę) i nagryzmoliłam na drzwiach swoje zdanie. Długie, musiałam kucnąć żeby dokończyć. Dopiero wtedy przypomniało mi się ze 5 km dalej na mapie jest kolejne „łóżko”. Ruszyłam, teraz na szczęście lekko w dół, więc w las. Wspaniały zamglony, mokry. Po godzinie trafiłam na domek myśliwych. Był zamknięty, ale miał drewutnię. Sucho, brodziłam w miękkich wiórkach, podobało mi się, zostałabym, ale zapomniałam o wodzie. Leśne strumyki wypełniły się burym błotem. Obeszłam okolicę, nie było nawet czystej kałuży. Do „łóżka” zostało niewiele ponad kilometr, znów wyszłam w mokre, z myślą, że w razie czego wrócę, ale tu drzwi były otwarte. Mały, czysty murowany schron, z betonową podłogą, kuchennym blatem ze zlewem i stołem. Ten, kto tak się troszczył o bezpieczeństwo w covidzie jeździł pewnie samochodem, a że tutaj nie dochodziła droga, nie zamknął. Złość, którą do niego czułam, już zbladła. Owinęłam się peleryną jeszcze raz, już bez plecaka i ruszyłam poszukać czystej wody. Znalazłam bajorko, bez błota, ale z mnóstwem roślin. Naniosłam, przegotowałam. Dopiero rano odkryłam zbiornik na deszczówkę. Kran nad zlewem nie był dla ozdoby… hmm.

Spałam na stole. Nocą szeleścił troszkę mały szczurek. Zjadł czosnek zostawiony na kominku przez poprzedników.

Prognoza zapowiadała deszcz, i rzeczywiście pogoda się nie zmieniła. Szłam, mokłam, przedzierałam się przez orlice po szyję (teraz już cieplej ubrana, w czapce, w deszczowych spodniach). Zielony schronik wynurzył się z mgły kiedy zawiało. Stał blisko drogi, ale był otwarty. Tylko bajorko, na które liczyłam ogrodzono. Obeszłam okolicę. Nic. Z kranu też nie udało się nic uzyskać, wdrapałam się na zbiornik, tam też nic. Na dnie została tylko resztka wody. Ktoś wybabrał. Musiał tu być niedawno, natka z pietruszki, którą zostawił w wazoniku(!) już przybladła. Powąchałam wodę, nie taka zła… zajrzałam do szafek, kanistry puste, zostały za to dwie flaszki wina. Popatrzyłam jeszcze raz na wazonik- można by tę pietruszkową wodę przegotować… znów na wino, czerwone, wytrawne. Pasuje do sera z pietruszką. Kiedy wieczorem zbliżałam się do Lekunberri wino zdążyło mi już wywietrzeć z głowy, pomimo tego zgubiłam szlak. Jakiś wariant chciał mnie wciągnąć w straszne chaszcze, wróciłam, ale ostatecznie poszłam krzakami. Szlak prowadził do małej jaskinki. Wejście ciasne, niewygodne, przez jeżyny. A wewnątrz las stalaktytów i stalagmitów!

Leżę w łóżku, w staroświeckim hotelu, jedynym we wsi. Zdrapuję z siebie wielotygodniowy bród, moczę spodnie. Liczę kilometry na mapie. Ma padać. Ma wiać przez kolejne dni. Jem, lenię się, powtarzam wspomnienia. Nie chcę zapomnieć. Półgoła, bo wszystko wyprane wycinam nowe wkładki do butów- kupiłam największy rozmiar w aptece. Ekspedientka nie pozwoliła otworzyć pudełka, kupiłam w ciemno, będą pasować. Piję gaspacho, patrzę na kilogram jabłek, nie zmieszczę przecież, a jeszcze jogurt… Natrętnie w nieskończoność powiększam w telefonie mapy, śledzę kilometr za kilometrem na każdym szlaku. I mam! Za 16 km -schronisko. Blisko, ale do czego się śpieszyć w taki deszcz.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz10

-Cześć-szczupły brodaty chłopak siada naprzeciw mnie. Szumią topole, po szosie przesuwa się piaszczysty wir. Stolik jest w cieniu, nakryty kraciastą ceratką czekam tam na potrawę dnia, nie umiałam zamówić nic innego.

-Widziałem cię w Zuriza, ale nie byłem pewien czy to ty teraz już jestem. Ja też już jestem, to Javierre. Odkąd się rozstaliśmy minął miesiąc. Stąd broda… Zastanawiałam się czy możemy się spotkać, nie szłam przecież cały czas GRem, skróciłam dzień, na samym początku szlaku… – Tyle razy myślałem gdzie jesteś, nie widziałem nikogo oprócz nas kto szedłby całe Pireneje- wczoraj trafiły się dwie osoby, zaczynały dopiero, w drugą stronę – Hiszpanka i Anglik- Javierre uśmiecha się, też ich spotkał. Gadamy o szlaku, o miejscach, które minęłam bokiem, bo już je widziałam wcześniej, o pogodzie, trudnościach i czasie. Gdybym nie nadłożyła dnia w Masywie Aspe nie spotkalibyśmy się, Javierre skrócił, poszedł prosto nad Ibon Estanes.

-Jedz- mówi kiedy kelner wnosi moją porcję- ja już jadłem- gdzie?- dziwię się bo też chciałam, ale nie umiałam nic znaleźć. -W barze w poprzedniej wsi. Też tam zajrzałam, ale nikt nie mówił po angielsku. Może dobrze, bo tu obiad jest pyszny. Kelnerzy (jeden drobniutki i zasuszony, drugi ogromny i pulchny) biegają jak nakręceni. Kucharz wynurza się czasem ze starej szkoły, tam jest kuchnia. Muszą być wykończeni, a ich entuzjazm wypełnia piaszczyste podwórko nawet szczelniej niż zapach potraw. Siadają przy stoliku obok kiedy podadzą ostatnim klientom. Jedzą to samo co ja, śmieją się do nas. -Spotkaliśmy się w Katalonii na początku GR11 tłumaczy Javierre- i znów teraz. -Zostańcie na noc- proponują, ale dla mnie jest o wiele za wcześnie. Javierre tłumaczy, że ja odpoczywam w dzień, a chodzę wieczorem i rano, inaczej jest mi za gorąco, kelnerzy kiwają z uznaniem, wiadomo jestem z północy.

Zasiedziałam się, do nocy przechodzę tylko 8 kilometrów. Znajduję wodę, znajdę wygodną łąkę. Naprzeciw pasie się stado owiec i to cud… nocą nie słyszę ani jednego dzwonka, może dlatego, że są za ogrodzeniem, nie chodzą luzem jak te wysoko w górach. Rano pasterze przegonią je na pastwisko, trochę mnie to nawet wystraszy, zaspałam, ale krzaki są gęste, nie wychylam się, więc nikt mnie nie widzi. Tu już wszystko prywatne, podzielone, nie wiem czy wolno biwakować, pewnie nie.

W Auritz Burgette jest sklep, nie tyle we wsi, co kilometr w bok przy szosie. – Jest może bezglutenowy chleb? -Zapytam, bo nie znajdę ani wafli ani płatków- Oczywiście rozpromieni się korpulentny mężczyzna przewiązany kucharskim fartuchem. -Mamy 3 rodzaje!

To pierwszy raz kiedy odważę się kupić taki chleb. Zafoliowany z ważnością do przyszłego roku, pewnie konserwowany, ale nie mam wyboru. Okaże się pyszny. Zjem trochę jeszcze pod sklepem, razem z jogurtem zbyt ciężkim żeby go nieść, z pomarańczami… Przez ten czas wyschnie mi namiot, podładuje się trochę telefon. Wspaniałe miejsce, wielki wybór, ławeczki w cieniu.

I szlak blisko, nie trzeba wracać do wsi. Mam dobry humor, dobrą pogodę więc nie przeszkadza mi, że idę drogą. Jest piaszczysta, prowadzi przez łąki i las, podejście prawie niewyczuwalne, obok bulgocze spokojna rzeczka, kręci, rozlewa się leniwie w bagienkach. Woda jest brązowa, torfowa, chłodna pomimo upału. Przyjemnie się w niej zanurzyć, koszulka wyprana i wywieszona na kępie sitowia wysycha w niecałe 10 minut. Buczą trzmiele. I za moment nie wiem zupełnie skąd napływa chmura. Temperatura spada, szlak wychodzi na otwarte hale, wiatr chłodzi moje mokre włosy. I jest pięknie. Pofalowane zielone wzgórza, płaty bukowych lasków, zawijasy polnych piaszczystych dróg. Kwitną wrzosy (a przecież dopiero początek sierpnia!), kolorowe we wszystkich odcieniach różu, od bieli do biskupiej purpury. Idę ścieżką, znakowanym szlakiem, w zasadzie dwoma, GR12 który mam mnie poprowadzić dalej na zachód biegnie równolegle z pirenejską 11-tką. Czasem odchodzi gdzieś, robi pętlę, ale wraca. Może i bym połaziła po pastwiskach razem z nim, ale mży, widoczność jest słaba, trawy mokre, potem jeszcze bardziej mokre paprocie. Z góry widzę już budynek albergue. Na parkingu stoi kilka samochodów, zejście jest strome, mylne, gubię się w labiryncie orlic, wracam szukam znaków w kępie buków, spod jeżyn wyśmiewa się ze mnie chudy lis.

Schodzę źle na tył schroniska, wydaje mi się zamknięte, ale oczywiście jest otwarte, z drugiej strony. Pada, więc zaglądam, a potem zamawiam jedzenie. To już pewnie ostatnia taka możliwość- myślę. Gotuje nieprzyjemna kobieta i szybko żałuję, że ośmieliłam się jej zawracać głowę, ale teraz jest już za późno, więc czekam. I tak mnie zastaje Javierre. Siedzimy, gadamy. Był drukarzem, a chce być górskim przewodnikiem. Z tego powodu przenosi się z Barcelony do Sort. Jego dziewczyna- policjantka liczy, że też ją tam przeniosą w pracy. Jest szansa. Wymieniamy uśmiechy, wiadomo każdy chciałby być bliżej gór. Dama z kuchni przynosi mi dorsza w pomidorach. Javierre wyciąga zeszyt i wpisuje dzisiejszy dzień do pamiętnika. -Opublikujesz to?- chcę wiedzieć- Nie, po co, zapisuję żeby to zawsze pamiętać. To był taki wspaniały miesiąc. I zaraz koniec, sprawdziłem i jutro GR11 opadnie aż na 300 m npm. Do morza zostały już tylko 2 dni– Możesz iść ze mną- żartuję. Przez moment zastanawiamy się jak będą wyglądały Góry Kantabryjskie, nie spodziewamy się, żeby mogły być lepsze od Pirenejów.

Javierre zostaje na noc ja idę. Jest po czwartej, w powietrzu wilgoć i chłód. Odwracam się ostatni raz, na górce, za nią szlak pogrąży się w lesie. Okulary… przypomina mi się. Zostały w knajpce… Słoneczne, tanie, kupione jako zapasowe. Patrzę na wilgotny trawiasty stok, na dalekie, już zamglone schronisko. Za rzeką. I nie wracam. Po co mi okulary, myślę, to już pewnie koniec upałów. Mam drugie. Tyle razy znajdowałam jakieś w różnych górach, więc może czas żeby ktoś dla odmiany znalazł moje.

Ścieżka jest błotnista, mżawka zmienia się w regularny deszcz. Z naprzeciwka przychodzi mokra dziewczyna. Pyta czy jeszcze daleko. Przez moment żałuję, że nie zostałam, to pewnie było ostatnie schronisko, nie wiem co mnie czeka na 12-tce. Tymczasem szlaki nadal biegną razem. Idę wśród buków, przecinam asfaltową szosę. Na poboczu przemoczona kobieta. Czeka, pewnie na samochód. Las gęstnieje, drzewa są coraz niższe, jest coraz zimniej. Na mapie kusi cabana. Nie wiem czy jestem już w Górach Kantabryjskich czy może to jeszcze są Pireneje. Marzy mi się nocleg pod dachem więc gnam, chociaż już blisko zmierzch. Mgła gęstnieje, widzę tylko kontury drzew i nagle robi się jaśniej, zieleniej. Czuję wiatr. Ciemne punkty okazują się owcami, idę trawą pod górę, w kierunku linii lasu. Gdzieś tam powinien być domek. W mleku zaczyna się coś rysować, już jestem pewna… i czuję dym. Kiedy podchodzę z budynku wygląda mężczyzna z psem. Cabana jest zajęta. Odchodzę z żalem. Jestem już przemoczona. Mokre włosy, mokre spodnie, deszcz wpływa pod pelerynę, wsiąka w dekolt. Wypatruję miejsca pod namiot, ale hala jest pochyła. Więc wyżej. Tu płasko, w dole słyszę szemrzący strumyk, w zasadzie mogłabym już zostać, ale z mgły wynurza się kobieta z reklamówką. Zagaduję, Francuzka, idzie do cabany, do pasterza. Mam ochotę zapytać czy też się zmieszczę, ale jest mi głupio. Oglądam się jeszcze jak znika we mgle. Przede mną stoją dwa samochody.

Idę w górę jeszcze chyba z godzinę. Na łąkach co jakiś czas czernieje prostopadłościan- szałas, ale dla koni. Chroni tylko z boku przed wiatrem, każdy kolejny jest zajęty, bo wieje. Klacze z młodymi, śliczne błyszczące gniade konie ze stulonymi uszami. Jest mi coraz bardziej zimno, grań zwęża się, nie wiem nawet czy opada stromo. Widzę tylko metr, dwa przed sobą. Już po zmroku wpadam na szlakowy znak. GR12 i GR 11 rozdzielają się. Przechodzę jeszcze przez płot, niemal po omacku, rozbijam namiot na trawie zlanej deszczem wcale nie płaskiej. Boję się, że będzie mi niewygodnie, mokro i zimno, ale nie. Mam folię pod karimatę, śpiwór jest ciepły i suchy. Już przysypiam kiedy we mgle przesuwają się światła samochodu. Jeszcze ktoś jedzie na noc do cabany.

Share
Translate »