GR12- Lekunberri
Ranek wilgotny, kolcolisty oplecione pajęczyną, pełną kropelek rosy, buki ledwo widoczne we mgle, dziwaczne sylwetki zwierząt, przez brak perspektywy nie sposób ocenić jak duże widać tylko, że bardzo rogate. Dopiero koło południa chmury rozdarły się i pokazał się fragment przeciwległego stoku. Za wzgórzem niskim zielonym, płaski krajobraz. Gdzieś tam pewnie musi być morze, ale chyba nie było go widać.
Wysuszyłam się na przełęczy. Była tam barierka (w sam raz żeby rozwiesić namiot), był parking, skąd wyruszały kolejne grupki. Spotykałam ich potem podchodząc. Wracali, nie zrozumiałam nawet skąd. Krajobraz znów postanowił się schować. Widziałam fragmenty, daleki kamieniołom, rząd liliowych porośniętych wrzosowiskiem wzgórz. Szłam pod granią nie zdając sobie sprawy jak silny jest wiatr. Dorwał mnie na maleńkiej przełączce, wywianej z mgły. Naprzeciw pasło się stado owiec. Patrzyły jak skręcam i wychodzę na wiatr. Zdziwione. Zmarzłam od razu. Koło drugiej minęłam wspaniały schron, schowany w zacisznym lasku, nad rzeką. Żałowałam potem, że nie zostałam. Ścieżka szybko znów wyszła na połoniny, wiało, mżyło, czasem padał deszcz. Paprocie, róże, wszystko to mnie moczyło jak prysznic. Woda była wszędzie, ale każda wydawała mi się podejrzana, strumyki wezbrały i zmywały z łąk pokłady krowich i owczych kup. Wodopoje nie były wcale podłączone do źródeł jak w Pirenejach, przy bliższych oględzinach zwykle znajdowałam jakieś rury czy węże, których drugiego końca nie umiałam wypatrzyć. Szłam w pelerynie, w kapeluszu- inaczej flakowaty daszek kaptura spadał i kleił mi się do czoła, zasłaniał oczy. Schowałam się tylko raz w przedsionku kamiennego kościoła. Można by tam zabiwakować, gdyby nie podłoga wyłożona brukiem z otoczaków na sztorc. Kościół był oczywiście zamknięty. Szkoda.
Szlak wyszedł na szutrową drogę, wiatr siekł, prawie nic nie widziałam. Na mapie zaznaczono łóżko. Nie miałam pojęcia co znaczy, pensjonat? Schronisko? Pewnie nie bezobsługowy schron? Gdyby nie to, że miał być blisko, stanęłabym i założyła nieprzemakalne spodnie, nie zrobiłam tego. Mokłam. Ciemny kształt wynurzył się z mgły na końcu szutrowej drogi. Obiegłam go szukając wejścia, złapałam mokrą, zimną klamkę. Drzwi nawet nie drgnęły… Dopiero wtedy zobaczyłam kartkę: Zamknięte z powodu covidu… Obeszłam budynek jeszcze raz, może zostało uchylone okno, może komórka… Nie było nic. Deszczyk zamienił się już w ulewę. Byłam mokra, spodnie podciągnęły wodę prawie do kroku, wiatr machał peleryną, więc chociaż teoretycznie sięga mi kolan, niewiele osłoniła. Lało się też górą, spływało w dekolt. Skuliłam się na moment pod daszkiem, wyciągnęłam z plecaka ołówek (zawsze go noszę) i nagryzmoliłam na drzwiach swoje zdanie. Długie, musiałam kucnąć żeby dokończyć. Dopiero wtedy przypomniało mi się ze 5 km dalej na mapie jest kolejne „łóżko”. Ruszyłam, teraz na szczęście lekko w dół, więc w las. Wspaniały zamglony, mokry. Po godzinie trafiłam na domek myśliwych. Był zamknięty, ale miał drewutnię. Sucho, brodziłam w miękkich wiórkach, podobało mi się, zostałabym, ale zapomniałam o wodzie. Leśne strumyki wypełniły się burym błotem. Obeszłam okolicę, nie było nawet czystej kałuży. Do „łóżka” zostało niewiele ponad kilometr, znów wyszłam w mokre, z myślą, że w razie czego wrócę, ale tu drzwi były otwarte. Mały, czysty murowany schron, z betonową podłogą, kuchennym blatem ze zlewem i stołem. Ten, kto tak się troszczył o bezpieczeństwo w covidzie jeździł pewnie samochodem, a że tutaj nie dochodziła droga, nie zamknął. Złość, którą do niego czułam, już zbladła. Owinęłam się peleryną jeszcze raz, już bez plecaka i ruszyłam poszukać czystej wody. Znalazłam bajorko, bez błota, ale z mnóstwem roślin. Naniosłam, przegotowałam. Dopiero rano odkryłam zbiornik na deszczówkę. Kran nad zlewem nie był dla ozdoby… hmm.
Spałam na stole. Nocą szeleścił troszkę mały szczurek. Zjadł czosnek zostawiony na kominku przez poprzedników.
Prognoza zapowiadała deszcz, i rzeczywiście pogoda się nie zmieniła. Szłam, mokłam, przedzierałam się przez orlice po szyję (teraz już cieplej ubrana, w czapce, w deszczowych spodniach). Zielony schronik wynurzył się z mgły kiedy zawiało. Stał blisko drogi, ale był otwarty. Tylko bajorko, na które liczyłam ogrodzono. Obeszłam okolicę. Nic. Z kranu też nie udało się nic uzyskać, wdrapałam się na zbiornik, tam też nic. Na dnie została tylko resztka wody. Ktoś wybabrał. Musiał tu być niedawno, natka z pietruszki, którą zostawił w wazoniku(!) już przybladła. Powąchałam wodę, nie taka zła… zajrzałam do szafek, kanistry puste, zostały za to dwie flaszki wina. Popatrzyłam jeszcze raz na wazonik- można by tę pietruszkową wodę przegotować… znów na wino, czerwone, wytrawne. Pasuje do sera z pietruszką. Kiedy wieczorem zbliżałam się do Lekunberri wino zdążyło mi już wywietrzeć z głowy, pomimo tego zgubiłam szlak. Jakiś wariant chciał mnie wciągnąć w straszne chaszcze, wróciłam, ale ostatecznie poszłam krzakami. Szlak prowadził do małej jaskinki. Wejście ciasne, niewygodne, przez jeżyny. A wewnątrz las stalaktytów i stalagmitów!
Leżę w łóżku, w staroświeckim hotelu, jedynym we wsi. Zdrapuję z siebie wielotygodniowy bród, moczę spodnie. Liczę kilometry na mapie. Ma padać. Ma wiać przez kolejne dni. Jem, lenię się, powtarzam wspomnienia. Nie chcę zapomnieć. Półgoła, bo wszystko wyprane wycinam nowe wkładki do butów- kupiłam największy rozmiar w aptece. Ekspedientka nie pozwoliła otworzyć pudełka, kupiłam w ciemno, będą pasować. Piję gaspacho, patrzę na kilogram jabłek, nie zmieszczę przecież, a jeszcze jogurt… Natrętnie w nieskończoność powiększam w telefonie mapy, śledzę kilometr za kilometrem na każdym szlaku. I mam! Za 16 km -schronisko. Blisko, ale do czego się śpieszyć w taki deszcz.