Wspomnienia z Hiszpanii cz29

Grandas de Salime

Wyszłam z doliny omszałym asfaltem. Przez kolejną opuszczoną wieś i ruiny zabudowań nadgryzione przez las. I znienacka znalazłam się na płaskowyżu, na poboczu ruchliwej szosy zasypanym przydrożnymi śmieciami, zakurzonym. Na barierce namalowano znak- Camino Primitivo. Ruszyłam szlakiem wzdłuż drogi, do wsi. Zaznaczone na mapie albergue było zamknięte, kolejne odsyłało po klucz gdzieś dalej. Nie zrozumiałam gdzie. Kupiłam kawę i jakieś drobiazgi w sklepie. Usiadłam przy stole piknikowym. W moją stronę zmierzała para pielgrzymów. Starsi, schludni w ostentacyjnie oudoorowych ciuchach. Patrzyłam jak też kupują kawę, jak wychodzą ze sklepu z czekoladą. Podeszli, nie odpowiedzieli na dzień dobry. Mężczyzna bezskutecznie próbował uruchomić publiczny kran. -Mi też się nie udało- zagadnęłam, ale on tylko się skrzywił. Kiedy odchodzili nadal skwaszeni podjechał serwisant. Popukał w baterię, wymamrotał jakieś przekleństwo- zaklęcie i popłynęła woda! -Buen Camino- błysnął wspaniałym uśmiechem- Dzięki- odpowiedziałam.

GR109 wlókł się razem z camino przez następnych 25 km. Zwykle asfaltem, przez zakurzone wsie, wzgórza porośnięte rzadkimi krzakami, kępy brzóz. Na płaskowyżu za tablicą sugerująca żeby iść drogą, bo spłonął las odbiłam w ścieżkę opadającą stromo w kierunku jeziora, wąskiego jak fiord. Po lesie zostały nadpalone kikuty, ale pożar musiał być już dawno temu. Poszycie szczelnie wypełniły wrzosy i siewki sosen, już kilkuletnie. Wcześniej tuż przed krawędzią doliny minęłam kościółek. Spodziewałam się, że będzie tam woda, ale zagapiłam się i nie przeszukałam okolicy. Nie ma, to nie ma… na pewno zaraz gdzieś będzie… Nie było. Chmury uciekły, wiatr ucichł, w dolinie utkwił martwy upał. Schodziłam pylistą drogą tak szybko jak tylko umiałam, wyschnięta na wiór, wpatrzona tęsknie w ogromne jezioro. Dopadnę brzegu i się natychmiast wykąpię!- myślałam, ale nic z tego. Szlak minął kuszącą taflę, zszedł kasztanowym lasem poniżej tamy, potem na tamę. W skale był tunel prowadzący do punktu widokowego Mirador Boca de la Ballena- wspaniałego betonowego balkonu z daszkiem, pod którym można by przenocować z fasonem, gdyby mieć wodę i gdyby to był odpowiedni czas. Myślałam, że budowla jest starsza od tamy, że być może, kiedyś obserwowano stąd wodospad. Teraz można było już tylko zaporę i las transformatorów. „Salto del Navia” głosił napis na mechanizmie tamy. Przez 3 kilometry szłam rozgrzaną szosą, wysoko ponad jeziorem. Mijały mnie samochody i autobusy pełne pielgrzymów. Odetchnęłam dopiero w restauracji, przy żółtym hotelu- poza nim wszystkie okoliczne budynki były białe, pochodziły chyba z czasów budowy tamy i od dawna były opuszczone.

Piłam sok, wodę i znów sok, chłodziłam na tarasie bose stopy, próbowałam zmyć z twarzy przyrosły kurz. Myślałam już, że mi się nie uda stamtąd wyjść, ale to nie było zmęczenie tylko odwodnienie i po godzinie czułam się lepiej. Ruszyłam szosą z nadzieją, że szlak z niej zejdzie, nic na to nie wskazywało i w końcu znudzona zrezygnowałam z ewentualnej wizyty w mieście i zamiast do Grandes de Salime skręciłam w leśną drogę wzdłuż jeziora. Mapa.czy narysowała mi tam jakąś trasę miało to sens, więc szłam, zerkałam na taflę wody, mogłam nawet raz do niej zejść, ale nie wiedzieć czemu odbiłam dalej na stok. Pod wieczór poczułam się tam nieswojo. Las był gęsty, nie było kłopotów z wodą, nawet się opłukałam w strumieniu, pachniały rozgrzane sosnowe igły trafiały się miejsca na namiot… Pomimo tego coś mnie niepokoiło. Przyśpieszyłam, za kilka kilometrów powinnam trafić na wieś, nie wyszło. Byłam za daleko, zbyt nisko, droga z jezdnej zmieniła się w zwierzęcą ścieżkę. Szarzało już, spod nóg wyskoczył mi wystraszony ptak i jak też strasznie się tym wystraszyłam. Zawróciłam, dobiegłam do podejrzanych rozstajów gdzie głupio uwierzyłam w jakiś znak. Po ciemku przeszłam jeszcze ze dwa kilometry. Wieś była już bardzo blisko, przez las migotało mi blade światełko, słyszałam psa i pomrukiwanie krowy. Rozbiłam namiot w zatoczce leśnej drogi.

Rano nie trafiłam na tamten „nocny” dom. Musiał być niżej na zboczu. Pierwszą wsią, przez którą przeszłam było Valdedo. Dwa stare, ale chyba zamieszkane budynki i jeden dziwny, jakby z horroru. Okna i drzwi pootwierane, z wnętrze buchała głośna muzyka. – Mogę w czymś pomóc?- zaczepił mnie mężczyzna o wyglądzie i posturze chłopaka z miasta, ubrany w postrzępione dresy, stare buty. – Co jest w tamtym domu?-spytałam- nic, trzymam tam gospodarskie zwierzęta. Już nikt tam od dawna nie mieszka, Ja mieszkam tu- pospiesznie spojrzałam na stary kamienny mur za rzędem drzew. I skrępowana powiedziałam, że jest pięknie. Nie skłamałam, wieś była autentyczna, spokojna, nie dla turystów. To mogło być wspaniałe miejsce do życia. Miałam na końcu języka pytanie dlaczego puszcza krowom muzykę klasyczną, ale pewnie odpowiedziałaby „bo czemu nie?”.

-Poczekaj chwilkę- rzucił i zawołał psy- lubią się popisywać. Kiedy się obejrzałam na zakręcie jeszcze trzymał je wszystkie za obroże. Mówił bardzo dobrze po angielsku i może stąd to wrażenie, że nie pasował, głupie, bo przecież czemu nie? Pomachałam mu na pożegnanie.

Jeszcze kilka kilometrów szłam przez zdziczałe lasy i znów wylądowałam na camino. Albergue była za kościołem i wyglądała dokładnie tak jak się spodziewałam. Sielska stylizacja na wiejski dom, plakietki ze złotymi myślami na wszystkich ścianach. Półka przypadkowych, obdartych książek.

Kawa była tam odpowiednio duża, pomarańcze soczyste i słodkie, banan dojrzały, jak lubię. Siedziałam na zewnątrz, oparta o rozgrzaną ścianę. O wzgórze za lasem ocierała się poranna mgła, bateria była już w połowie pełna. I podjechał autobus pielgrzymów. Spakowałam się szybciutko i prysnęłam. W Castro za nowoczesnym, ślicznym budynkiem muzeum skręciłam w las, wraz z moim GR-em. Zdążyłam się już do niego przyzwyczaić i niepokoiła mnie myśl, że zaraz koniec. 109 prowadził prawie do granicy Asturii do Santa Eulalia przypuszczałam, że dojdę tam już wieczorem.

Tymczasem schodził. Teren był skalisty, dziki. Polna droga zwęziła się do leśnej ścieżki. Trochę się tam pogubiłam, ale udało się odnaleźć szlak. Dążył do kładki na potoku i wzdłuż strumienia do dużej rzeki przeciętej średniowiecznym mostem. Na dnie doliny było cieniście i chłodno, dalej czym wyżej tym gorzej. Ścieżka prowadziła nad urwiskiem wzdłuż kanionu, przekroczyła kilka lodowatych strumyków. Moczyłam się i piłam wodę w każdym , ale w dolinie było tak strasznie gorąco, że czułam się coraz bardziej słaba. Ugotowana, wysuszona na wiór. Za wsią, wspaniale starą i spokojną dorwały mnie stada upiornych muszek i musiałam założyć moskitierę. Marzyłam już tylko żeby się wykąpać. Szlak powinien zejść nad rzekę, byle do końca -odliczałam kilometry i metry.

Przegapiłam ostatni punkt widokowy, rozpędzona wypadłam na plażę przy moście. Była tam wypożyczalnia kajaków, obsługujący ją chłopak pozwolił mi zanocować. To był wspaniały relaksujący biwak z kąpielą. Wypożyczalnia miała baterię słoneczną, znalazłam gniazdko więc naładowałam wszystkie baterie.

6 kilometrów dzielących mnie od Santa Eulalia też było dzikie. Kluczyłam w lasach, pomiędzy średniowiecznymi wioskami, przedzierałam się przez pozarastany gąszcz. Wszystko to jeszcze zanim narósł upał, zanim pootwierano sklepy, zanim dopiłam kolejną wspaniałą kawę z ubitą pianką.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz28

Cangas de Narcea

Myliłam się co do widoku, ten który się pojawił rano okazał się jeszcze piękniejszy niż wieczorny. Na wschodzie słońce rozświetliło łańcuch wysokich gór. Próbowałam rozpoznać szczyty, musiałam koło nich przecież przejść, ale nic nie wyglądało znajomo. Być może wcale nie były tak wysokie, może Kordyliera Kantabryjska opadała do morza skalista aż do samego dołu i to co widziałam to miejsca, w które odszedł mój szlak? Planowałam do niego powrócić w Cangas de Narcea. Tymczasem nadal szłam granią. Opadała łagodnie w kierunku morza chmur. Na jednej z przełęczy wynurzył się z niej konny mężczyzna z gromadką psów, być może jechał odwiedzić swoje krowy. To nie był znakowany szlak, musieli być zdziwieni moim widokiem, ale nawet psy minęły mnie bez komentarza.

Schodząc zanurzałam się stopniowo w chmurze. Grzbiet kordyliery skręcał na południe w stronę Portugalii, a ponieważ szłam wprost na zachód oddalałam się od niego coraz bardziej. Czym niżej tym było mniej dziko. Wrzosowisko zastąpiły pastwiska, drogę dzieliły barierki dla krów, rury ułożone ponad wgłębieniem. Zwierzęta musiały się ich bardzo bać. Przy jednym z takich przejść zastałam jałówkę z jednego stada i wpatrzonego w nią tęsknie byka – sąsiada, który jednak nie odważył się sforsować przejścia, więc stali niczym Romeo i Julia muskając się pyskami przez druty.

Przed klasztorem l’Acebu wyszłam na asfalt. Parking był pełen, kawiarnie też dość zapchane, siadłam na zewnątrz. Był stamtąd wspaniały widok na góry ponad morzem chmur. Kawa smakowała jak trzeba, w kaplicy zamiast wody święconej stał żel do dezynfekcji rąk. Schodziłam do Cangas de Narcea po miedzach i polnych dróżkach, niżej szlakiem. W dolinie dusił się upał, sklepy były nieczynne, bo siesta więc zaszyłam się w barze Domowe Obiady Elviry. Byłam jedynym gościem i panie nakarmiły mnie tak, że z trudem udało mi się ruszyć z miejsca. Góra pysznego jedzenia za 10 euro. Zajrzałam szybko do sklepu i ruszyłam szosą w kierunku GR 109. Podejście było długie i asfalt szybko mnie znudził. Zanurkowałam w labirynt leśnych dróg, zanocowałam przy czyjejś zamkniętej bramie (był za nią pasterski szałas). Nocą przetoczyła się burza, ranek był wilgotny i mglisty. Znalazłam szlak, zgubiłam go w gąszczu orlicy, zeszłam skrótem, potem starą drogą dla mułów. Od Eirondu de Bisuju asfaltem. Przede mną wędrowała kobieta ze stadkiem krów. Dogoniłam ją i chwilę maszerowałyśmy razem. Przed mostem skręciła, a ponieważ krowy skusiła rzeka i nie zareagowały na wołanie z wprawą o jaką bym jej nigdy nie posądziła rzuciła swoim pasterskim kijem. Spadł precyzyjnie tuż przed mordą buńczucznego byczka, zwierzaki zgodnie ruszyły wzdłuż nurtu, widać na jakieś lepsze pastwisko.

Ja po namyśle rozwiesiłam namiot mokry od burzy i rosy. Na wzmiankę o nim kobieta pogroziła palcem, ale nie było w tym złości tylko żart. Wiadomo, nie wolno…

W Bisuju przeczekałam w barze deszcz. Kawa była tam wyjątkowo pyszna, a miejscowy chłopak opowiedział mi o asturyjskich spichlerzach. Prawo nakazuje właścicielowi utrzymanie ich, chociaż w dzisiejszych czasach nie są do niczego potrzebne. Zostało bardzo niewielu farmerów, a spichlerzy mnóstwo. I teraz trzeba je konserwować. Rozumiałam, że to może być kłopot, ale dzięki temu te drewniane budynki przetrwały i asturyjskie wsie zachowały swój tradycyjny charakter.

GR109 minął jeszcze dwie malutkie osady, przy kapliczce obstawionej figurkami świętych wisiała informacja o niedźwiedziach i rysiach. Szlak wspiął się na zalesione zbocze. Szłam piaszczystymi drogami, we mgle i deszczu, który z biegiem dnia narastał. Las był sadzony, iglasty i ciemny, rozjaśniony plamami kwitnących wrzosów.

Po południu wyszłam ponad drzewa. Pojawiły się zamglone widoki, minęłam piękne miejsce na biwak, trawę pod starymi sosnami, o pniach wypolerowanych przez krowie rogi, z wodą w wannie. Za rzędem wzgórz szlak zszedł z szutrówki w surowe skaliste zbocze porośnięte luźno starymi dębami. Gołoborza ciągnęły się aż do dna doliny, na którymś z zakrętów minęłam świeżą niedźwiedzią kupę.

Niżej dęby zastąpiły stare kasztany, przeszłam po kamieniach przez potok, już chętnie bym zabiwakowała, ale nie było tam nic płaskiego. Skały i krzaki. Podobnie nieprzyjazna okazała się opuszczona wieś. Płasko było tylko wewnątrz ruin, ale ich dachy i ściany wyglądały tak chwiejnie, że się nie zdecydowałam. Poza tym nie byłam sama. Pod owocującymi obficie drzewami kręciło się stado dzików. Jabłka były wspaniałe (zjadłam kilka) byłam pewna, że dziki nie zaprzestaną buszowania nocą.

Kiedy mijałam ostatni dom zapaliła się sodowa latarnia. Przez las zbiegał do rzeki stary beton. Lśniący od wilgoci, zasypany kasztanami i jabłkami. Za mostem stała kapliczka, wiedziałam o niej była zaznaczona na mapie, liczyłam że może się w niej uda schować, ale była zamknięta na kłódkę. Przygotowałam kolację pod okapem i w ciemności rozbiłam namiot na mokrej trawie. Za kratą migotała czerwona lampka.

Share
Translate »