Wspomnienia z Hiszpanii cz32

Szlak biegł kamiennym chodnikiem, śliskim i niewygodnym i kiedy raz spróbowałam z niego zejść to się zgubiłam. Kobieta ze wsi poprowadziła mnie przez zagrody dla kur i krzaki na ścieżkę, która opadła w przemysłowych przedmieściach San Cibrao. Mijałam ogromne składowiska na horyzoncie kopciła fabryka aluminium. Na jej tle trzynastowieczny dwór wydawał się zagubiony i groteskowy. Potem widoczność osłabła, padał deszcz, nie potrzebowałam do sklepu więc minęłam centrum biegiem i zwolniłam dopiero przy pięknych mostach. Pod jednym była przyjemna wiata, ale było zbyt wcześnie, to było zbyt duże miasto, więc do wieczora doszłam jeszcze do rozstajów O Castello i przenocowałam w hotelu. W szyby przez całą noc bębnił deszcz, grunt był zalany, ścieżkami płynęły potoki błota, las ociekał. Chmury były tak gęste, że chociaż wyszłam późno miałam wrażenie, że jeszcze jest noc.

Musiałam obejść wielki port, szlak wlókł się pomiędzy zrujnowanymi fabryczkami, przekroczył mętny kanał z kłębowiskiem mew. Komin wypluwał z siebie kłaki piany, wiatr zdmuchiwał je na piaszczysty trakt, tablica ostrzegała przed katastrofą, a za placami kopciło San Cibrao. Musiało już być koło południa, kiedy szlak znienacka wszedł w swoją najpiękniejszą część. Wysokie klify pozarastane wrzosami z kępkami rodzimych drzew. Wiatr wygnał chmury i nagle znalazłam się w upale, daleko od cywilizacji i bez wody. -Jak mogłam nie zabrać zapasu!- gryzłam się. Przez ostatnie dni kran był na każdej plaży, nie trzeba było nic nieść, ale ten odcinek był dziki, wysoki bez dróg i plaż. Uratowała mnie skalista niecka, wypełniona przez nocną ulewę. Przelałam wodę przez jedwabny szalik (bo porosty), przegotowałam, bo miałam gaz. To było wspaniałe drugie śniadanie. Czym dalej tym było piękniej. Niedostępne plaże z góry wydawały się turkusowe, wrzosowiska kwitły jaskrawo, z morza wynurzała się bezludna wyspa. Ten odcinek wybrzeża był rezerwatem przyrody, trzymałam się jak najbliżej urwiska. Nie zauważyłam jak nadpływają chmury. Ulewa zastała mnie na szosie. Niewiele myśląc skręciłam do baru dla surferów. Był nieczynny, ale taras niezamknięty więc schroniłam się pod płócienną markizą, patrzyłam na wał chmur, słuchałam deszczu. Długo to trwało, więc nałapałam deszczówki, ugotowałam herbatę. I tak zastali mnie właściciele. Para z dziewczynką. On przy pomocy kija pozbywał się wody z obwisłego niebezpiecznie dachu, zbyt słabo naciągnięta markiza wyglądała jak dno gigantycznej wanny. Ona opowiedziała mi o tutejszej zimie. Przyjdzie w październiku, zacznie padać i wiać, już niedługo wyjadą turyści. -Idź do Santo Andre te Teixedo- powiedziała- tam jest najpiękniej. Tam nie ma samochodów i ludzi, nie ma turystów. Wychodząc obiecałam, że to zrobię, chociaż nie widziałam tej miejscowości na mapie. Mgły przecierały się i na horyzoncie pokazał się półwysep, chyba już Bares…?

Kiedy schodziłam znów w stronę wybrzeża był upał. Dobiegłam plaży, rozebrałam się i wskoczyłam do wody, a znikąd przyleciała ciemna chmura, morze nakryła zimna mgła i mżawka. Nie trwało to długo, powtórzyło się potem jeszcze raz, kiedy już ubrana zasiadłam w plażowym barze nad kawą, bo zmarzłam. Szlak biegł teraz drogami, z trudem udawało mi się schodzić w las czy na plaże na krótsze odcinki. Od Celeiro szłam już przez miasto, najpierw przez stare rybackie dzielnice o ulicach wąskich na niecały metr, ciemnych jak kaniony. Większość mieszkań była tam na sprzedaż, podobnie kawiarnie i bary. Minęłam średniowieczną bramę wjazdową, przekroczyłam dziwnie niski most (może był przypływ?). Kamienice otaczały galerie oszklonych balkonów, w szybach odbijało się zachodzące słońce, drewniane konstrukcje wymalowane na biało wyglądały troszkę jak w Tbilisi. W morzu, kryształowo przezroczystym falowały wodorosty.

Kemping był w centrum, przy terenach sportowych, a panowała tam wspaniała cisza. To też było bardzo przyjazne miejsce, podzielone na oddzielne kwatery ocienione starymi sosnami. Nie byłam przyzwyczajona do ludzi, ich bliskość, maseczki, to wszystko budziło mieszane uczucia. Nawet sama nie byłam pewna jakie… obcość? Wyalienowanie? Wśród wielkich namiotów sąsiadów, moja pałatka wydawała się abstrakcyjnie malutka, moja kolacja zjedzona na siedząco pod drzewem, bardzo skromna. Mój szal-ręczniczek wywieszony w łazience- wręcz dziwaczny…

I przypomniał mi się mężczyzna z rowerem. Kiwnął mi głową kiedy wchodziłam do sklepu. Był, brodaty, rozczochrany (jak ja), popatrzyłam na niego tylko przelotnie i wydało mi się, że to rowerzysta z sakwami, więc też kiwnęłam. Kiedy pakowałam zakupy jego rower nadal stał oparty o okno i widziałam go z wnętrza przez szybę. Kable, sznurki przytrzymywały bardzo stare torby. To nie turysta, to był bezdomny z rowerem. Ktoś, kto zaszedł o krok dalej niż ja…

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »